płynność

Najpiękniejszy z językowych przełomów

blekinge

(owca z Blekinge – fot. własna)

Nauka języków obcych bez wątpienia jest procesem, ukierunkowanym na pewien cel, bądź cele. Jeśli zwizualizujemy sobie ten proces w najprostszy z możliwych sposobów, ujrzymy prostą oś posiadającą jakiś punkt startowy i końcowy, podzieloną na umowne segmenty będące reprezentacją poziomów naszego zaawansowania. Zgodnie z oczekiwaniami, będziemy (w różnym tempie i za pomocą niezliczonych metod) przesuwać się po tym linearnym obszarze, aż znajdziemy się w punkcie dla nas satysfakcjonującym.

Nie jest to oczywiście schemat bliski rzeczywistości wszystkich uczących się. Droga, którą starają się podążać niektórzy, przypomina raczej pewne koło, ślepo zapętlające się i zjadające własny ogon. Jest to oczywiście metafora szczególnego rodzaju procesu, w którym przyswajanie języka obcego idzie raczej opornie, bądź też w sposób przerywany i niesystematyczny – wówczas cały cykl rozpoczyna się na nowo, co przypomina raczej powtarzanie po wielokroć tego samego, niż faktyczny progres. Naturalnie nie twierdzę, że powtórki nie są rzeczą istotną w procesie zapamiętywania – studia wyposażyły mnie w wiedzę teoretyczną z tej dziedziny, którą, o dziwo, dość dobrze weryfikuje życie codzienne. Myślę jednak, że czytelnicy doskonale wiedzą, co mam na myśli.

Niezależnie od tego, które z powyższych wyobrażeń znalazłoby się w naszym własnym samoopisie, każdy z nas jest w stanie orientacyjnie stwierdzić, na jakim poziomie znajomości danego języka mniej więcej się znajduje, oraz jaki leży w obrębie jego możliwości czy też skrytych marzeń. Pewne instytucje wyposażyły nas nawet w symbole, pozwalające na definiowanie i porównywanie między sobą różnych poziomów, oraz wyznaczanie ich umownych granic. Mam tu oczywiście na myśli Europejski System Opisu Kształcenia Językowego, którym zwyczajowo posługujemy się w codziennych rozmowach na temat naszych lingwistycznych umiejętności. Sama marzę o posiadaniu certyfikatów na poziomie C2 z angielskiego i B2 ze szwedzkiego (w przeciągu najbliższego roku, mam nadzieję), co tak naprawdę tylko podbuduje moje językowe ego – wszyscy przecież lubimy operowanie literkami i cyferkami i czujemy się dobrze mając złudzenie, że wszystko na świecie jest precyzyjnie mierzalne.

Dosyć jednak refleksji nad formalizmem. Podsumowaniem tej części artykułu (a zarazem wstępem do dalszych rozważań) niech będzie ten przyjemny i wywołujący uśmiech komiks z popularnej serii itchyfeet. Kto jeszcze o niej nie słyszał, tego gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości. Twórcy komiksu widzą takie oto główne kroki milowe na drodze każdego językowego „podróżnika”:

itchyfeet(http://www.itchyfeetcomic.com/)

Jakie to prawdziwe – jako przerywnik proponuję zbiorowe ech. Ale dziś nie mowa o dążeniu do płynności (na początek musielibyśmy podjąć ogromny wysiłek na rzecz jej zdefiniowania). O ile zgadzam się z koncepcją rysownika z itchyfeet, to w moim prywatnym systemie filozofii uczenia się języków wyróżniam jeszcze jeden, bardzo dla mnie znaczący przełom w tym całym procesie.

Granicą, z której przekroczenia zawsze jestem bardzo dumna, jest moment, w którym w sposób pełny i zintegrowany potrafię w obcym narzeczu wyrazić moje stany emocjonalne i uczucia, czyniąc to z łatwością, w sposób naturalny i otwierający mi drogę do nawiązania emocjonalnej więzi z drugim człowiekiem (użytkownikiem danego języka).

Innymi słowy, zawsze lubię postawić sobie następujące pytania:

  1. Czy jestem w stanie realnie i głęboko zaprzyjaźnić się z kimś w języku X?
  2. Czy jestem zdolna do swobodnego wyrażania w języku X moich stanów psychicznych?

Sprostuję od razu: przyjaźń definiuję tu jako pewne połączenie na poziomie duchowym (każdy niech nazwie to jak chce) i raczej jest to połączenie nawiązane w sposób wyłącznie werbalny (Internet). Bo, rzecz jasna, możliwe jest poczuć z kimś więź nie potrafiąc zamienić z tym kimś ani jednego słowa i bazować wyłącznie na komunikacji pozawerbalnej, zwanej przez niektórych „tym nieokreślonym czymś”.

Wyrażanie stanów psychicznych tyczy się zaś w mojej koncepcji wyłącznie wypowiedzi silnie zinternalizowanych, „pełnych”, zgodnych w stu procentach z tym, jak dana jednostka chciałaby coś wyrazić. Przykładowo: potrafię powiedzieć po rosyjsku, że „jestem smutna”, ale to proste zdanie nie odda raczej wszystkich meandrów opisu mojej zaostrzonej depresji.

Z tym, co napisałam (mam nadzieję, że w miarę jasno) powyżej, wiąże się inna, równie ciekawa kwestia. Kiedy już uznamy, że wyrażanie bardziej złożonych stanów emocjonalnych w danym języku istotnie leży w zasięgu naszych możliwości, zaczynamy w tymże języku wyrażać siebie.

Bywa, że nachodzą nas następujące refleksje:

Jaką osobą jesteś w języku X? Weselszą niż po polsku? Bardziej rozmowną, z innym poczuciem humoru? Czy twój temperament jest inny w języku Y?

Nie są to wyłącznie moje przemyślenia, bowiem na zbliżony temat powstało wiele publikacji badawczych, z których jedną omówię krótko poniżej.

Ciekawe i dość zaskakujące wnioski przedstawia badanie "What Has Personality and Emotional Intelligence to Do with "Feeling Different" while Using a Foreign Language?", które przeprowadziła Polka, dr K. Ożańska-Ponikwia. Pełna wersja publikacji nie jest niestety dostępna on-line.

Wyżej wymienione badanie polegało na znalezieniu związku pomiędzy:

  • cechami osobowości (badanymi za pomocą narzędzia NEOAC, opartego na koncepcji Wielkiej Piątki autorstwa Costy i McCrae – (warto wiedzieć, że jest to najpopularniejszy obecnie sposób badania tego obszaru psychiki ludzkiej), a także wskaźnikami inteligencji emocjonalnej
  • a subiektywnym poczuciem bycia "inną osobą" w warunkach posługiwania się kilkoma różnymi językami.

Grupą poddaną analizie były zarówno osoby dwujęzyczne od urodzenia (polski-angielski), jak i Polacy na emigracji, funkcjonujący w anglojęzycznej kulturze.

Kwestionariusze i testy użyte w tym przedsięwzięciu służą do szacowania nasilenia bardzo konkretnych czynników osobowości/inteligencji emocjonalnej, tj.:

  • dla TEIQue (z uwagi na moją słabą znajomość tego kwestionariusza odwołam się tylko do nazw angielskich): emotion expression, empathy, social awareness, emotion perception, emotion management, emotionality, sociability;
  • oraz dla NEOAC: ekstrawersja (extraversion, E), neurotyczność (neuroticism, N), sumienność (conscientiousness, C), ugodowość (agreeableness, A) oraz otwartość na doświadczenie (openness, O).

Szczegółowe rozpatrywanie i definiowanie wyżej wymienionych elementów nie jest w tej chwili konieczne.

Badaczy interesowało przede wszystkim, dlaczego niektóre jednostki obserwują u siebie (w zależności od używanego języka) niewielkie zmiany osobowościowe i behawioralne, zaś inni nie dostrzegają tych zmian. Wynik obalił stwierdzenie, jakoby różnice te dotykały losowo wybranych ludzi. Badanie wykazało jedynie związek inteligencji emocjonalnej oraz cech osobowościowych E, A i O z samym faktem wyczulenia na samodzielnie obserwowane, subtelne zmiany we własnym zachowaniu i mowie ciała. Innymi słowy – bardziej prawdopodobne jest, że osoby o większych zdolnościach społecznych i inteligentniejsze emocjonalnie są bardziej zdolne do zauważenia u siebie tych zmian (które mogą przecież wynikać jedynie z faktu znalezienia się w innej rzeczywistości norm kulturowych, środowisku o specyficznych wymaganiach etc).

Zainteresowanych tematem odsyłam także do ciekawego (dwuczęściowego) artykułu z Psychology Today, w którym zacytowano powyższe badanie.

Zjawisko, które poddałam powyżej dość solidnej refleksji, bardzo wyraźnie obserwuję w momencie mojego własnego posługiwania się językiem angielskim – w którym, jak sądzę – potrafię już zintegrować język z samą sobą. Mimo to, cały czas towarzyszy mi wrażenie, że posługując się mową Brytyjczyków i Amerykanów jawię się jako osoba bardziej beztroska i (co oczywiste) nieco mniej elokwentna i być może także mniej wyniosła niż w języku polskim.

Dlaczego? Co za to odpowiada? Brzmienie, specyfika leksykalno-gramatyczna? Nie wiem. Spotkałam się niejednokrotnie z intuicyjnymi stwierdzeniami nt. różnych języków (pierwszy z brzegu przykład koleżanki bardzo dobrze znającej francuski – "ten język jest ohydnie oficjalny, zimny, zawiły – zupełnie jak niemiecki; a włoskiego nie cierpię, jest infantylny". Ludzie mają po prostu tendencję do przypisywania językom obcym pewnego rodzaju cech, duszy, co w pewien sposób może wpływać na odbiór ich osoby w zależności od tego, po jakiemu w danym momencie mówią.

Wróćmy do mojego angielskiego. Co dalej? Tego nie wie nikt. W miarę mojego dalszego postępu w dążeniu do płynności, cechy ujawniające się przy użyciu obu tych języków (ojczystego i obcego) mogą w ogóle nie ulec ujednoliceniu. Czy to oznacza, że do końca życia będę nosić w sobie lekko zmienioną, anglojęzyczną wersję siebie?

Gorąco zachęcam do dyskusji, ponieważ artykuł ten jest raczej wyrazem moich własnych refleksji, bardzo delikatnie doprawioną jakimikolwiek danymi empirycznymi.

Zatem – jakie językowe kamienie milowe macie już za sobą?

Jacy jesteście w językach, które dobrze opanowaliście?

Zobacz też…

Nie masz siły, zrób coś małego

Jak słuchać, żeby usłyszeć

Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych

Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?