Świat Języków Obcych

Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych

Niemal codziennie zdarza mi się otrzymywać maile od czytelników. Nie było nigdy dwóch listów identycznych, bo każda osoba jest kimś wyjątkowym, mającym swoje własne problemy i posiadającym rozmaite wady i zalety. Ktoś chce się uczyć angielskiego czy niemieckiego, a ktoś inny z wielką chęcią spróbowałby sił w którymś z języków słowiańskich. Niektórzy dopiero zaczynają naukę języka obcego, inni natomiast  od dawna tkwią w fazie plateau. Jest mimo to jedna rzecz, która się powtarza niemal w 90 procentach otrzymywanych maili. Przeważnie dotyczą one tego, w jaki sposób należy uczyć się języka, by się go nauczyć. Dlatego postanowiłem napisać coś prostego, niemal banalnego, co może zmieni podejście do nauki niektórych z Was.

Często odnoszę wrażenie, że ludzie uczący się języków obcych szukają jakiejś niesamowitej metody, która nagle drastycznie zmieni ich proces nauki. Przeglądają internet, różnego rodzaju poradniki, oglądają filmy, na których mniej lub bardziej znani poligloci wygłaszają różne teorie na temat nauki języków obcych. Odkrywają np., że profesor Arguelles stosuje shadowing, David James wymyślił system goldlist, Benny z Irlandii rzekomo uczy się każdego języka w 3 miesiące, Steve Kaufmann powtarza jak mantrę, że najważniejsze jest to, ile materiału przeczytamy i przesłuchamy (co w języku angielskim można określić jednym wyrazem jako input, w odróżnieniu od wytwarzanego przez nas samych outputu) przy okazji promując swój portal językowy Lingq, a niejaki Mike Campbell uprawia tzw. sentence mining. Następnie czytają historie o takich niesamowitych poliglotach jak kardynał Mezzofanti, Emil Krebs czy Ziad Fazah, którzy rzekomo nauczyli się kilkudziesięciu języków płynnie i stwierdzają, że najlepiej będzie, jeśli po prostu skopiują metody któregokolwiek ze swoich nowo poznanych autorytetów. Tymczasem nauka języka niekoniecznie na tym polega. Dużo więcej niż kopiowanie tego, co robią nasi bohaterowie, da nam odrobina zdrowego rozsądku przy spojrzeniu na kilka kwestii.

Zadaj sobie pytanie "Po co się uczę języka?"
Niby pytanie z gatunku prostych, ale wiele osób zdaje się być tego nieświadomych. Jeśli ktoś stwierdza, że fajnie byłoby się nauczyć hiszpańskiego, ale nie bardzo wie dlaczego, to moim zdaniem powinien sobie odpuścić, bo nauka będzie niczym innym jak stratą czasu. Jeśli ktoś uczy się danego języka tylko dlatego że "jest piękny", albo że ma taki kaprys, to się go zapewne po prostu nie nauczy, pomijając kilkanaście zwrotów, których absolutnie nie należy mylić ze znajomością języka.
Żadnego z moich języków nie uczę się, bo muszę albo chcę. Są raczej naturalną częścią mojego życia i utrata choćby jednego z nich w dużym stopniu wpłynęłaby na to, co robię w wolnych chwilach.

Ostatnio postanowiłem opanować przynajmniej pasywne podstawy albańskiego. Powodem tego jednak nie było moje widzimisię, ale faktyczne zainteresowanie narodem albańskim, jego historią i kulturą. Mając zerową znajomość tego języka (ciekawskich odsyłam na stronę główną albańskiej wikipedii – rozumiałem z tego dokładnie tyle samo ile każdy przeciętny Polak) zacząłem, obok przerabiania podręcznika, czytać albańską Wikipedię, a konkretnie artykuł o Kosowie. Wiem, że później będę w stanie przejść do gazet, które oprócz rozwinięcia mojego języka pozwolą mi lepiej zrozumieć sytuację polityczno-społeczną w Albanii oraz Kosowie. Języka natomiast w dużej mierze uczę się po to, by mieć to ułatwione. Nauka dla samego języka byłaby jałowa i pozbawiona jakiegokolwiek sensu prócz zaspokojenia mojej ciekawości językoznawczej.
Tak więc zanim ktoś postanowi zostać poliglotą, niech najpierw się zastanowi, dlaczego chce nim zostać. Bo z językami jest trochę jak z pieniędzmi – jeśli same w sobie są celem, to są nic nie warte. Na dodatek jeśli niosą ze sobą inne możliwości związane z naszymi zainteresowaniami, to stają się znacznie łatwiejsze do nauki i często nawet nie zauważamy, w jak szybkim czasie robimy postępy.
Wniosek z tego taki, że w większej mierze styl życia i zainteresowania wpływają na bycie poliglotą niż na odwrót.
I jeszcze tylko na moment powrócę do albańskiej Wikipedii. Było i nadal jest bardzo trudno ją czytać, ale tak naprawdę im szybciej się weźmiemy za prawdziwy język, tym lepiej. Niewiele rzeczy tak opóźnia naukę języka, jak właśnie stwierdzenia, że "dla mnie jeszcze jest za wcześnie, żeby obejrzeć film bez napisów, przeczytać książkę, porozmawiać z obcokrajowcem". Z takim podejściem nigdy nie będziemy gotowi tego zrobić.

Czas, czas i jeszcze więcej czasu
Nie ma jednej uniwersalnej metody nauki języków obcych, która z każdego zrobi poliglotę. Są porady lepsze (dużo czytać, słuchać, rozmawiać, pisać) i gorsze (wkuwanie listy słówek na jutrzejszą kartkówkę), ale mają one jedną wspólną cechę, mianowicie czas, jaki koniecznie trzeba przeznaczyć na język. Zamiast narzekać, że z języka angielskiego nie robimy wystarczająco szybkich postępów, powinniśmy po prostu nad nim przysiąść. Niekoniecznie jednak musi to być kontakt z czytanką w podręczniku, ale chociażby film bez napisów, gazeta czy książka. Cokolwiek. Powinniśmy też pamiętać, że szybki postęp niekoniecznie oznacza postęp trwały – lepiej regularnie czynić małe kroki, niż w ciągu trzech miesięcy nauczyć się podstaw komunikacji i następnie wrzucić język gdzieś do szafy (patrz Benny The Irish Polyglot). Nauka języka to zajęcie na lata i powie to każdy, kto nauczył się przynajmniej jednego.

Najlepsza metoda to przeważnie Twoja własna
Paradoksalnie jest to prawda. Nie znaczy to oczywiście, że nie należy ulepszać tego, co samemu się stosuje, wręcz przeciwnie, trzeba eksperymentować z różnego rodzaju ćwiczeniami, programami i różnorakimi metodami. Ale należy przede wszystkim myśleć o sobie, a nie o tym, że "X" nauczył się języka "Y" metodą "Z" w "V" czasu i dlatego ja powinienem zrobić tak samo. To do niczego dobrego nikogo jeszcze nie doprowadziło. Poświęć jeden dzień na zapoznanie się z różnymi metodami, a następnie je wypróbuj, żeby wiedzieć, które Ci pasują bardziej, a które mniej. I stwórz coś własnego, unikalnego. Jeśli zauważysz w metodzie jakieś wady, to postaraj się je wyeliminować. Samodzielna nauka ma to do siebie,  że należy ją codziennie udoskonalać.

Nie przejmuj się poliglotami, którzy znali 80 języków…
…bo prawdopodobnie wcale ich nie znali. W Księdze Rekordów Guinnessa widnieje niejaki Ziad Fazah, który rzekomo opanował do perfekcji 58 języków obcych. Na jakim poziomie rzeczywiście umie się nimi posługiwać, zademonstrował tu: http://www.youtube.com/watch?v=_XA1Ifi-ntE
Tymczasem w kwestii Mezzofantiego, który rzekomo nauczył się ponad 100 języków, spowiadając umierających żołnierzy czy Krebsa, władającego podobną liczbą, należy być dość ostrożnym i zastanowić się, czy rzeczywiście było to możliwe w świecie, w którym codzienny dostęp do języka obcego (co jest jednym z warunków porządnej nauki) był znacznie utrudniony, a same języki bardzo często pozostawały nieskodyfikowane (do dziś zastanawia mnie, jakim cudem opanował on język Ajnów).

Nie czytaj tego bloga…
…ani wielu innych dłużej w ciągu dnia, niż utrzymujesz kontakt z językiem. Porada z punktu widzenia blogera niemal samobójcza, ale chcę traktować każdego czytelnika jak osobę inteligentną, a nie dziecko, które trzeba prowadzić za rękę. A inteligentnej osobie mogę tylko powiedzieć, że nie ma lepszego sposobu na nauczenie się języka niż po prostu przeznaczenie do tego celu ogromnej ilości czasu. Jakkolwiek mądre byłyby porady zamieszczane tu i gdzie indziej, same w sobie w niczym nie pomogą, jeśli nie zostaną odpowiednio zastosowane.

Mimo wszystko jednak zawsze będę wdzięczny za komentarze i każda osoba, która spędzi tu chociażby 5 minut, może mieć pewność, że jest dla mnie ważna;) Tak więc komentujmy i zabierajmy się za to, co jest naprawdę ważne!

Podobne posty:
Demony głupoty – część 1
Jakiego języka warto się uczyć?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku
Płynny w 3 miesiące… Czy aby na pewno?
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?

Zaproszenie na "Moje Bałkany"

Kumanovo – Macedonia

Dłuższy pobyt w nowym miejscu bardzo często staje się bodźcem do podejmowania nowych działań. Nie inaczej jest w przypadku mojej podróży na Bałkany. Jak większość czytelników "Świata języków obcych" wie, miałem przyjemność studiować zarówno stosunki międzynarodowe (specjalizacja: wschodoznawstwo) oraz filologię serbsko-chorwacką i w ogromnej mierze robiłem to z powodu szczerego zainteresowania problemami podejmowanymi na tych kierunkach. Z tej racji nierzadko nabierała mnie ochota napisania czegoś na temat krajów byłego ZSRR czy też Jugosławii. Niestety tematyka podobnych artykułów nie zawsze mieściłaby się w ramach bloga językowego, a niezbyt widzę sens zaprzątania tu głowy osobom, które nie są zainteresowane innymi rzeczami niż nauka języków obcych. Dlatego też postanowiłem specjalnie otworzyć drugiego bloga pod tytułem "Moje Bałkany", w którym będą pojawiać się artykuły związane z obszarem Półwyspu Bałkańskiego. Siłą rzeczy większość wpisów będzie się odnosiła do krajów byłej Jugosławii, ale na pewno poświęcę również sporo uwagi pozostałym państwom tego regionu. W końcu żeby zrozumieć specyfikę Bałkanów warto mieć systematyczną wiedzę o każdej ich części.

Na początek umieściłem na stronie kilka prac zaliczeniowych mojego autorstwa:
Serb i Grek – dwa bratanki? – tekst będący analizą pewnego napisu na ścianie stadionu Crvenej Zvezdy w Belgradzie
Ivo Josipović i Milan Bandić – analiza kampanii prezydenckiej w Chorwacji (2010) – tekst ciekawy, tym bardziej w obliczu niedawnych wyborów parlamentarnych, o których zamierzam napisać wkrótce
Separatystyczne organizacje pozarządowe w Republice Serbskiej – tekst będący odbiciem tego, o czym pisałem w mojej pracy magisterskiej.

Teksty dla laików mogą być dość ciężkie, ale postaram się na tej stronie przybliżyć bałkańską tematykę również osobom, które na razie nie mają na ten temat większej wiedzy. W przyszłości zamierzam zamieszczać na blogu artykuły autorstwa swojego, ale również innych osób mających do powiedzenia coś ciekawego w tym temacie. Chętnych do współpracy zapraszam! Bardzo byłbym wdzięczny również za wszelkie sugestie na temat tego, o czym byście chcieli przeczytać na bałkańskim blogu. Wszak bloga pisze się nie dla siebie, ale dla czytelników.

Nowy blog naturalnie nie oznacza tego, że na "Świecie Języków Obcych" przestaną się ukazywać nowe artykuły, bądź będą one czymś rzadszym. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że obydwie strony będą napędzać się nawzajem i stanowić dla siebie wspaniałe uzupełnienie. Jeśli natomiast uda mi się zaciekawić tematyką bałkańską kogoś kto do tej pory się nią nie zajmował to będzie mi bardzo miło.

Podobne posty:
W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii
Macedoński – wstęp i z czego się uczyłem przez ostatni miesiąc
Język macedoński w praktyce
Dlaczego serbski? Dlaczego chorwacki?
Wstęp do strony "Moje Bałkany"

Czy warto zapisać się na kurs językowy?

Obiecałem kilka tygodni wcześniej napisać również o tym, jak zacząć się uczyć języków obcych od zera. Jedną z pierwszych kwestii, jakie zaprzątają głowę niemal każdego człowieka jest to czy warto się zapisać na kurs prowadzony w szkole językowej. Zapewne pytanie to zadaje sobie również niejedna osoba, która regularnie odwiedza "Świat Języków Obcych". Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem zapisywania się na kursy i przede wszystkim skupiam się tutaj na nauce języka obcego poprzez własną pracę, jednak byłoby wielką niesprawiedliwością zupełnie pominąć tego rodzaj wpajania wiedzy. Dlatego postaram się przedstawić sprawę tak obiektywnie jak to tylko możliwe.

Nie wiem od kiedy prywatne szkoły języków obcych zaczęły w Polsce działać. Nie potrafię też podać danych na temat tego ilu mają uczniów i jaki procent z nich faktycznie włada językiem, jakiego się uczą. Wiem jedynie, że szkoły językowe potrafią się reklamować znacznie skuteczniej niż inne źródła, dzięki którym możemy się nauczyć języka obcego. Umieją to robić tak dobrze, że obecnie nie jest  rzadkością usłyszeć (bądź przeczytać) opinię w stylu: "Żeby naprawdę nauczyć się języka musisz pójść na porządny kurs językowy. Najlepiej w szkole X". O dziwo, do niektórych ludzi taka, żenująca moim zdaniem, forma reklamy trafia. Wydają potem nierzadko setki złotych w nadziei na to, że po roku spędzonym w szkole językowej będą umieli porozmawiać po angielsku/niemiecku/hiszpańsku na dowolny temat. Z reguły bywa bardzo różnie. Ale przejdźmy do konkretów i przeanalizujmy czy faktycznie warto się do szkoły językowej zapisać.

1. Jest wiele tańszych metod nauki języków. Tak naprawdę szkoła językowa stanowi jedną z droższych możliwości jakie stoją przed osobą chcącą się nauczyć języka obcego. Przeciętnie musimy zapłacić około kilkuset złotych za semestr, w trakcie którego zajęcia będą się odbywać raz, lub dwa razy w tygodniu. Z reguły otrzymujemy gratis podręcznik w stylu XXI wieku, czyli gęsto zapełniony uśmiechniętymi twarzami młodych ludzi, niekoniecznie natomiast obfity w wyjaśnienia dotyczące gramatyki czy słownictwa. Te czarno-białe, które z reguły są obszerniejsze i ciekawsze pod względem materiału (czyli Wiedza Powszechna, Assimil, Teach Yourself i cała reszta) z reguły są 10 razy tańsze.

2. Zajęcia raz/dwa razy w tygodniu to bardzo mało. Ludzie często idą do szkół językowych z powodu braku czasu i twierdzą, że uczęszczając na zajęcia dwa razy w tygodniu nauczą się obcego języka. Tymczasem to niestety tak nie działa. Jeżeli ktoś nie przysiądzie i nie powtórzy materiału w domu, to niech nie liczy, że cokolwiek z lekcji wyciągnie. Z mojego własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli nie ćwiczy się codziennie danego języka przez jakieś pół godziny dziennie, to postępy są raczej niewielkie. A warto dodać, że 30 minut to zaledwie niezbędne minimum. Uczniowie szkół językowych często zaś wracają z zajęć i odkładają materiały do następnego tygodnia. Gdy ukończą szkołę (a jeśli płacą i przychodzą raz na tydzień to zapewne im się to uda), nie będą mieli wytworzonej rutyny spędzania czasu z językiem obcym i w efekcie zapomną go w zastraszającym tempie. Znam kilka osób, które ukończyły kurs języka angielskiego na poziomie B2 (w naprawdę renomowanej szkole), a następnie w ogóle przestały tego języka używać. Naturalną konsekwencją było w tym wypadku zapomnienie prawie wszystkiego, czego zdążyły się nauczyć wcześniej. Po co więc traciły czas i pieniądze?

3. Różni są nauczyciele, różne są też grupy. Zapewne każdy w swoim życiu natrafiał na nauczycieli lepszych i gorszych. Ci lepsi umieli dobrze wyjaśnić zawiłości gramatyki, zasiać w człowieku chęć doskonalenia języka, poznawania kultury. Ci gorsi natomiast powodowali, że zajęcia stawały się nudne i były udręką. O ile pomoc tych pierwszych często jest nieoceniona, tak drudzy spowodują, że bardzo szybko zaczniesz żałować wydanych pieniędzy. Podobnie ma się kwestia z osobami, które uczą się języka razem z tobą – mogą albo spowodować, że poczujesz do danego języka większą miłość, albo będą hamować twój rozwój (jeżeli nic nie robisz w domu). Niestety wybierając szkołę językową wybierasz trochę kota w worku – nigdy nie wiesz jakiego rodzaju będzie twój nauczyciel czy pozostali uczniowie.

4. Szkoła językowa to nie jest jedyne miejsce w jakim nauczysz się mówić. Jednym z najczęstszych haseł jakimi szkoły operują jest możliwość odbywania konwersacji. Tak się składa, że w dobie internetu znalezienie osób chętnych do rozmowy za darmo raczej nie jest problemem. Sam w tej kwestii nie jestem autorytetem, bo nigdy nie praktykowałem poszukiwań poprzez skype, ale znam osoby, które w taki sposób z powodzeniem wyszukiwały rozmówców i sobie to bardzo chwaliły.

5. Jeśli brakuje Ci motywacji by uczyć się samemu to, niestety, nie masz alternatywy.  I to jest rzeczywiście jedyna zaleta prywatnej szkoły językowej jaką zdołałem znaleźć. W szkole zawsze będziesz miał osobę, która stanie z batem i dopilnuje tego abyś rzeczywiście przychodził na zajęcia (ile z tych zajęć wyniesiesz to już jednak osobna kwestia). Warto jednak sobie najpierw zadać pytanie, czy nie mając motywacji do nauki w samym sobie można się w ogóle nauczyć języka obcego w stopniu większym niż umożliwiającym zakupy w sklepie i spytanie się o drogę. Bo moim zdaniem jest to naprawdę bardzo trudne.

Podsumowując, nie twierdzę, że wszystkie szkoły językowe są złe. Istnieje bowiem mnóstwo miejsc, w których można naprawdę przyzwoicie opanować język obcy. Chciałbym jednak zmusić każdego do pewnej refleksji nad tym, czy rzeczywiście opłaca mu się wydać kilkaset złotych na coś, co tak naprawdę może nie być tego warte. Może czasem warto znaleźć motywację w samym sobie i przemóc się by rozpocząć naukę na własną rękę, używając do tego oczywiście tak pomocnych narzędzi jak podręczniki, radio obcojęzyczne, użytkownicy danego języka, gazety i książki. Dla ludzi, którzy chcą się podejmować tego wyzwania jest zresztą ten blog.

Chciałbym jednak też wiedzieć coś o waszym zdaniu na temat szkół językowych. Czy się ze mną zgadzacie, czy też nie? Jakie macie doświadczenia? Co byście w tym miejscu dodali?
PS:Proszę tylko o to by nie zamieszczać natrętnych prymitywnych reklam "szkoły X" (najlepiej w ogóle obyć się bez nazw, zarówno jeśli chodzi o komentarze pozytywne jak i negatywne), bo na te jestem uczulony i naprawdę będę usuwał jeśli takowe się znajdą. Chodzi mi raczej o merytoryczną dyskusję na temat tego, jakich cech byście oczekiwali od dobrej szkoły językowej itp.

Podobne posty:
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 1 – angielski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 2 – rosyjski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 3 – niemiecki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku

Język macedoński w praktyce

Po kilku tygodniach nieustannej podróży nareszcie udało mi się osiąść w jednym miejscu na dłużej, co umożliwia mi znacznie częstszą aktualizację bloga. Zgodnie z zasadą, iż należy kuć żelazo póki gorące, postanowiłem dziś kontynuować pisanie o języku macedońskim, który miałem okazję przez ostatni miesiąc używać codziennie. O ile ostatnio tematem moich rozważań był szeroko pojęty wstęp lingwistyczno-kulturowy, tak dziś zajmę się bardziej praktyczną stroną tego problemu. Mianowicie postaram się w możliwie zwięzły sposób przedstawić funkcjonowanie języka macedońskiego, opisać co mnie w nim zaskoczyło oraz w jakim stopniu byłem go w stanie używać po miesiącu niezbyt pilnej, dodajmy, nauki. Nie zabraknie też rozmaitych wniosków i wrażeń będących wynikiem tegorocznej podróży na Bałkany.

Jak już wspomniałem we wcześniejszym artykule język macedoński należy do południowej podgrupy języków słowiańskich, co stawia go pod względem pokrewieństwa względem języka polskiego w tym samym szeregu co bułgarski, serbski, chorwacki i słoweński. Z jednej strony jest w nim więc naprawdę sporo rzeczy bardzo znajomych – leksyka np. jest w przeważającej części zbieżna z pozostałymi językami słowiańskimi, szczególnie z serbskim oraz bułgarskim. Z drugiej jednak strony pojawiają się w macedońskim rzeczy, które mogą zadziwić Polaka, bo diametralnie różnią się one od tego, co znamy z naszego podwórka. Jeśli ktoś zna bułgarski to 90% rzeczy w pierwszej połowie artykułu będzie mu doskonale znana (choć i tak może się dowiedzieć czegoś ciekawego).

Widok na Veles, czyli miasto, które było naszą bazą dla wypadów w inne miejsca w Macedonii.

Co potrafi zaskoczyć w języku macedońskim?
Rzecz pierwsza to zaimki osobowe, które w dotychczas poznanych przeze mnie językach słowiańskich brzmiały bardzo swojsko i zasadniczo nie różniły się od polskich odpowiedników. W języku macedońskim czeka nas zaś niespodzianka. W miejsce "ja" mamy "јас" (jas – macedońskie wyrazy piszę oryginalnie podając kursywą ich łacińską transkrypcję), co może się kojarzyć ze staro-cerkiewno-słowiańskim "азъ", bułgarskim "аз" (az) czy, co ciekawe, ze słoweńskim "jaz". Zamiast "on/ona/ono/oni" mamy coś bardziej przypominającego zaimki wskazujące – "тој/таа/тоа/тие" (toj/taa/toa/tie – bardzo podobnie wygląda to w bułgarskim, gdzie mamy "той/тя/те"). Żeby było zabawniej zaimek w 3 osobie może się zmieniać w zależności od jego określenia w czasie i przestrzeni – "тој" może przechodzić w "овај/онај", a "таа" w "оваа/онаа". W miejsce "my/wy", które w każdym innym języku słowiańskim brzmi niemal identycznie mamy w bułgarskim i macedońskim "ние/вие" (nie/vie). Różnice w tak podstawowej kwestii jak zaimki osobowe są więc widoczne gołym okiem i stanowią pierwszą wyraźną granicę pomiędzy wschodnią częścią języków południowosłowiańskich (macedońskim i bułgarskim) oraz resztą Słowiańszczyzny.

Kolejną rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę są rodzajniki. Przeważnie Polacy kojarzą samo pojęcie rodzajników z niemieckimi "der/die/das" zupełnie nie wyobrażając sobie, że podobne zjawisko może mieć miejsce w językach słowiańskich. I rzeczywiście, nie jest to coś szczególnie rozpowszechnionego w słowiańskim świecie. Rodzajników nie ma żaden z języków wschodnio- i zachodniosłowiańskich. Na południu jednak sytuacja jest inna – o ile serbski i chorwacki są ich pozbawione, o tyle w macedońskim i bułgarskim rodzajniki istnieją i mają się całkiem dobrze. Dla kogoś, kto pierwszy raz się z tym styka może to być pewnego rodzaju szok, tym bardziej, że różnią się one od tego co znamy z niemieckiego czy francuskiego. Rodzajnik macedoński występuje wyłącznie w formie określonej i jest postpozycyjny, tzn. znajduje się na końcu wyrazu, który określa. Mamy więc универзитетот, мајката, писмото (pogrubioną czcionką wyszczególniłem rodzajniki). W zależności jednak od stopnia określenia przedmiotu w czasie i przestrzeni (co jest już trochę wyższą szkołą opanowania tego języka) rodzajnik może mieć 3 formy (na przykładzie słowa "list" – писмово, писмото, писмоно – pismovo, pismoto, pismono). Tego nie ma w języku polskim ani rosyjskim, prawda?

Idźmy dalej, bo oto nadchodzi kolejna rzecz obca innym językom słowiańskim (znów z wyjątkiem bułgarskiego, który gramatycznie jest niemal identyczny z macedońskim), czyli brak przypadków. Pamiętam, że kiedyś trudno było mi wyobrazić sobie funkcjonowanie języka słowiańskiego bez przypadków. W macedońskim natomiast ich po prostu nie ma (wyjątkiem jest vocativ). Jedyną pozostałością po nich są krótkie formy zaimków osobowych spełniające podobną funkcję jak dopełnienie bliższe i dalsze w języku francuskim. Formy te muszą być stosowane, gdy mówimy o przedmiocie określonym, nawet jeśli pojawia on się wcześniej, więc zdania wyglądają często z naszego punktu widzenia dość dziwacznie. Weźmy taki przykład:
PL:Czy znasz Stojana? Nie znam go, ale znam Branka.
MKD: Дали го знаеш Стојан? Не го знам него, ама го знам Бранко.
MKD (transkrypcja): Dali go znaeš Stojan? Ne go znam nego, ama go znam Branko.
PL (dosłownie): Czy go znasz Stojan? Nie go znam niego, ale go znam Branko.
Nie muszę chyba mówić, że kalki z jednego języka na drugi, mimo dość sporego pokrewieństwa, są praktycznie niemożliwe.

Do tego wszystkiego dochodzi inny system czasowy, który w dużej mierze jest zbieżny z tym, co mogliśmy obserwować w XIX-wiecznym języku serbskim (swoją drogą leksyka macedońska również zawiera mnóstwo elementów, które w dzisiejszym serbskim są anachronizmami). Mamy więc kilka czasów przeszłych, które rzeczywiście są używane, co również jest nie lada wyzwaniem dla kogoś, kto do tej pory miał jedynie do czynienia z językami słowiańskimi o tak prostej budowie (przynajmniej pod tym względem) jak polski czy rosyjski. Osobiście muszę powiedzieć, że czasy były elementem, którego w języku macedońskim absolutnie nie opanowałem i błędnie używałem znanego mi z języka serbskiego czasu przeszłego złożonego (jas sum bil, ti si bil, toj e bil), który w macedońskim występuje głównie w narracji historycznej. Czasem starałem się stosować aoryst (jas bev, ti beše, toj beše, nie bevme, vie bevte, tie bea), ale w praktyce wychodziło to bardzo różnie.

W jakim stopniu ten język opanowałem?
W pewnym sensie jestem z moich dokonań zadowolony. Jeśli chodzi o kwestię czystego rozumienia języka nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń – nie jest to może ten sam stopień, co w przypadku serbskiego, ale jeśli ktoś mówi trzymając się pewnego standardu (bo Macedonia jest trochę rozbita dialektalnie) i nie nadużywa wszechobecnych w tym języku turcyzmów, których znaczenie nierzadko trudno jest objaśnić, wtedy rozumiem prawie wszystko. Problem pojawia się jednak w przypadku aktywnego użycia języka macedońskiego. Jeśli bardzo chciałem, to byłem się w stanie porozumieć na praktycznie dowolny temat, ale niemal zawsze używałem czegoś, co na własne potrzeby nazwałem "serbsko-macedońskim miksem". Powodem tego była przede wszystkim niedostateczna znajomość macedońskiej leksyki i zasad gramatycznych, które tym językiem kierują. Jeśli mogłem to się bardzo starałem ograniczać do tego, co potrafię powiedzieć po macedońsku, ale gdy rozmowa wymagała ode mnie pewnego stopnia elokwencji siłą rzeczy musiałem się, częściej lub rzadziej, uciekać do serbskiego. Nieco przypominało mi  to sytuacje, jakie mnie spotykały na zachodniej Ukrainie, gdzie czasem musiałem przechodzić na rosyjski, bo prowadzenie rozmowy po ukraińsku byłoby męczące zarówno dla mnie, jak i mojego rozmówcy.

Tak czy siak nie żałuję czasu spędzonego nad macedońskim, bo uważam, że naprawdę warto się nauczyć tego języka, chociażby po to, by móc bezpośrednio obcować z jednymi z najżyczliwszych ludzi  na świecie. I może ktoś mnie skrytykuje, lub nie, ale cały czas nie opuszcza mnie wrażenie, że język macedoński to w ogromnej części mieszanka serbskiej leksyki i bułgarskiej gramatyki, która, przy odrobinie szczęścia mogłaby z powodzeniem odgrywać rolę lingua franca na Bałkanach (a przynajmniej w ich słowiańskiej części). Ale czegóż innego oczekiwać od języka, który szczyci się tym, że jest bezpośrednim spadkobiercą sołuńskich dialektów, na których podstawie Cyryl i Metody stworzyli najstarszy znany słowiański język literacki?

Podobne posty:
Macedoński – wstęp i z czego się uczyłem przez ostatni miesiąc
W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii?
Jakiego języka warto się uczyć?
5 rzeczy, jakich nauczyła mnie nauka czeskiego
Dlaczego serbski? Dlaczego chorwacki?

Macedoński – wstęp i z czego się uczyłem przez ostatni miesiąc

Czasu na napisanie dwóch artykułów na pewno nie starczy (bo we wrześniu raczej go nie będzie), więc postanowiłem w jednym zmieścić tyle informacji, aby każdy był zadowolony. Zarówno ci, których interesuje wyłącznie to jak się uczyć języków obcych, jak i ci zainteresowani językową różnorodnością w ogóle. Tematem będzie język macedoński, trochę informacji o jego historii, jego pokrewieństwie z bułgarskim i serbskim oraz kilka „wyznań” na temat tego jak się go uczyłem przez ostatni miesiąc. Zaczynajmy!
Wcześniej pisałem już trochę o sytuacji językowej w byłej Jugosławii i tym dlaczego warto uczyć się serbskiego. Jedynymi językami uznawanymi obecnie za urzędowe w republikach byłej Jugosławii, których wcześniej nie tknąłem były słoweński i macedoński. O obydwu miałem pojęcie raczej mgliste i zapewne niewiele w tym względzie by się zmieniło, gdyby nie seria mniej lub bardziej losowych zdarzeń, które spowodowały, że w ostatnim czasie jeden z nich znajdował się w centrum moich językowych zainteresowań.
Szczerze mówiąc trudno pisać o macedońskim i Macedonii krótko – przy czym nie mam tu na myśli jakichś romantycznych uniesień na temat tamtejszego krajobrazu, ale to, że temat jest bardzo skomplikowany i dla kogoś nie zaznajomionego z historią Bałkanów dość trudny. Proszę też osoby bardziej zorientowane w temacie o to, by nie pisały, że potraktowałem rys historyczny po macoszemu, bo doskonale zdaję sobie z tego sprawę – w tej kwestii łatwiej byłoby mi napisać referat na kilkadziesiąt stron niż streszczenie na jedną. Jeśli kiedyś założę stronę poświęconą szeroko rozumianym Bałkanom, co zresztą mam w planach, to postaram się ten temat należycie rozwinąć. Żeby dokładniej zrozumieć istotę problemu nawet laik jednak musi sobie zdać sprawę z tego, że w starożytności istniało państwo o wdzięcznej nazwie Macedonia, na którego czele któregoś dnia stanął Aleksander Wielki. Aż do VII wieku był to region w ogromnej części zamieszkały przez Greków i miejscową ludność, która uległa w mniejszym lub większym stopniu hellenizacji (przede wszystkim Ilirów i Traków). Następnie przybyli na te ziemie Słowianie, którzy zachwiali demograficzną strukturą owego regionu do tego stopnia, że pod koniec XIX wieku każde państwo graniczące z Macedonią uznawało jej mieszkańców za Bułgarów, Greków lub Serbów, w zależności od tego czy była to opinia Sofii, Aten czy Belgradu. By sytuacja była ciekawsza miejscowa ludność zaczęła zauważać swoją odrębność i określać się jak Macedończycy, a cała kraina wchodziła w skład Imperium Osmańskiego. Nie czas teraz oczywiście na dokładne opowiedzenie historii walk Macedończyków o swoją odrębność. Myślę jednak, że sam ten szybki przekrój ukazuje złożoność problemu. 
Macedonia jako państwo i Macedonia jako historyczna kraina – źródło: Wikipedia
Sam język macedoński należy do języków południowosłowiańskich i historycznie jest on najbliższy temu, co nazywamy staro-cerkiewno-słowiańskim, który oparty był na słowiańskich dialektach z okolic Salonik (tudzież Sołunia, bo tak to miasto po słowiańsku się nazywa). Paradoksalnie jednak jest to język dość młody, przynajmniej pod względem jego kodyfikacji i uznania międzynarodowego.  Macedoński nie był bowiem aż do lat 40. XX wieku (kiedy to został językiem urzędowym w socjalistycznej Jugosłowiańskiej Republice Macedonii) powszechnie uznawany za osobny twór, a i dziś budzi spore kontrowersje. Według Bułgarów chociażby jest to jeden z bułgarskich dialektów, a nie samodzielny język – mój pogląd w tej sprawie jeszcze przedstawię. Jeszcze inne spojrzenie na kwestię językową mają Grecy, którzy nie przyjmują do wiadomości nazwy „macedoński” używając w jej miejsce terminu „słowiano-macedoński” (gr. slavomakedoniki glossa – Σλαβομακεδονική γλώσσα).  Jest to jeden z elementów, które wchodzą w skład szerszego konfliktu pomiędzy Grecją a Macedonią dotyczącego nazewnictwa i symboliki używanej w tej byłej republice jugosłowiańskiej. Między innymi dlatego Macedonia na forum międzynarodowym musi obecnie używać nazwy FYROM (Była Jugosłowiańska Republika Macedonii), bo nazwa Macedonia według Greków odnosi się przede wszystkim do historycznej krainy oraz do obszarów, których stolicą są Saloniki. Tyle w skrócie. 
Czy macedoński ma prawo być osobnym językiem?
Najpierw powiem, że samo pytanie uważam za głupie, ale niestety czasem warto zadać głupie pytanie, żeby sprawa była bardziej przejrzysta. Moim zdaniem różnica między osobnymi dialektami a językami jest bardzo płynna. Jako przykład zawsze lubię podawać Niemcy i Jugosławię. W Niemczech mamy oficjalnie jeden język niemiecki rozbity na kilka nawzajem niezrozumiałych dialektów. Jeśli ktoś w to nie wierzy to polecam sobie obejrzeć kiedyś jakieś regionalne szwajcarskie programy w telewizji 3sat i spróbować zrozumieć tamtejsze dialekty – z reguły dla ułatwienia na dole ekranu są podawane napisy w Hochdeutschu. Podobnie ma się sprawa ze wspominanym już na tym blogu językiem dolnoniemieckim (Plattdeutsch), któremu nierzadko bliżej do niderlandzkiego. Pytanie zresztą, czy gdyby historia się potoczyła inaczej nie uznawalibyśmy niderlandzkiego za kolejny dialekt? Z drugiej strony mamy natomiast Jugosławię, gdzie aktualnie istnieją oficjalnie przynajmniej 4 języki pochodzące od serbsko-chorwackiego, które są niemal identyczne, a ich użytkownicy bez problemu się nawzajem rozumieją.
Mając zatem na uwadze poglądy bułgarskich językoznawców spojrzałem na macedoński głównie pod tym względem i doszedłem do wniosków dość zadziwiających. Otóż odnoszę wrażenie, iż mam do czynienia z jakąś przedziwną bułgarsko-serbską mieszanką – gramatyka jest bardzo podobna do bułgarskiej (uproszczona deklinacja, bogata koniugacja i rozwinięte czasy), natomiast słownictwo jest tak podobne do serbskiego, że od dnia pierwszego nie miałem większego problemu z czytaniem jakichkolwiek tekstów. Przy czym czytanie było o tyle zabawne, że rozumiałem większość przekazu, ale trafiały się czasem słowa tak pospolite jak „nawet” (mac. дури), których nie rozumiałem, bo były jednymi z niewielu wyrazów akurat charakterystycznych dla języka macedońskiego. Różnice leksykalne pomiędzy bułgarskim a macedońskim są jednak widoczne gołym okiem i o ile mówiony macedoński rozumiem w całkiem niezłym stopniu, o tyle bułgarski jest dla mnie niemal czarną magią. W języku pisanym różnica jest mniejsza, ale nadal dzięki znajomości serbskiego widzę spore różnice pomiędzy obydwoma językami w niemal każdym aspekcie. Na pewno są one znacznie większe niż pomiędzy serbskim a chorwackim.
Chciałem jeszcze napisać o rzeczach, które mnie zaskoczyły jako Polaka, który zaczął się uczyć macedońskiego, bo trochę ich było, ale zauważam, że długość tego artykułu zaczyna być już trochę przytłaczająca, a obiecałem jeszcze dodać coś dla ludzi zainteresowanych stricte nauką języka.
Jak się więc zabrać do nauki języka od zera? Jak się uczyłem macedońskiego?
Po pierwsze trzeba mieć motywację, bo bez tego daleko się nie zajedzie. Ja mimo tego, że kocham się uczyć kolejnych języków i faktycznie motywację mam, biorąc pod uwagę, że do końca września będę tego języka musiał używać, to nie zawsze byłem w stanie znaleźć chwilę czasu by go szkolić. Nie wierzę więc, by ktokolwiek bez motywacji był w stanie się języka nauczyć. Jeśli natomiast masz motywację, to naprawdę niewiele potrzeba by rozpocząć swoją „językową wyprawę”.  Tu nie są potrzebne żadne magiczne sztuczki, specjalne techniki – tak naprawdę wszystko potrafi zastąpić czas i skupienie. W celu nauki macedońskiego zgromadziłem w sumie trzy rzeczy:
1. podręcznik – „Macedonian. A course for beginning and intermediate students” autorstwa Christiny Kramer, naprawdę świetna książka, która okazuje się nieocenionym towarzyszem podróży po odmętach tego języka. Wiem, że niektórzy lansują naukę języka bez gramatyki itp., czego absolutnie nie neguję – jeśli komuś to odpowiada to tym lepiej dla niego. Ja osobiście gramatykę na swój sposób lubię i nie wyobrażam sobie nauki bez użycia choćby najprostszego podręcznika. Sam podręcznik posiada jeszcze nagrania audio, co jest moim zdaniem jednym z musów (nawet jeśli nagrania są kiepskiej jakości).
2. coś do czytania – bo ile można czytać dialogi, w których Branko narzeka, że chciałby mieć psa. O źródła czytane jest względnie łatwo w dobie Internetu, jako że każda licząca się gazeta ma stronę internetową. Jedną z nich jest Нова Македонија – http://www.novamakedonija.com.mk/. Do tego postanowiłem od czasu do czasu czytać artykuły o interesujących mnie rzeczach z macedońskiej Wikipedii – swoją drogą szczególnie ciekawe jest porównywanie tych samych artykułów w wersjach macedońskiej, bułgarskiej i greckiej.
3. coś do słuchania – tu mój wybór padł na Radio77 – http://www.kanal77.com.mk/ .
4. zeszyt do pisania i usta do mówienia – bo lubię przepisywać wszystkie dialogi i niezrozumiałe słowa/zdania oraz od czasu do czasu mówić jakieś zdania związane bezpośrednio z moim życiem bądź tłumaczyć z polskiego na język, którego się uczę.
I tyle. Wiem, że ktoś teraz zarzuci mi brak native speakerów. Po pierwsze – szybkość mojego Internetu nie pozwala mi na użytkowanie skype’a, po drugie – będę miał ich niedługo aż w nadmiarze:)
Temat macedońskiego jest oczywiście na tyle szeroki, że jeszcze go znacznie rozwinę w przyszłości. Pomysłów mam bowiem na przynajmniej kilka artykułów, tylko czasu trochę brak i mam świadomość, że nie każdy ma cierpliwość by brnąć przez coś dłuższego niż 8000 znaków. Tak więc myślę, że jeśli artykuł spotka się z pozytywnym odzewem to będę kontynuować te macedońskie sprawozdania.
Podobne posty:

Świat języków obcych – reaktywacja

Gdy rok temu tworzyłem "Świat języków obcych" chciałem by blog ten stał się miejscem, które by w pewien sposób skupiało osoby zainteresowane językami obcymi, ich nauką, możliwościami jakie dają. Chciałem, żeby był miejscem, w którym zarówno ja mógłbym komuś pomóc, ale też samemu poznać ludzi posiadających na niektóre tematy wiedzę znacznie większą i od których wiele się można nauczyć. Chciałem żeby stał się miejscem wymiany poglądów, czasem łagodnej, a czasem bardzo ostrej (wszyscy chyba pamiętamy dyskusję o najtrudniejszym języku świata). Generalnie cel został osiągnięty i za to chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom – szczególnie tym, którzy swoimi komentarzami i dobrymi radami dodają tej stronie wartości, jakiej sam nigdy nie byłbym w stanie wytworzyć:)

I cóż teraz począć? Nie trzeba być specjalnie wnikliwym obserwatorem, żeby zauważyć, że od trzech miesięcy nie pojawił się tutaj ani jeden post. Niestety życie czasami układa się bardzo różnie. Doba ma tylko 24 godziny, a rzeczy ważnych do zrobienia było ostatnimi czasy (i nadal jest) bardzo dużo i skutecznie uniemożliwiły mi pisanie nowych treści oraz doglądanie bloga (nawet zablokowałem komentarze na krótki czas, co niniejszym zmieniam). Także czasem, mimo tak wielkich sukcesów jak pojawienie się na liście najlepszych blogów jezykowych na świecie – http://en.bab.la/news/top-25-language-learning-blogs-2011 (co nie miałoby miejsca, gdyby nie wy, za co również dziękuję) trzeba było na pewien czas zawiesić jego działalność. Ale jak sam tytuł posta mówi, postaram się w najbliższym czasie napisać coś nowego.

Na razie trochę aktualności z życia codziennego mającego ogromny wpływ na to o czym piszę. Aktualnie praktykuję w biurze translatorskim (rosyjski, serbski, chorwacki, bośniacki), natomiast w wolnych chwilach zarabiam pieniądze na to by wyjechać do Zagrzebia na 3 miesiące w celach osobisto-naukowych od października do grudnia. We wrześniu natomiast będę przebywał w Macedonii, w tym samym celu. Pieniędzy trochę potrzeba, więc jeśli jest jakiś sponsor, który przekazać datki w dowolnej wielkości to niech da o sobie znać;)

Do rzeczy jednak. W związku z takimi, a nie innymi planami, ostatnimi czasy zacząłem spędzać trochę czasu nad językiem macedońskim, o którym napiszę zapewne niejeden artykuł. 3-miesięczny pobyt w Zagrzebiu może też zaowocować całą serią artykułów o języku chorwackim, a także jego kajkawskim dialekcie, który w okolicach Zagrzebia jest jego dominującą wersją. Może nawet pomyślę wtedy nad czymś w stylu podręcznika do serbsko-chorwackiego ze zwróceniem szczególnej uwagi na różnice pomiędzy nimi, tak by był on w miarę uniwersalny. Ile z tego da się zrobić, czas pokaże.

Oprócz tego mam oczywiście w planach napisanie artykułów, które nie odnoszą się do obszaru południowej Słowiańszczyzny – takich bardziej przydatnych przeciętnemu uczniowi języków obcych. Głównie o tym jak w ogóle zacząć naukę języka obcego samemu – niedawno otrzymałem bardzo ciekawego maila, w którym zostałem poproszony o porady w tym zakresie i sądzę, że wiele osób mogłoby coś z tego wyciągnąć (nie wątpię też, że wśród czytelników znalazłoby się równie wielu, którzy mogą coś ciekawego wnieść do dyskusji w tym temacie). Będzie to raczej cała seria artykułów niż jeden – może z tego też zrobię jakiegoś e-booka czy coś w tym stylu.


Zobaczymy! W każdym razie miło mi ogłosić, że oto powróciłem. Do zobaczenia wkrótce!

Dwie ważne wiadomości dla istnienia tego bloga

Vote the Top 100 Language Learning Blogs 2011Widzę, że do niektórych dotarła wiadomość o tym, że "Świat języków obcych" został nominowany w konkursie "The Top 100 Language Lovers" organizowanym przez portal lexiophiles.com. 50% ogólnej oceny bloga to głosy oddawane na niego przez internautów. Jeśli więc czujecie, że wiadomości tutaj zawarte kiedykolwiek wam w czymś pomogły, stały się do czegoś inspiracją itp., możecie zagłosować na niego pod adresem – http://www.lexiophiles.com/language-lovers-toplist/time-to-vote-top-100-language-lovers-2011
A jeśli sądzicie, że nic z tego bloga nie wyciągnęliście, to przynajmniej przejrzyjcie inne na tej liście – niektóre są na pewno godne uwagi. Na zwycięstwo naturalnie nie liczę, biorąc pod uwagę dominację anglojęzycznych stron w internecie, aczkolwiek ucieszy mnie każdy głos.

Teraz druga, niemniej ważna wiadomość (w zasadzie dla mnie osobiście jest ona ważniejsza).  W dniach 20-26 maja w kinie Muza w Poznaniu o godzinie 19 będą puszczczane filmy w ramach Tygodnia Kina Serbskiego. Na blogu piszę o tym m.in. dlatego, że sam wchodziłem w skład grupy tłumaczy zajmującej się przekładem wyświetlanych filmów serbskich na język polski – tym bardziej więc chciałbym serdecznie zaprosić wszystkie zainteresowane osoby. Osobiście mogę tylko dodać, że kino serbskie jest naprawdę dobre. Ludzie przeważnie kojarzą bałkańską kinematografię z Kušturicą, ale większość filmów pochodzących z byłej Jugosławii jakie miałem okazję obejrzeć naprawdę nie odbiegały poziomem od dzieł tego znanego reżysera. Moim zdaniem warto się temu przyjrzeć bliżej.
Więcej informacji na temat festiwalu znajdziecie na stronie Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Tutaj natomiast znajduje się program festiwalu

Jeśli ktoś zagłosuje na bloga – będę zadowolony. Jeśli ktoś obejrzy choć jeden film na festiwalu – będę zadowolony. Jeśli ktoś zrobi jedno i drugie – będę bardzo zadowolony.  

Najłatwiejszy język świata

Czy pamięta ktoś jeszcze dyskusję jaką wywołał artykuł o najtrudniejszym języku świata? Pamiętając o tym, szczerze mówiąc, wahałem się, czy w ogóle jest sens poruszać ten temat, bo i tu może być sporo kontrowersji. Ale przecież obiecałem, a wiele osób wręcz pisało, że nie może się doczekać. Postanowiłem więc spełnić oczekiwania i przedstawić moją opinię na ten temat. 
"Najłatwiejszy język świata" to, podobnie jak "najtrudniejszy język świata", temat-rzeka, w którym na dodatek lubi się wypowiedzieć każdy – od osób względnie znających się na językach po ludzi, którzy nie nauczyli się żadnego. I każdy się tym interesuje, bo, jak to pisałem wcześniej, wiedza na temat tego co jest naj- potrafi uprościć postrzeganie świata. Czy tę wiedzę można zdobyć, to już inna sprawa. Ale szkoda tracić czas na wstęp – przejdźmy do sedna sprawy.

Jeśli ktoś posiada dowody naukowe na to, że jakiś język jest najłatwiejszy na świecie, to niech je przedstawi tu i teraz. Nikt takowych nie ma i raczej nie będzie miał. Piszę to dlatego, że chcę już na starcie stwierdzić, iż niemożliwym jest spojrzenie na sprawę obiektywnie. Żeby jednak nie było nudno, postaram się to ocenić z perspektywy użytkownika języka polskiego.

Jakie języki Polacy uważają za najłatwiejsze?
Szczerze mówiąc, zawsze w zdumienie wprawiają mnie wypowiedzi Polaków twierdzących, że najłatwiejsze języki to angielski, hiszpański i włoski. Żeby było zabawnie – z reguły osoby, które te języki rzeczywiście znają biegle, są innego zdania. Jak to więc jest tak naprawdę? Każda osoba przyzna, że podstawy angielskiego do najtrudniejszych nie należą. W zasadzie nie jest potrzebna żadna wiedza o gramatyce – nie ma przypadków, czasowniki się prawie nie odmieniają. Wyrazy natomiast łatwo zostają w głowie ze względu na swoją popularność w dzisiejszej kulturze masowej. Przyznam – podstawy są proste. Problem jednak w tym, że często mamy tendencję do oceniania produktu po okładce, a podstawy są w tym wypadku właśnie tą okładką. Im głębiej poznajemy język, tym jest on trudniejszy. Kto z osób, które twierdzą, że angielski jest najprostszym językiem, potrafi stosować wszystkie konstrukcje gramatyczne i używa ich niemal bezbłędnie? Pytam, bo z doświadczenia wiem, że spory procent uczniów angielskiego ogranicza swoją komunikację do 3-4 czasów, ponieważ pozostałe są dla nich czarną magią. Czasem nawet tak teoretycznie proste i podstawowe rzeczy jak rodzajniki "a/an/the" potrafią sprawić problem osobom, które uważają, że język angielski jest prosty. A istnieje jeszcze mnóstwo innych rzeczy, z których ludzie często sobie nawet nie zdają sprawy i lubią mówić, że znają język. Podobnie ma się zresztą sprawa z włoskim i hiszpańskim – mam wrażenie, że odsetek osób faktycznie mówiących tymi językami jest bardzo niewielki w porównaniu do tych, które zaczynają się go uczyć. Opinia osób władających językiem hiszpańskim bardzo dobrze była zawsze taka sama – to nie jest wcale tak prosty język, jak się na początku wydaje.
Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś łatwiejszego, ale podobnego, to polecam esperanto. Sam nie jestem entuzjastą języków sztucznych, bo uważam je za "pozbawione duszy" (cokolwiek to może oznaczać), ale jeśli kogoś interesuje nauka czegoś, co stworzono jako najprostszy język świata, to zachęcam. Może się wam spodoba.

Tak rozprawiliśmy się ze stereotypami, więc jeszcze pozostała odpowiedź na pytanie, jaki jest najłatwiejszy język. Uważam, że należy je rozpatrzeć przynajmniej na dwa sposoby. Po pierwsze: ze względu na pokrewieństwo językowe. Po drugie: ze względu na chęć i możliwości nauki.

Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że najbliższe językowi polskiemu są inne języki słowiańskie. Podobieństwa znajdziecie wszędzie. Od słownictwa po gramatykę – wszystko jest niemal identyczne (wyjątek stanowi tu język bułgarski, który, jak już wspominałem jest dość nietypowym przedstawicielem Słowiańszczyzny). W zasadzie w językach słowiańskich nie ma rzeczy, które radykalnie różniłyby się od polskiego i mogły sprawiać szczególną trudność. I nie piszę tego po to, by powiedzieć wszystkim, że rosyjskiego bądź serbskiego można się nauczyć w tydzień – dochodzenie do stanu idealnego i tak trwa latami. Opanowanie każdego języka obcego na poziomie bliskim poziomowi rodzimego użytkownika jest niezmiernie trudne. Rozpoczynając jednak wyprawę w świat słowiański, mamy na starcie ogromny bagaż słów i zasad gramatycznych, którego nie da się porównać z czymkolwiek innym. Wszystkie te rzeczy, których w języku rosyjskim się boją ludzie z Europy zachodniej, takie jak przypadki, są dla nas czymś oczywistym. Coś, z czym Niemiec będzie walczył przez całe życie, Polak jest w stanie opanować w ciągu kilku dni (wyłączając sytuacje, w których stosuje się inny przypadek, ale tych jest względnie niewiele). Dodatkowo od samego początku posiadamy pewien automatyzm wypowiedzi, którego nabycie w innych językach zabiera trochę czasu.

Dlaczego np. Holendrzy czy Szwedzi tak dobrze znają angielski? Bo są bardziej pracowici od nas? Nie sądzę. Bo mają filmy puszczane z napisami zamiast dubbingu? Słoweńcy też mają, a po angielsku nie mówią. Poza tym w erze internetu i ogólnodostępnych odtwarzaczy DVD oglądanie filmów z napisami jest rzeczą, na jaką niemal każdy może sobie pozwolić, a jednak największy odsetek osób mówiących po angielsku jest w krajach, gdzie urzędowymi są języki germańskie. Przypadek? No właśnie nie. Podobieństwo języków odgrywa ogromną rolę, jeśli chodzi o możliwości ich opanowania.

Jaki język słowiański jest natomiast najprostszy? Nie wiem. Wydaje mi się, że rosyjski i ukraiński, ale już mi niegdyś zarzucano, że demonizuję trudność języka czeskiego, więc nie chcę być o to oskarżany kolejny raz.  Dla mnie czeski wydał się dość trudny i  bardzo nieregularny, gdy go porównałem do dwóch języków wschodniosłowiańskich. Każdy jednak może mieć inne wrażenia. Języki południowosłowiańskie są natomiast trochę trudniejsze. Serbski posiada kilka cech, które może nie są szczególnie irytujące, ale nie znajdziemy ich w języku polskim. Niektóre rzeczy jak np. aspekt czasownika są postrzegane zupełnie inaczej, co zmniejsza dawkę "automatyzmu" jaką mamy w przypadku rosyjskiego i ukraińskiego. Do tego wypada znać kilka czasów, których w polskim nie ma. Bułgarski zaś to w ogóle inna bajka.

Często zdarza mi się też spotkać z opinią, że najłatwiejszy jest ten język, którego się chcemy nauczyć. Jest w tym sporo prawdy – motywacja to bardzo często kluczowy czynnik, pozwalający przetrwać nawet największe fazy plateau. Nie jest jednak lekiem na wszystko. Zapaleniec uczący się xhosa może mieć większe problemy niż osoba, którą zmusza się do nauki słowackiego. Podobnie ma się kwestia ze źródłami – co z tego, że nagle zupełnie szczerze postanowię, że nauczę się dolnoniemieckiego (Plattdeutsch – trochę pisałem o tym już wcześniej) jeśli język ten nie jest skodyfikowany, brakuje gazet, literatury, czy wreszcie, co najważniejsze, ludzi, z którymi mógłbym porozmawiać. Choć nie przeczę – motywacja odgrywa bardzo istotną rolę, jeśli chodzi o stopień trudności języka i potrafi zarówno ułatwić naukę czegoś trudnego, jak i, gdy jej brak, obrzydzić naukę czegoś łatwiejszego.

I tak oto wyszedł jeden z dłuższych postów, jakie kiedykolwiek się pojawiły na tym blogu. Oczywiście możecie się zgodzić lub nie – każdy komentarz na poziomie i jakieś nowe wątki w dyskusji zawsze będą mile widziane. Zachęcam też do ciągłej, codziennej pracy – bez tego żadna motywacja, podobieństwo leksykalno-gramatyczne i różne tego rodzaju rzeczy na nic się nie zdadzą. Pozdrawiam wszystkich i sukcesów życzę!

Podobne posty:
Najtrudniejszy język świata
Ile obcości jest w języku obcym?
5 rzeczy jakich nauczyła mnie nauka czeskiego
Jak się nauczyć cyrylicy w 2 dni?
Jakiego języka warto się uczyć?

Dlaczego serbski? Dlaczego chorwacki?

Rozważania na temat najłatwiejszego języka świata odłożyłem na następny tydzień. Dziś zajmiemy się innym tematem, który z jednej strony będzie mniej kontrowersyjny, z drugiej zaś może być znacznie ciekawszy i bardziej treściwy. I to nie tylko dla osób, które są zainteresowane językami słowiańskimi, jako iż morał będzie zadziwiająco uniwersalny.

Ziggy_s w swoim komentarzu poprosił o artykuł opowiadający o tym dlaczego wybrałem, tudzież dlaczego warto wybrać serbski. Moim zdaniem trudno o tym mówić w kompletnym oderwaniu od pozostałych języków byłej Jugosławii, więc wrzucę do jednego worka pozostałe twory jakie "narodziły się" w ciągu ostatnich 20 lat w zachodniej części Półwyspu Bałkańskiego.

Zanim przystąpimy do dyskusji na temat tego, dlaczego warto wybrać język serbski, warto rzucić okiem na artykuł, który napisałem już kilka miesięcy temu – "W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii?". Był to jeden z pierwszych wpisów jakie w ogóle zamieściłem na blogu, w którym postarałem się maksymalnie uprościć sytuację językową w tamtym regionie i przedstawić ją w możliwie zrozumiały sposób. Sądząc po Waszych opiniach był to jeden z najlepszych artykułów, jakie kiedykolwiek się tu pojawiły. Dlatego jeśli ktoś nie orientuje się w tym, jakie są różnice pomiędzy serbskim a chorwackim proponuję przeczytanie wspomnianego wyżej wpisu.

Przejdźmy jednak do rzeczy. Serbski na pewno nie jest językiem popularnym, takim jak angielski, francuski, czy niemiecki. Rzadko zdarza się napotkać szkołę, w której oferują jego lekcje. Ludzie dowiadujący się, że uczę się serbskiego nierzadko proszą, żebym cokolwiek w nim coś powiedział, co chyba jest najlepszą miarą, jaka określa jakie języki społeczeństwo uznaje za dziwne, a jakie nie. Nie zgodziłbym się jednak z tym, iż jest to język wybitnie niszowy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że na wielu szanujących się uniwersytetach można studiować filologię serbsko-chorwacką, a spotkanie Serbów bądź Chorwatów w internecie jest rzeczą dość prostą (nawet jeśli weźmiemy pod uwagę tylko portale anglojęzyczne). Dlaczego więc zacząłem się uczyć serbskiego?

Lata 90. były bardzo ciekawym okresem. Mapa Europy środkowo-wschodniej zmieniała się z roku na rok – tu i ówdzie wybuchały rozmaite konflikty związane z upadkiem komunizmu. Najbardziej krwawym z nich była wojna w byłej Jugosławii. Jako że od dziecka interesowałem się historią i szeroko pojętymi stosunkami międzynarodowymi, będąc już na studiach postanowiłem się tej wojnie przyjrzeć bliżej. Temat zainteresował mnie do tego stopnia, że postanowiłem drążyć go jeszcze bardziej, aż w pewnym momencie stał się moją prawdziwą pasją. Gdy miałem wybrać to, o czym napiszę pracę magisterską, nie miałem wątpliwości. Raczej niemożliwe byłoby napisanie pracy pt. "Serbski separatyzm w Bośni i Hercegowinie" używając jedynie polskich źródeł. Źródła angielskojęzyczne potrafiły dać trochę więcej, ale to wciąż nie było to. Nadal bowiem nie mogłem dotrzeć do właściwej istoty rzeczy. Dopiero znajomość serbskiego pozwalała mi bez problemu dotrzeć do źródeł jakie dla innych byłyby niezrozumiałe.  Jeśli ktoś chce być specjalistą od jakiegoś regionu to powinien się nauczyć języka jaki w owym regionie jest używany. W przeciwnym wypadku zawsze znajdą się rzeczy, które będą dla tej osoby nieosiągalne, które będzie mogła jedynie oglądać z boku, ale nigdy nie będzie z nimi obcować na równych zasadach. To samo zresztą, w pewnym ograniczonym stopniu, stosuje się do wszelkich innych osób mających do czynienia z danym regionem, czy to w charakterze turysty czy biznesmena.

Kolejnym powodem, dla którego zacząłem się go uczyć są kwestie czysto lingwistyczne. Znając język zachodniosłowiański (polski) i wschodniosłowiański (rosyjski) czułem się w pewien sposób niekompletny nie mając żadnego pojęcia o południowej gałęzi. Obecnie stwierdzam, że, pod względem językowym, bułgarski byłby znacznie ciekawszym wyjściem ze względu na swoją gramatyczną "niesłowiańskość" jednak na pewno nie mam powodów do narzekań. Kombinacja jednego języka zachodniego, wschodniego i południowego daje w świecie słowiańskim ogromne możliwości. Tym bardziej, że znając serbski niemal automatycznie znamy chorwacki, bośniacki i czarnogórski (wszystko zależy od tego, z którym mamy najwięcej do czynienia i czy chcemy zapamiętywać kilka odpowiedników jednego słowa – szerzej w artykule o językach byłej Jugosławii).

Trzeci powód, dla jakiego mógłbym myśleć o nauce serbskiego to ewentualne możliwości zdobycia pracy, jako że niewielu ludzi go zna. Jednak w tym miejscu warto zaznaczyć, że zawsze byłem realistą i raczej traktuję ten język jako nietypowy dodatek do CV, niż jako mój główny atut. Zresztą o tym, co sądzę o nauce języka w celach finansowych pisałem już wcześniej w artykule "Jakiego języka warto się uczyć" – moim zdaniem wybór języka na zasadzie "tego, który się najbardziej opłaca" jest trochę pozbawiony sensu, bo z reguły się go nie nauczymy jeśli nie lubimy przebywać w jego towarzystwie. Inna sprawa, że trudno mi znaleźć język, którego szczególnie nie lubię.


Dlaczego zaś serbski, a nie chorwacki? Tu nie ma logicznej odpowiedzi. Zadecydował czysty przypadek i to, że zawsze wolałem piłkarzy jugosłowiańskich niż chorwackich. Gdybym uczył się chorwackiego wyszłoby prawie na to samo, tylko mniej byłoby cyrylicy i konstrukcji gramatycznych typowych dla języków bałkańskich.


A jaki w tym wszystkim morał? Taki, żeby uczyć się języka jaki Cię pasjonuje, jaki może się stać medium, dzięki któremu poznajesz inne ciekawe rzeczy, innych ludzi. Wymarzony język to taki, który od pierwszego dnia do końca życia będzie dawał satysfakcję. I takiego właśnie wyboru wszystkim życzę.

Podobne posty:
W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii?
Jakiego języka warto się uczyć?
Jak nauczyć się cyrylicy w 2 dni?
Przewodnik po różnych rodzajach cyrylicy – języki słowiańskie
Moja lista 20 języków – część 1

Kilka słów o prowadzeniu bloga językowego

Bloga założyłem w lipcu 2010 roku i jak do tej pory jego pisaniem było całkiem miłym zajęciem. Po 9 miesiącach odwiedza go codziennie prawie 150 osób, którym widocznie w jakiś sposób podoba się to co piszę, uznają go za ciekawy bądź pouczający. Cóż, można się tylko cieszyć. Wszystko jednak ma swoje minusy.

Jeśli ktoś czyta "Świat Języków Obcych" od samego początku to wie, że zawsze byłem przeciwnikiem kasowania komentarzy, czy jakiejkolwiek cenzury. Pozwalałem na wolną, niczym nieskrępowaną dyskusję, wierząc w mądrość i zdrowy rozsądek czytelników. Jak do tej pory zaledwie dwa razy interweniowałem – pierwszy raz w przypadku gdy jedna z osób została obrażona bez żadnego związku z dyskusją, a drugi raz, gdy kilku czytelników zaczęło się kłócić na temat tego jakie kobiety są najładniejsze (co oczywiście z tematem miało niewiele wspólnego) i oczywiście również nawzajem się obrażając.

To co jednak zdarzyło się dzisiaj przerosło wszystko. Mój post pod tytułem "Najtrudniejszy język świata" miał na celu zmuszenie czytelnika do refleksji na temat tego czy można w ogóle mówić o tym, czy można obiektywnie uszeregować języki jako uniwersalnie najtrudniejsze. Biorąc pod uwagę, że istnieje około 6000 języków, których trudność jest bardzo względna (bo to co jest proste dla Polaka, jest bardzo trudne dla Araba) uznałem to za rzecz niemożliwą.  Kilka osób (m.in. Mahu i Piotr) podzieliło mój pogląd, a kilka się nie zgodziło (Ev i Piotrek). Takie sytuacje zdarzały się już wcześniej, więc i tym razem, przynajmniej teoretycznie, zbytnio nie martwiłem się o rozwój sytuacji. W efekcie dwie osoby, które bardzo szanuję  – Mahu, który napisał wcześniej artykuł o języku arabskim oraz Piotrek, prowadzący jeden z najlepszych blogów językowych "Przestrzeń językowa"– pokłóciły się do tego stopnia, że zaczęły się obrzucać złośliwościami, a jedna z nich stwierdziła, że przestaje komentować na blogu. Gdy tą kłótnię zobaczyłem, byłem zmuszony tymczasowo zablokować komentarze (zostaną odblokowane wraz z opublikowaniem tego artykułu po to, by każdy mógł sobie wyrobić własne zdanie), po to, by dać wszystkim trochę wytchnienia, aby nie pisali następnych, które nie zmieniłyby nic, a jedynie dodałyby oliwy do ognia.

Przykro mi głównie z tego powodu, że to ja, jako autor bloga, który na dodatek firmuje go swoim imieniem i nazwiskiem obrywam w takich sytuacjach najbardziej. Wybaczcie, ale jak widzę anonimowe komentarze oskarżające mnie o chamstwo, terror, przewrażliwienie, podawanie 1000 bezsensownych argumentów i prowadzenie bloga, na którym nie można mieć własnego zdania to naprawdę nie mam zielonego pojęcia co temu komuś odpowiedzieć. Że jak mu się nie podoba to niech nie czyta? Że widocznie nie da się każdego uszczęśliwić? Szczerze mówiąc to by było w tym miejscu chyba najtrafniejsze, bo jakakolwiek argumentacja, że już wielokrotnie komuś przyznawałem rację i potrafiłem się przyznać do błędu jest tu skazana na niepowodzenie. Ja osobiście w moich komentarzach nie widziałem choćby cienia złośliwości. Jedynie broniłem swojego zdania – jeśli nikt nie potrafił podać, moim zdaniem, trafnych kontrargumentów, to z jakiego powodu miałem odpuszczać? Bo jeśli chodzi o istotę tej dyskusji to swojego zdania NIE ZMIENIŁEM.
Gdy z kolei widziałem komentarze, które popierały mój punkt widzenia, to z jednej strony byłem wdzięczny za wsparcie, ale z drugiej przerażało mnie doszukiwanie się w pewnej anonimowej wypowiedzi rzekomego spisku Piotrka, który akurat jest ostatnią osobą jaką bym podejrzewał o pisanie anonimów na blogu. Litości. Czy to, że ktoś ma inne poglądy od razu oznacza, że jest zły i tylko czeka aby się zemścić?

Dlatego proszę wszystkich o trochę umiaru, jeśli nie ze względu na swoich przeciwników w dyskusji, których należy szanować, to przynajmniej ze względu na mnie. Ja w każdym razie przepraszam każdą osobę jaka poczuła się urażona ostatnią kłótnią i jednocześnie dziękuję za każdą dawkę merytorycznej wiedzy jaka moim zdaniem w komentarzach również się znalazła.
Tak więc, wrzućmy trochę na luz i do następnego wpisu!

Najtrudniejszy język świata

Ludzie mają to do siebie, że lubią patrzeć na świat czarno-biało. Lubią, gdy mają na tacy podane to, co jest dobre i złe, piękne i brzydkie. I w sumie nic w tym dziwnego – im świat prostszy, tym łatwiej go analizować, nie trzeba się przejmować zbyt wieloma rzeczami. Dlatego odwieczny pościg za najprostszymi pytaniami i najprostszymi odpowiedziami w końcu dotarł też do języków obcych. To nie przypadek, że na wszelakich forach pytanie o najtrudniejszy oraz najłatwiejszy język obcy pojawia się bardzo często i bije rekordy popularności. Dlatego postanowiłem ten temat poruszyć właśnie teraz i rozwiązać tę kwestię raz na zawsze.


Najczęściej pojawiające się w takich okolicznościach odpowiedzi to: arabski, chiński (mandaryński) bądź polski. Rozprawmy się po kolei z tymi stereotypami.

W arabskim ludzi z reguły przeraża dziwnie wyglądające pismo, którego w żaden sposób nie potrafią rozszyfrować i które porównują do szlaczków. Tymczasem prawda jest taka, że jest to pismo alfabetyczne i naprawdę nie ma żadnej filozofii, jeśli chodzi o opanowanie go, przynajmniej w stopniu podstawowym. Dla mnie największym problemem było przestawienie się na czytanie od prawej strony (co jednak nie jest aż tak trudne, jak mi się z początku wydawało) oraz brak zamieszczania krótkich samogłosek, który może być irytujący dla początkującego. Poza tym alfabet  ten różni się od alfabetu łacińskiego jedynie specyficznym kształtem liter, niczym innym. Jeśli ktoś mimo wszystko uznaje nadal, że pismo arabskie to coś nie do przejścia, to warto porównać je sobie z jego wersją w języku urdu, która dla mnie jest niemal kompletnie nieczytelna.

Następny jest chiński (mandaryński). Tu z jednej strony pojawia się pismo obrazkowe, którego istota sama w sobie jest genialna, bo pozwala na zapisanie niemal w identyczny sposób kilkunastu dialektów, które nie zawsze są wzajemnie zrozumiałe (ich podobieństwo nierzadko jest porównywalne z tym jakie mają polski i niemiecki). Przyznać jednak trzeba, że o ile alfabetu arabskiego można się nauczyć w kilka dni i nie zapomnieć do końca życia, nawet przy ograniczonym kontakcie z językiem, tak chińskie znaki bez regularnego użycia po prostu wylecą z głowy. Ale co mają powiedzieć osoby zamierzające nauczyć się języka, który w zasadzie nie jest w ogóle zapisywany (nie licząc przekładów Biblii)? Oprócz pisma ludzie często demonizują tony, które istnieją w chińskim w liczbie 4 lub 5 (w zależności od tego, czy ton neutralny liczymy osobno). Osobiście z tonami nie miałem wiele do czynienia (choć jakby się uprzeć, można się ich doszukać w serbskim), ale wiem, że istnieją języki, które posiadają ich więcej. W kantońskim i wietnamskim istnieje 6 tonów. Język hmong z pogranicza Chin, Wietnamu i Laosu posiada ich natomiast przynajmniej 7. Czyli mandaryński pod tym względem najtrudniejszy nie jest.

Przejdźmy zatem do polskiego. Dość często zdarzało mi się słyszeć, że polski jest najtrudniejszym językiem świata i że ktoś ma na to naukowe dowody (których oczywiście nigdy nie widziałem). Lubimy się chwalić tym, iż nasz język jest wyjątkowy i obcokrajowcy mają z nim problemy. Przecież mamy 7 przypadków, głoski trudne do wymówienia dla obcokrajowców, trudną koniugację czasownika… Jednym zdaniem – nie da się naszego języka nauczyć. Problem jednak w tym, że nie jesteśmy jedynymi, którzy tak myślą. Większość małych narodów uważa swój język za bardzo trudny dla obcokrajowca i jest to tendencja dość powszechna. Swoje źródło ma to natomiast w tym, że nie przywykliśmy do faktu, że ktoś z zewnątrz potrafi posługiwać się naszą mową ojczystą.

Tymczasem istnieją języki, które przebijają polski nawet w punktach, które uznajemy za szczególnie trudne. Sześć lat temu miałem bardzo krótki etap fascynacji Estonią. Postanowiłem wtedy m.in. wziąć udział w zajęciach z języka estońskiego, które organizował konsulat w Poznaniu. Jeśli ktoś uważa, że polski ma dużą liczbę przypadków to niech sobie uzmysłowi, że estoński posiada ich dwa razy więcej, a mimo tego jest znacznie prostszy pod tym względem niż fiński czy węgierski.

Trudna wymowa? Czym są polskie dźwięki w porównaniu do kilkudziesięciu mlasków jakie znajdują się w repertuarze języków khoisan, repertuaru duńskich samogłosek, czy blisko 60 spółgłosek w języku abchaskim, o którym była mowa w poprzednim artykule? A to co podałem to zaledwie czubek góry lodowej.

Przyjęło się, że na świecie istnieje zapewne ok. 6000 języków. Czy naprawdę ktoś potrafi powiedzieć, że chiński jest trudniejszy od języka Indian Navajo, arabski od atajalskiego (używanego w północnej części Tajwanu) a polski od tamilskiego? Czy ktokolwiek zna wszystkie języki świata, żeby obiektywnie na to pytanie odpowiedzieć? Czy ktoś wie, jakie kryteria należy przyjąć, by takowy język wybrać? Czy może nie jest tak, że język z pozoru łatwy, ale wymierający, jest w istocie trudniejszy do nauczenia niż język pozornie bardziej skomplikowany, ale posiadający mnóstwo użytkowników i całkiem szeroką gamę materiałów dydaktycznych? Warto sobie zadać takie pytania, zanim zaczniemy opowiadać, że "język x" jest najtrudniejszy na świecie. Dlatego też wszelakie gdybanie na temat najtrudniejszego języka świata jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Jeśli ktoś się ze mną zgodzi, to się bardzo ucieszę, jeśli natomiast wyrazi swoją dezaprobatę w komentarzach, to ucieszę się jeszcze bardziej, ponieważ nadarzy się okazja do kolejnej ciekawej dyskusji.

Za kilka dni napiszę też o tym, jakie języki można uznać za stosunkowo proste (stosunkowo, bo w istocie żaden język prosty nie jest), gdyż w tej kwestii można przynajmniej się choć trochę zbliżyć do prawdy i faktycznie wskazać to, co jest prostsze dla Polaka, Niemca, Turka, czy Araba. Tymczasem wypada mi tylko życzyć wszystkim wam, Drodzy Czytelnicy, powodzenia i wytrwałości w nauce języków. Zarówno tych najłatwiejszych, jak i najtrudniejszych.

Podobne posty:
A nie mylą ci się te języki?
Ile obcości jest w języku obcym?
Demony głupoty – część 1
Jakiego języka warto się uczyć?
RPA – państwo 11 języków urzędowych

Faza plateau – co to jest i jak przez to przejść?

Mówiąc zupełnie szczerze mocno zastanawiałem się nad napisanie tego artykułu. Jest to temat dość kontrowersyjny i nawet nie do końca czuję się w nim specjalistą. Biorąc jednak pod uwagę, że każda osoba ucząca się języków obcych prędzej czy później przez fazę plateau przechodzi, myślę, że warto o tym napisać. Niektórzy zapewne coś z tego wyniosą. Nie ukrywam też, że, jak zwykle, liczę na treściwe komentarze. Ale do rzeczy.

Czym jest plateau?
Na wstępie chciałbym wytłumaczyć, że nie znam naukowej definicji tego zjawiska i nie sądzę by była ona potrzebna do uporania się z nim. Żeby wytłumaczyć jednak istotę plateau (jeśli istnieje polska nazwa tego zjawiska i ktoś ją zna, to byłbym wdzięczny za jej podanie) posłużę się ogólnym schematem nauki języka obcego.

W nauce języka obcego niewiele rzeczy jest tak samo motywujących jak początki. Powiedzmy, że biorę mój podręcznik do abchaskiego (dla zainteresowanych polecam linki na końcu artykułu o językach "egzotycznych"). Nie mam zielonego pojęcia jak ten język brzmi, czy wygląda. Jedyny wyraz jaki w nim kojarzę to słowo "Аҧсны" oznaczające Abchazję, którego nawet poprawnie nie przeczytam, bo nie znam się na abchaskiej cyrylicy ani na fonologii tego języka. Więc otwieram podręcznik i nagle wszystko staje się dla mnie jasne. "Dzień dobry" to po abchasku "Мшыбзиa", dowiaduję się, że w języku tym nie ma rodzajów gramatycznych, a jedynie klasy rzeczowników ożywionych (odnoszących się wyłącznie do ludzi) i nieożywionych. Nagle dowiaduję się, że "ja" to po abchasku "сара", a iść to "ацара". Po 5 minutach dowiaduję się jak odmieniać czasownik w czasie teraźniejszym (co jest zbyt skomplikowane jak na tego rodzaju artykuł) przez trzy osoby liczby pojedynczej. Umiem więc powiedzieć Сара сцоит. – Ja idę. / Бара бцоит. – Ty idziesz. Nie ma to być artykuł o języku abchaskim, więc pominę tu resztę – chciałem jedynie pokazać jak w ciągu 15 minut wzrosła moja znajomość tego języka. Od kompletnego zera do znajomości około 20 wyrazów i pewnych podstawowych wiadomości gramatycznych, których, co najważniejsze, zapewne nie zapomnę, bo są tak podstawowe, że spotkam je tysiące razy. Nic nie motywuje człowieka tak jak sukces, więc aktualnie najchętniej rzuciłbym pisanie tego artykułu i przysiadł nad abchaskim dłużej.

Ale nie zawsze tak będzie, że w ciągu 15 minut moja znajomość języka wzrośnie 10-krotnie. Takie momenty zapewne skończyłyby się po tygodniu, aż wreszcie wraz z ukończeniem podręcznika przyszedłby moment zwątpienia, w którym już nie bardzo wiedziałbym co mam robić. Każde nowe słowo jakie bym napotykał stawałoby się kroplą w morzu tego co wiem (mimo, że określenie "kałuża" byłoby w tym wypadku chyba bardziej odpowiednie), nie mówiąc o tym jak dużo rzeczy pozostało dla mnie kompletnie nieznanych. W skrócie: uczyłbym się, ale kompletnie nie widziałbym efektów swojej pracy. Co gorsza, stan ten utrzymywałby się przez dłuższy czas. I to właśnie nazywamy fazą plateau.

Czym DLA MNIE jest faza plateau?
Swoje stanowisko na ten temat poniekąd opisałem już wcześniej w artykule pt. "Jakiego języka warto się uczyć?". Dla mnie bowiem plateau to nic innego jak sprawdzenie faktycznego sensu nauki danego języka, tego czy rzeczywiście ten język lubimy (bądź czy lubimy rzeczy, do których jest on przepustką) i jesteśmy w stanie z nim spędzać czas na dobre i na złe. Dlatego wątpię w możliwość nauczenia się języka obcego przez osobę, która nie jest nim w żaden sposób zainteresowana. Przejście przez plateau w wypadku takiego kogoś graniczyłaby z masochizmem.

Cóż więc począć?
Przede wszystkim należy zauważyć, że zjawisko to przytrafia się 90% osób uczących się języka obcego, niezależnie od poziomu ich zaawansowania. To, że plateau się komuś przytrafi nie znaczy, że brak mu umiejętności, talentu, czy że jego metody nauki są kompletnie bezproduktywne. Normalną koleją rzeczy jest, że łatwiej zauważamy wzrost z 0 do 1000 niż z 5000 do 6000. Jeśli ktoś poświęca wystarczająco dużo czasu to w fazie plateau się rozwija równie szybko jak wcześniej (lub, paradoksalnie, nawet szybciej) ale trudniej jest mu to zauważyć. Ważne jest więc przede wszystkim utrzymanie stałego czasu nauki (ok. godziny dziennie przynajmniej) i codzienny kontakt z językiem. W zasadzie wskazane jest nawet przeznaczanie na naukę większej ilości czasu niż wcześniej. Wiem, że dla niektórych może to być trudne, ale naprawdę warto.

Druga kwestia to nauka w oparciu o materiały przeznaczone dla rodzimych użytkowników danego języka, których język nie będzie specjalnie przygotowany pod osobę uczącą się. Często ludzie po prostu boją się zderzenia z czymś takim, uważając, że to za trudne, że nic nie zrozumieją itp. Tymczasem bazując na samych podręcznikach nikt się języka na razie nie nauczył. Ja sam naprawdę bardzo lubię niektóre serie podręczników. Uważam, że nie ma lepszej rzeczy niż gruntowne opanowanie podstaw właśnie na podstawie dobrych materiałów dydaktycznych. Ale nie oszukujmy się – dalej niż w okolice B1/B2 (i to głównie w przypadku łatwiejszych języków i dobrych podręczników) to nas nie zaprowadzi. Jeśli więc ktoś właśnie opanował podstawy gramatyki i podstawowe słownictwo to im prędzej przerzuci się na czytanie gazet i książek, oglądanie filmów bez napisów oraz rozmowy z użytkownikami języka, tym dla niego lepiej. W innym wypadku przejście na wyższy poziom jest po prostu niemożliwe.

Trzeci punkt dotyczy samych metod jakich się używa. Nierzadko bowiem okazuje się pomocny pewien powiew świeżości. Przez ostatnie kilka miesięcy przestałem chociażby używać Anki, bo odniosłem wrażenie, że popadłem w pewnego rodzaju rutynę, która mnie najzwyczajniej irytowała i nie dawała tej samej przyjemności co kiedyś. Zacząłem się bawić trochę z shadowingiem, tłumaczeniem tekstów i filmów, nagrywaniem samego siebie mówiącego w obcych językach (przez co doszedłem do interesujących wniosków, o których napiszę następnym razem) i wszystko na nowo nabrało kolorytu. Przede wszystkim jednak warto wypróbować samego siebie w rozmowie z ludźmi władającymi tym językiem na co dzień.

I ostatnia rada. Dla niektórych może się ona wydać śmieszna i bezproduktywna, bo w zasadzie jako tako języka nie jest w stanie nauczyć. Ale na pewno pomoże utrzymać motywację na wysokim poziomie. Chodzi mianowicie o spisywanie nowych rzeczy jakich się nauczyliśmy każdego dnia oraz o skrupulatne zliczanie czasu jaki spędzamy z językiem obcym. Po pierwsze zauważymy, że nadal uczymy się nowych rzeczy i że wcale nie ma ich tak mało. Tutaj akurat całkiem pomocne okazuje się Anki – stale powiększająca się liczba kart w talii pokazuje, że stale się rozwijamy. Po drugie natomiast łatwiej będzie pilnować tego, żeby nie robić sobie przerw w nauce.

Tak więc życzę wszystkim gładkiego przechodzenia przez fazy plateau i sukcesów w nauce. Wszelkie osoby, które mają natomiast doświadczenie w jej przechodzeniu zachęcam do komentowania, bo nie ma nic ciekawszego niż treściwa dyskusja.

Podobne posty:
Jakiego języka warto się uczyć?
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie?
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Przewodnik po Anki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?