Jak zapewne większość z Was już wie, od października jestem studentką iberystyki na Uniwersytecie Warszawskim. I zamiast, tak jak każdy normalny człowiek, poczekać z podjęciem tematu do zrobienia licencjatu, spieszę ze spisaniem pierwszych wrażeń po zaledwie miesiącu studiowania. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła. Jednak mimo wszelkiej natury ograniczeń, jakie niesie ze sobą pisanie takiego tekstu w tym momencie, postaram się być maksymalnie rzetelna – co nie znaczy, że obiektywna. Dorzucę tym samym kolejny (który to już?) kamyczek do olbrzymiego stosu pod nazwą "czy warto iść na filologię?"*), poruszę wiecznie żywy temat "ile procent samouctwa" i wreszcie spróbuję, na tyle ile mogę, wesprzeć na duchu osoby, które tak jak ja, w nietypowym momencie życia zaczynają coś zupełnie nowego. Chyba zdążyłam Was już przyzwyczaić, że moje artykuły to w dużej mierze spis osobistych doświadczeń. Tak będzie i tym razem, może nawet w stopniu odrobinę większym niż zwykle.
*) Muszę coś wyjaśnić: nie studiuję żadnej filologii. Studia w moim Instytucie, mimo programu równoważnego z dowolną filologią hiszpańską w kraju, do poziomu licencjatu oficjalnie zwą się kulturoznawstwem. I nie pytajcie dlaczego, bo nie mam pojęcia. Przyznam wręcz, że u mnie, jako osoby, która ma lekką obsesję na punkcie właściwego nazywania rzeczy, powoduje to lekki dyskomfort. Ale zostawmy moje obsesje w spokoju i przejdźmy do tematu właściwego.
Początek studiów na iberystyce oznacza przede wszystkim nieuchronną konieczność zaakceptowania dwóch faktów: (1) tak, w programie są przedmioty, i to liczne, niezwiązane bezpośrednio z samym językiem i, tak, trzeba na nie dużo czytać oraz (2) tak, obowiązującym wariantem języka hiszpańskiego jest ten z Półwyspu Iberyjskiego (qué sorpresa, ¿no?). Do drugiej kwestii wrócę za chwilę, tymczasem zajmę się pierwszą. Cóż, byłam na to przygotowana, a co więcej, wymyśliłam sobie już dawno, że dobrze byłoby w pewnym momencie życia móc postrzegać się jako osobę o ogólnym wykształceniu humanistycznym. I teraz mam szansę, żeby zacząć na to pracować. Bo o ile z filozofią jeszcze jakoś się wybronię, tak moja wiedza literaturoznawcza to jakieś strzępki i intuicje oparte na przypadkowych lekturach. O zakresie mojej ignorancji geograficznej i historycznej nawet nie wspomnę. Tak więc czytam co trzeba, chodzę na zajęcia i liczę, że jakiś ślad w mojej głowie zostanie.
A teraz czas najwyższy na przyjrzenie się samej esencji mojego studiowania, czyli zajęciom z praktycznej nauki języka. Tak jak Was na wstępie ostrzegałam, będę pisała przede wszystkim o własnych doświadczeniach, można by zatem tę część artykułu zatytułować "Moje zderzenie z nauką języka na studiach". Najpierw jednak podzielę się kilkoma informacjami, żebyście wiedzieli, czego możecie się spodziewać, jeśli rozważacie studiowanie iberystyki: takie zajęcia, w grupach zaawansowanych, to przede wszystkim praca na krótkich tekstach (wycinki z gazet, fragmenty książek – nieraz po lekkiej modyfikacji, teksty piosenek), definiowanie i parafrazowanie po hiszpańsku, tłumaczenie na polski, szukanie synonimów i antonimów oraz wyrazów pokrewnych, gramatyka w miarę aktualnych potrzeb, konwersacje, krótkie prezentacje na tematy rozmaite, itd. W grupach początkujących wygląda to oczywiście inaczej, korzysta się z podręczników, ale szczegółowego planu nauki Wam nie przedstawię, bo nie jest mi znany.
Pamiętacie może, jak pisałam o tym, że w pewnym momencie bycie 100-procentowym samoukiem zaczęło mi doskwierać? Doszłam do czegoś, co można nazwać motywacyjną ścianą. Mój kontakt z językiem hiszpańskim stał się niemal wyłącznie podtrzymujący i polegał na oglądaniu seriali oraz pisywaniu na chacie facebookowym z jednym czy dwoma meksykańskimi kolegami. Pierwszy efekt możecie sobie wyobrazić, jego próbki widnieją nawet na Woofli, w komentarzach pod jednym z tekstów: zaczęłam mieć narastające problemy z ortografią (choć muszę tu oddać sprawiedliwość owym Meksykanom, bo piszą wyjątkowo poprawnie i na pewno nie od nich "zaraziłam się" złą ortografią). Drugi efekt jest w pewnym sensie tożsamy z przyczyną: brakowało mi motywacji do powtarzania gramatyki, uczenia się nowych struktur i słownictwa; stanęłam w miejscu i jeszcze chwila, a zaczęłabym się cofać. Równolegle nękał mnie iście szalony pomysł – podjąć studia na iberystyce – który rósł w siłę wprost proporcjonalnie do całej masy wątpliwości co do jego sensowności. Jak się sprawa skończyła, już wiecie.
Interesującym doświadczeniem był dla mnie egzamin ze znajomości hiszpańskiego, tuż przed rozpoczęciem studiów. Stanowił on pierwszy zewnętrzny i, nazwijmy to umownie, obiektywny sprawdzian tego, czego się nauczyłam, siedząc przed komputerem w zaciszu własnego mieszkania. I mimo że do dziś robi mi się słabo na samo wspomnienie tego, co nawypisywałam tam w wypracowaniu (tak! dnia następnego przynajmniej część popełnionych błędów stanęła mi jak żywa przed oczami i przyprawiła niemal o omdlenie), udało mi się zdobyć tyle punktów, że z dużym marginesem bezpieczeństwa zakwalifikowałam się do najbardziej zaawansowanej z grup. Oczywiście nie uchroniło mnie to przed czymś w rodzaju szoku kulturowego na pierwszych zajęciach: hiszpański z Hiszpanii, młodzi ludzie świetnie wygadani i ja, osłuchana z serialami meksykańskimi (no mames wey, no me chingues), boleśnie odczuwająca efekty tego, co sama sobie zafundowałam, czyli niemal całkowitego braku doświadczenia w mówieniu. A mogłam w końcu zainstalować sobie tego Skype'a, oj mogłam…
Szok kulturowy powoli mija, a ja staram wdrażać chyba jedyną sensowną w mojej sytuacji strategię: równoległej nauki hiszpańskiego z Półwyspu na potrzeby zajęć oraz hiszpańskiego z Meksyku na potrzeby własne. Na szczęście nie są to warianty na tyle odległe, żeby nie miały jednego, całkiem solidnego trzonu. Diabeł tkwi w szczegółach: przedmiotach codziennego użytku, kolokwializmach, odrobinę w gramatyce. (Tematowi temu zamierzam poświęcić mój następny tekst. Napiszę o tym, jakie korzyści i potencjalne problemy wiążą się z uczeniem się hiszpańskiego meksykańskiego, w czym tak naprawdę wersja ta różni się od iberyjskiej oraz jak wykorzystać Internet i gdzie szukać materiałów do nauki). Moim celem na najbliższe trzy lata jest wypracowanie sobie takich dwóch szczelnie oddzielonych mentalnych szufladek z etykietami "Meksyk" i "Hiszpania" i płynne przechodzenie między jedną a drugą w zależności od potrzeb, ale niemieszanie ich zawartości. Póki co, bywa różnie, w końcu wciąż się uczę. Czasem okazuje się, że znane mi słowo, które automatycznie klasyfikuję jako meksykanizm, jest w użyciu także w Hiszpanii i ma się dobrze. Bywa też na odwrót: nowo poznany na zajęciach wyraz, który brzmi tak hiszpańsko, jak tylko może, znajduję później w słowniku hiszpańskiego meksykańskiego. (Powiem Wam w tajemnicy, że zawsze tak się dziwnie składa, że moje pomyłki z pierwszej grupy dotyczą słów ładnych, a z drugiej – nieco brzydszych).
Przechodząc powoli do ostatniej kwestii, jaką planowałam poruszyć, przyznam, że te studia to dla mnie naprawdę niezły zastrzyk energii i motywacji, nie mówiąc o intelektualnej inspiracji – całe wieki np. nie używałam wyrażenia piorun nagły, teraz używam często i z upodobaniem, a kto studiował iberystykę bądź filologię hiszpańską, ten wie, dlaczego. Zajęcia o mitologii Majów w połączeniu z zajęciami z praktycznej nauki języka wzbudziły we mnie lawinę refleksji, które zaowocowały opowiadaniem o królikach (chyba dość łopatologicznym i, niestety, banalnym, jak się już złapie trop, więc póki co nie planuję zamieszczać go nigdzie w sieci). I tak dalej, przykłady mogłabym mnożyć (jak króliki, chciałoby się rzec, tylko w sposób nieco bardziej kontrolowany).
Czy są minusy? Ależ oczywiście. W moim przypadku minus jest jeden, ale za to dokuczliwy. Jako osoba, której praktycznie całe życie zawodowe i duża część towarzyskiego w ostatnich latach miały miejsce w Internecie, doświadczam właśnie radykalnej zmiany trybu życia. Dochodzi do tego konieczność poprzestawiania jednych rzeczy, wyeliminowania drugich i pogodzenia ze sobą kolejnych – czyli wszystko to, co w naturalny sposób zaczyna nam towarzyszyć w pewnym wieku. W efekcie mój organizm się zbuntował i zrobił mi psikus w postaci długotrwałej i uporczywej bezsenności. Jak widać, w życiu nie można mieć zbyt dobrze. Pozostaje mi nadzieja, że z czasem wszystko się unormuje. I całkiem poważnie rozważam naukę jakiejś medytacji (żadnej trans-, mam na myśli coś na wskroś europejskiego).
I na koniec: co z moją aklimatyzacją wśród młodzieży? Czy jest i dla Was nadzieja, drogie staruszki i drodzy staruszkowie, rozważający powrót na łono uczelni, żeby zintensyfikować naukę języka obcego albo wręcz nauczyć się nowego języka od zera? Ja tę nadzieję widzę. A nawet nie tyle nadzieję, co pewność, że tak. Nie wiem, jak z innymi filologiami/kulturoznawstwami, ale na iberystyce mamy niezły przekrój wiekowy. Studenci w typowym wieku pierwszorocznym oczywiście stanowią większość, ale zadziwiająco dużo jest osób kilka lat starszych, nie brakuje też -naście, a nawet -dzieścia lat starszych. Trzeba tylko pamiętać – łatwo mi pisać, a sama jeszcze mam trudności z przyswojeniem tego oczywistego faktu – że typowy adresat takich studiów, to 19-latek umiarkowanie zainteresowany językiem i mocno zainteresowany odkrywaniem szeroko pojętego życia (co, mam nadzieję, nie zostanie odczytane jako krytyka 19-latków). A dzisiejsza uczelnia ma coś z rynku.
Zobacz także:
75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Hiszpański na marginesach
Co Polak może zaoferować światu? Wymiana nie tylko językowa
Ładny obrazek. 🙂 Mylić się mogę tylko wtedy, gdy jestem przekonany, więc mogę się mylić: możesz pociągnąć tylko jeden dialekt. 🙁
1. Dziękuję w imieniu Karoliny. Też mi się podoba.
2. NIE STRASZ! 😉
Czy mogę się z Tobą podzielić kikoma moimi wątpliwościami [poniżej]? 🙂
Na początku też próbowałem się uczyć kilku dialektów równolegle. To jest możliwe, gdy słów jest wciąż mało, a człowiek jest na etapie "szufladkowania" sobie rzeczy i szukania "różnic dialektalnych" w słowach i gramatyce [patrz niżej]. Oczywiście im poziom wyższy, tym różnic więcej. B1 to kałuża, a B2 to jezioro przy oceanie C2 (a napisałaś chyba kiedyś, że chcesz opanować hiszpański perfekcyjnie) i przepisywanie wszystkiego na dialekty przestaj być ciekawe jak z początku, a staje się koszmarne, przy już wystarczającej trudności jednej tylko odmiany dialektalnej hiszpańskiego – po co jeszcze sobie dodawać pracy?
Dialektów hiszpańskiego nie da się jednak ściśle poszufladkować (!!!) i na pewno nie przez porównywanie słowników. Stosunek częstości użycia demorar/tardar w Kolumbii jest wyższy niż w Hiszpanii, ale w słowniku tak kolumbijskim, jak hiszpańskim, muszą znaleźć się oba te słowa, przez co w prostym słowniku (a specjalistycznych jest bardzo mało, lub zazwyczaj w ogóle nie istnieją) jakakolwiek różnica nie jest zaznaczona. Użytkownicy różnych dialektów trochę inaczej używają języka. Choćby tzw. "różnice dialektalne" w użyciu czasów są bardziej psychologiczne, niż gramatyczne (ponoć tego nawet uczą na iberystyce). Chcesz się przerzucać, że w tej chwili CZUJESZ hiszpański jak Meksykanka, a w tej chwili jak Hiszpanka? By wyrażać się jak użytkownik danego dialektu, a nie "subtelnie inaczej", trzeba bardzo dużo ten właśnie dialekt chłonąć w możliwej izolacji od innych dialektów. Wiem, jak i "umiarkowany" kontakt z innym dialektem (peruwniański, kubański, wszystko jedno…) potrafi wpływać -przynajmniej na jakis czas- na moje odruchy językowe. Meksykanin po długim pobycie w Hiszpanii nie tyle będzie się pięknie "przerzucał" pomiędzy poszufladkowanym meksykańskim, a hiszpańskim, ile po prostu mówił "dziwnie do wszystkich". Żaden normalny Meksykanin nie będzie pragnął "biegle, w pełni i na równi" władać więcej niż swoim dialektem – i tak się dogada, a nowych słów (tylko tych, które życiowo potrzebne) nauczy się w Hiszpanii na miejscu, stereotypowe oraz nieliczne innej już słyszał w telewizji. Po co Polakowi się rozdwajać, by w jednej chwili mówić jak Hiszpan, a w innej jak Meksykanin? To jest pod względem pracy, którą trzeba włożyć i życiowej bezużyteczności sztuczka cyrkowa w stylu robienia salt na linie…
Wyprowadź mnie @Adriana z błędu, ale wyobrażam sobie, że:
(A) Jeśli będziesz znać dobrze meksykański i -co z pewnością zapewni studiowanie- znać podstawowe różnice gramatyczne odmiany z Hiszpanii, to z egzaminami z gramatyki sobie poradzisz. Spis najważniejszych różnic gramatycznycm dałoby się w jednym artykule wypunktować (jasne, szczegółów liczba jest nieskończona, ale za szczegóły Cię nie obleją).
(B) Słaba wymowa spoza Hiszpanii może Twoich wykładowców bardzo irytować. Jeśli jednak będziesz wymawiać PIĘKNIE jak Meksykanka, nikt Cię za tę wymowę nie obleje! Zamiast więc uczyć się wymowy hiszpańskiej, mogłabyś wręcz przeciwnie przyjąć strategię skupienia się doszlifowywaniu meksykańskiej do poziomu popisowego. 🙂 To łatwiejsze, niż nauka dwóch wymów na raz… (nieuchronnie dwóch słabo…)
W zasadzie przypuszczam, że dobra nauka meksykańskiego + podstawowa wiedza dialektalna ["podstawowa" w naszym ujęciu, nie ichnim… ;-)] wystarczyłyby Ci by ukończyć te studia i prawdziwa nauka (tj., znajomość o charakterze aktywnym) hiszpańskiego z Hiszpanii nie jest Ci potrzebna. Jeśli chcesz rzeczywiście władać dialektem z Hiszpanii, może będzie lepiej zrezygnować z jednoczesnej nauki meksykańskiego (z pożytkiem dla ich obu)?
Co powiesz, na moje powyższe "wątpliwości"?
@YPP
Dzięki za ten komentarz.
I wiesz co? W końcowej jego części, w punktach A i B IDEALNIE "rozrysowałeś" to, co zawarłam w lakonicznym stwierdzeniu "odmiana meksykańska na potrzeby własne i odmiana hiszpańska na potrzeby zajęć". Właśnie tak to widzę. Wariant meksykański zawsze będzie moim pierwszym i głównym hiszpańskim i to w tym zakresie zamierzam dążyć do perfekcji. Hiszpański z Hiszpanii widzę jako coś pomocniczego, a także jako element dostosowania się do reguł panujących na zajęciach. Cała moja jego znajomość siłą rzeczy będzie czysto podręcznikowa. Nie chcę zgrywać osoby nie wiadomo jak zaznajomionej z językiem, cały czas podkreślam, że wciąż się uczę i bardzo wiele mi brakuje do prawdziwej biegłości językowej, ale już teraz, na tym etapie, mogę powiedzieć, że o wiele bardziej "czuję" hiszpański z Meksyku niż z Hiszpanii. Ten temat jeszcze rozwinę w najbliższym moim artykule.
(A co wymowy, ta kwestia stała się dla mnie jasna gdzieś w okolicach drugiego tygodnia zajęć. Oczywiście uczę się wymowy meksykańskiej i żadnej innej).
No to już rozumiem 🙂 Po lekturze wpisu się trochę przeraziłem, że chcesz się rozdwoić na dwie Adriany, ale jednak będziesz jedną Adrianą.
Tak sobie teraz myślę, że mimo wszystko nie da się uniknąć pewnego rozdwojenia jaźni, a z drugiej strony, mieszania światów. No, grunt żeby na razie unikać dziwacznych miksów typu: "podéis checarlo" i jakoś to będzie 😉
Odnośnie światów… Dzisiejsza Ameryka jest mieszanką światów. Meksykanie, Peruwiańczycy, czy Kolumbijczycy nie są Hiszpanami i się nimi nie czują; wystarczy spojrzeć Im na twarze. Nie brakuje Polaków, którzy o tym nie wiedzą, bo dla nich "wyszscy to Latynosi" i mówią po hiszpańsku, a turyści kupują w Hiszpanii na pamiątkę meksykańskie sombreros… Hiszpania, czy Meksyk, ta sama pustynia, sombreros i flamenco. Jednym z powodów przez które interesuje mnie tak Kolumbia, jest że właśnie w Kolumbii lepiej niż w Meksyku widać połączenie aż trzech światów: Europy, Afryki i Ameryki. Mógłbym ubolewać, że w Kolumbii element amerykański jest "mniej żywotny" niż w Meksyku i Peru, ale w rekompensacie otrzymuję znacznie więcej Afryki; ciekawe jest też, że w przeciwieństwie to Meksyku i Peru, które ktoś rzekłby, że istniały, a zostały podbite, to co zespiło Kolumbię przybyło z Europy! Jeśli mniej zawiły (?) Meksyk to Europa + Ameryka, to na iberystyce jest przynajmniej jeden z elementów potrzebnych do zrozumienia Meksyku. Ciekawi mnie natomiast ile będzie u Ciebie na studiach tego elementu amerykańskiego. Wspomniałaś, że było coś o mitologii majów, ale czy po wykładzie o mitologii majów i 3 latach studiów iberyści będą potrafić wyszczeglnić metafory pochodzenia indiańskiego w "Pedro Páramo"? Czy może będą widzieć w Meksyku zbuntowaną prowicję Hiszpanii, a meksykańską literaturę, przez sam fakt języka, w którym jest napisana, uznają za europejską? Wszyscy wiedzą, że Meksyk to nie Europa, ale jedyne co w Meksyku rozumieją, to Europa.
Ciekawe te Twoje refleksje. Cieszę się, że JEDNAK nie zrezygnowałeś z komentowania na Woofli 🙂
… i jeszcze byki!
Oj, TAK. Tylko wiesz, ja staram się być wyrozumiała (podkreślam: staram się – i to nie to samo co "jestem") i traktować te zjawiska jako coś, co po prostu ma miejsce. Tu też nie chcę się za mocno rozpisywać, żeby nie ukraść samej sobie materiału do następnego tekstu. Ale moje obserwacje są podobne, choć na pewno wyrażę je nieco łagodniej. Bo jednak próbuję zrozumieć osoby młode, wychowane w naszym systemie edukacji, a mimo to wykazujące jakiś entuzjazm (choćby i zupełnie nieukierunkowany).
A co do Twoich pytań – będę mogła odpowiedzieć Ci na nie dopiero za 3 lata, o ile w międzyczasie nie przejedzie mnie jakiś autobus (2 razy ostatnio miałam duże szanse) i o ile nie zabije mnie samopoczucie fizyczne bądź narastające i zapętlające się wyrzuty sumienia z powodu funkcjonowania jak zombie.
Owszem, zrezygnowałem z komentowania na Woofli "na uprzednich zasadach", gdzie komentowałem dużo i wdawałem się w dyskusje z każdym. Jeśli to co tu napisałem pod Twoim artykułem [pierwszy mój komentarz był nadzwczaj krótki, ale celny; drugi mój komentarz był długi, ale źle zredagowany i słaby; trzeci mój kometarz był beznadziejny; tak więc postanowiłem dodać coś ciekawszego w czwartym komentarzu i może jakoś to wyszło], nie miałbym nic przeciwko temu, by Ci wysłać na privie, to w gruncie rzeczy nie widzę problemu w tym, by komentować pod artykułem… Nie wylałem jednak cierpkich (tj. gorzko-kwaśnych) słów pod artykułami o walenckim oraz o nauce 300 słów dziennie, ani nie wtrąciłem w komentarzu nic "nie na temat" (o czym można pisać w gwarze?) pod MN26. Nie ciągnę ostatniej dyskusji z El Cazador Nocturno o "celowości ewolucji języków", ani nie odpisałem na niczyj komentarz ani pod Twoim artykułem (a mógłbym odpisać Julii niżej), ani pod żadnym innym artykułem.
Tak więc poczekamy z tym tematem do następnego tekstu.
@YPP
Na privie zawsze chętnie pogadam, ale myślę, że sporą stratą byłoby, gdybyśmy tego typu rozmowy toczyli wyłącznie na privie. Twoje komentarze uważam za świetne uzupełnienie moich tekstów, bo z jednej strony mamy podobne zainteresowania i podejście, ale z drugiej strony nie zawsze się w 100% zgadzamy, patrzymy z ciut innych perspektyw choćby uwarunkowanych tym, że uczę się języka o wiele krócej (ale nie tylko tym) itd. Zawsze może ktoś skorzysta, czytając.
Yana Para Puyu,
a propos nauki 300 słów dziennie,. Powiedz mi szczerze… twoim zdaniem ile słów dziennie człowiek jest w stanie się uczyć naprawdę?
Już od dłuższego czasu czytam wooflę, wiele bardzo ciekawych artykułów się tu znajduje. Chciałbym jednak prosić o wypowiedź osoby, która SKOŃCZYŁA Iberystykę, najlepiej na UW, ale innymi uczelniami, miastami nie pogardzę, o to, jak wygląda sprawa pracy po studiach. Na tym kierunku dużo jest przedmiotów teoretycznych, niepraktycznych, co prawda ciekawych, ale wątpię, że przydatnych w pracy.
Rozważam pójście na Iberystykę, ale mam wątpliwości co do późniejszej pracy. Znam parę osób po studiach językowych i nie koniecznie są zadowoleni swoją karierą. Dla mnie hiszpański to pasja, bardzo by mi odpowiadała praca z nim związana, ale no właśnie-jak z nią jest? Czytałem, że można zostać tłumaczem, nauczycielem, podobno niektórzy idą do firm uczyć się np. finansów i potem pracują. Nie chciałbym wylądować w korpo, najlepsze dla mnie wydaje się tłumaczenie, tylko jak wygląda dzisiejszy rynek pracy? Łatwo znaleźć pracę? Zarabia się więcej niż przy wykładaniu towarów w sklepie?
Z góry dziękuję za odpowiedź.
Ostatecznie udało mi się w tym roku wylądować na Iberystyce, ale na UG. Pierwsze wrażenia? Kierunek jak najbardziej mi pasuje. Niezbyt lubię filozofię, ale historię Płw. Iberyjskiego, czy literaturę bardzo polubiłam. A wisienką na torcie jest praktyczna nauka języka. Będą w grupie zaawansowanej mam to szczęście, że cały czas jest kontakt z językiem, są konwersacje i jest dużo wkładu własnego.Każdy może się wykazać, każdy może poćwiczyć. Co jest fajne, aczkolwiek w pewnym stopniu troszkę niewygodne, to to, że mam zajęcia z nauczycielem z Hiszpanii i z nauczycielką z Kolumbii, także jest kontakt i z hiszpańskim iberyjskim, a także z jego amerykańską odmianą. Za plus też uważam fakt, że nauka jest dość intensywna, dzięki czemu nawet po powrocie do domu zdarza mi się używać hiszpańskiego.
Czy warto studiować Iberystykę? To się okaże po studiach 🙂 Ale już teraz mogę powiedzieć, że są to studia bardzo przyjemne, o ile ktoś rzeczywiście interesuje się językiem i kulturą krajów hiszpańskojęzycznych.
@Jula
Pamiętam Twoje wcześniejsze komentarze. Fajnie się złożyło, że też jesteś na iberystyce.
A styczności z jakąkolwiek odmianą amerykańską na studiach POTWORNIE Ci zazdroszczę, aż zzieleniałam normalnie 😉
Nie studiowałem iberystyki. Czuję jednak dość mocno, że paradoksalnie brak styczności z odmianą amerykańską na studiach może być ZBAWIENNA dla jakości Twojego meksykańskiego.
Zauważ, że działając na własną rękę masz styczność z bardzo czystą wersją meksykańskiego:
(1) To nic, że mieszkasz w Polsce i może czasem tylko odwiedzisz Meksyk; uczysz się z materiałów wyprodukowanych BEZPOŚREDNIO w Meksyku i -rozmawiając przez FB, czy Skype- uczysz się od ludzi W TEJ CHWILI przebywających w Meksyku, którzy zapewne całe swoje życie spędzili w Meksyku (a nie opuścili go 10 lat temu, jak taka wykładowczyni, włócząc się w międzyczasie po uczelniach w Hiszpanii i azteccy bogowie wiedzą gdzie).
(2) Ci wszyscy Latynosi po przybyciu do Europy zmieniają swój akcent i słownictwo operacyjne. Zaprawdę powiadam, że Kolumbijkę po ledwie kilku latach mieszkania w Polsce, pracowania u Hiszpanów i dzielenia mieszkania z Kubanką, ciężko już zidentyfikować jako Kolumbijkę… Gadam do takiej po kolumbijsku, a ta rozumie, ale po kolumbijsku nie odpowiada. 🙁
(3) Latynosi do obcokrajowców często nie mówią tak samo jak do swoich pod irytującym założeniem z góry, że "nie zrozumieją". Sztuczne traktowanie jest ZNACZNIE bardziej nasilone na portalach wymiany językowej niż na portalach niejęzykowych, gdzie na obcokrajowca nasz rozmówca się jeszcze w życiu nie natknął. Lepszy język załapiesz od takiego Latynosa, co nie przywykł do rozmów z obcokrajowcami i nie nabył nawyków. Tzn. z pewnością nie od wykładowcy uczelnianego od nastu lat gadającego do słowiańskich, polskojęzycznych studencików…
(4) Zresztą, taki prawdziwy najprawdziwszy meksykański Meksykaniec, od którego czujesz tę bijącą meksykańskość, jest sporo ciekawszy od takiego spolszczonego, lub umiędzynarodowionego. Ile procent głębokiego Meksyku możesz się spodziewać po wykładowczyni na polskiej uczelni z Meksyku? Bo Kubance po półrocznym pobycie w Polsce przynajmniej zewnętrznie już tylko 50% kubańskości pozostaje…
(5) Na własną rękę czerpiac BEZPOŚRENDIO z Meksyku, uczysz się meksykańskiego takiego, jakim jest, a nie takiego jakim na uczelni myślą, że być powinien. Nie mówię, by "niepoprawnego" się uczyć meksykańskiego tylko, by się meksykańskiego uczyć meksykańskiego.
Za ZNACZNIE racjonalniejsze uznaję naukę od ludzi, którzy W TEJ CHWILI przebywają w Meksyku, oraz z materiałów (seriale, artykuły prasowe itd.), które zostały stworzone tylko przez Meksykan tylko dla Meksykan, a nie z materiałów zaadaptowanych dla polskich studentów, "by było poprawnie gramatycznie" i "by się polskie studenckie dzieciątka zdołały zrozumieć". Innmi słowy, @Adriana nie żałuj, bo niczego nie tracisz i wyobraź sobie swoją irytację sama mówiąc bardziej po meksykańsku niż Twoja meksykańska wykładowczyni, bo mnie by chyba coś trafiło.
@ YPP 10 11 15 10:59
Olvidaste anadir "o DORAZNEJ celowosci ewolucji jezykow" 🙂
Si no es gato, es gata, y si no, gatito.
Uwielbiam jak się sprzeczacie. De verdad 🙂
P.S. @Cazador
Gdybyś był na iberystyce, byłoby wskazane, żebyś mówił "has olvidado" en lugar de "olvidaste" 😉
Mysle, ze w stosunku do "Kolumbijczyka" ta forma jest lepsza 🙂
Pueblo pequeño, infierno grande.