iberystyka

Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów

iberystykaJak zapewne większość z Was już wie, od października jestem studentką iberystyki na Uniwersytecie Warszawskim. I zamiast, tak jak każdy normalny człowiek, poczekać z podjęciem tematu do zrobienia licencjatu, spieszę ze spisaniem pierwszych wrażeń po zaledwie miesiącu studiowania. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła. Jednak mimo wszelkiej natury ograniczeń, jakie niesie ze sobą pisanie takiego tekstu w tym momencie, postaram się być maksymalnie rzetelna – co nie znaczy, że obiektywna. Dorzucę tym samym kolejny (który to już?) kamyczek do olbrzymiego stosu pod nazwą "czy warto iść na filologię?"*), poruszę wiecznie żywy temat "ile procent samouctwa" i wreszcie spróbuję, na tyle ile mogę, wesprzeć na duchu osoby, które tak jak ja, w nietypowym momencie życia zaczynają coś zupełnie nowego. Chyba zdążyłam Was już przyzwyczaić, że moje artykuły to w dużej mierze spis osobistych doświadczeń. Tak będzie i tym razem, może nawet w stopniu odrobinę większym niż zwykle.

*) Muszę coś wyjaśnić: nie studiuję żadnej filologii. Studia w moim Instytucie, mimo programu równoważnego z dowolną filologią hiszpańską w kraju, do poziomu licencjatu oficjalnie zwą się kulturoznawstwem. I nie pytajcie dlaczego, bo nie mam pojęcia. Przyznam wręcz, że u mnie, jako osoby, która ma lekką obsesję na punkcie właściwego nazywania rzeczy, powoduje to lekki dyskomfort. Ale zostawmy moje obsesje w spokoju i przejdźmy do tematu właściwego.

Początek studiów na iberystyce oznacza przede wszystkim nieuchronną konieczność zaakceptowania dwóch faktów: (1) tak, w programie są przedmioty, i to liczne, niezwiązane bezpośrednio z samym językiem i, tak, trzeba na nie dużo czytać oraz (2) tak, obowiązującym wariantem języka hiszpańskiego jest ten z Półwyspu Iberyjskiego (qué sorpresa, ¿no?). Do drugiej kwestii wrócę za chwilę, tymczasem zajmę się pierwszą. Cóż, byłam na to przygotowana, a co więcej, wymyśliłam sobie już dawno, że dobrze byłoby w pewnym momencie życia móc postrzegać się jako osobę o ogólnym wykształceniu humanistycznym. I teraz mam szansę, żeby zacząć na to pracować. Bo o ile z filozofią jeszcze jakoś się wybronię, tak moja wiedza literaturoznawcza to jakieś strzępki i intuicje oparte na przypadkowych lekturach. O zakresie mojej ignorancji geograficznej i historycznej nawet nie wspomnę. Tak więc czytam co trzeba, chodzę na zajęcia i liczę, że jakiś ślad w mojej głowie zostanie.

A teraz czas najwyższy na przyjrzenie się samej esencji mojego studiowania, czyli zajęciom z praktycznej nauki języka. Tak jak Was na wstępie ostrzegałam, będę pisała przede wszystkim o własnych doświadczeniach, można by zatem tę część artykułu zatytułować "Moje zderzenie z nauką języka na studiach". Najpierw jednak podzielę się kilkoma informacjami, żebyście wiedzieli, czego możecie się spodziewać, jeśli rozważacie studiowanie iberystyki: takie zajęcia, w grupach zaawansowanych, to przede wszystkim praca na krótkich tekstach (wycinki z gazet, fragmenty książek – nieraz po lekkiej modyfikacji, teksty piosenek), definiowanie i parafrazowanie po hiszpańsku, tłumaczenie na polski, szukanie synonimów i antonimów oraz wyrazów pokrewnych, gramatyka w miarę aktualnych potrzeb, konwersacje, krótkie prezentacje na tematy rozmaite, itd. W grupach początkujących wygląda to oczywiście inaczej, korzysta się z podręczników, ale szczegółowego planu nauki Wam nie przedstawię, bo nie jest mi znany.

Pamiętacie może, jak pisałam o tym, że w pewnym momencie bycie 100-procentowym samoukiem zaczęło mi doskwierać? Doszłam do czegoś, co można nazwać motywacyjną ścianą. Mój kontakt z językiem hiszpańskim stał się niemal wyłącznie podtrzymujący i polegał na oglądaniu seriali oraz pisywaniu na chacie facebookowym z jednym czy dwoma meksykańskimi kolegami. Pierwszy efekt możecie sobie wyobrazić, jego próbki widnieją nawet na Woofli, w komentarzach pod jednym z tekstów: zaczęłam mieć narastające problemy z ortografią (choć muszę tu oddać sprawiedliwość owym Meksykanom, bo piszą wyjątkowo poprawnie i na pewno nie od nich "zaraziłam się" złą ortografią). Drugi efekt jest w pewnym sensie tożsamy z przyczyną: brakowało mi motywacji do powtarzania gramatyki, uczenia się nowych struktur i słownictwa; stanęłam w miejscu i jeszcze chwila, a zaczęłabym się cofać. Równolegle nękał mnie  iście szalony pomysł – podjąć studia na iberystyce – który rósł w siłę wprost proporcjonalnie do całej masy wątpliwości co do jego sensowności. Jak się sprawa skończyła, już wiecie.

Interesującym doświadczeniem był dla mnie egzamin ze znajomości hiszpańskiego, tuż przed rozpoczęciem studiów. Stanowił on pierwszy zewnętrzny i, nazwijmy to umownie, obiektywny sprawdzian tego, czego się nauczyłam, siedząc przed komputerem w zaciszu własnego mieszkania. I mimo że do dziś robi mi się słabo na samo wspomnienie tego, co nawypisywałam tam w wypracowaniu (tak! dnia następnego przynajmniej część popełnionych błędów stanęła mi jak żywa przed oczami i przyprawiła niemal o omdlenie), udało mi się zdobyć tyle punktów, że z dużym marginesem bezpieczeństwa zakwalifikowałam się do najbardziej zaawansowanej z grup. Oczywiście nie uchroniło mnie to przed czymś w rodzaju szoku kulturowego na pierwszych zajęciach: hiszpański z Hiszpanii, młodzi ludzie świetnie wygadani i ja, osłuchana z serialami meksykańskimi (no mames wey, no me chingues), boleśnie odczuwająca efekty tego, co sama sobie zafundowałam, czyli niemal całkowitego braku doświadczenia w mówieniu. A mogłam w końcu zainstalować sobie tego Skype'a, oj mogłam…

Szok kulturowy powoli mija, a ja staram wdrażać chyba jedyną sensowną w mojej sytuacji strategię: równoległej nauki hiszpańskiego z Półwyspu na potrzeby zajęć oraz hiszpańskiego z Meksyku na potrzeby własne. Na szczęście nie są to warianty na tyle odległe, żeby nie miały jednego, całkiem solidnego trzonu. Diabeł tkwi w szczegółach: przedmiotach codziennego użytku, kolokwializmach, odrobinę w gramatyce. (Tematowi temu zamierzam poświęcić mój następny tekst. Napiszę o tym, jakie korzyści i potencjalne problemy wiążą się z uczeniem się hiszpańskiego meksykańskiego, w czym tak naprawdę wersja ta różni się od iberyjskiej oraz jak wykorzystać Internet i gdzie szukać materiałów do nauki). Moim celem na najbliższe trzy lata jest wypracowanie sobie takich dwóch szczelnie oddzielonych mentalnych szufladek z etykietami "Meksyk" i "Hiszpania" i płynne przechodzenie między jedną a drugą w zależności od potrzeb, ale niemieszanie ich zawartości. Póki co, bywa różnie, w końcu wciąż się uczę. Czasem okazuje się, że znane mi słowo, które automatycznie klasyfikuję jako meksykanizm, jest w użyciu także w Hiszpanii i ma się dobrze. Bywa też na odwrót: nowo poznany na zajęciach wyraz, który brzmi tak hiszpańsko, jak tylko może, znajduję później w słowniku hiszpańskiego meksykańskiego. (Powiem Wam w tajemnicy, że zawsze tak się dziwnie składa, że moje pomyłki z pierwszej grupy dotyczą słów ładnych, a z drugiej – nieco brzydszych).

Przechodząc powoli do ostatniej kwestii, jaką planowałam poruszyć, przyznam, że te studia to dla mnie naprawdę niezły zastrzyk energii i motywacji, nie mówiąc o intelektualnej inspiracji – całe wieki np. nie używałam wyrażenia piorun nagły, teraz używam często i z upodobaniem, a kto studiował iberystykę bądź filologię hiszpańską, ten wie, dlaczego. Zajęcia o mitologii Majów w połączeniu z zajęciami z praktycznej nauki języka wzbudziły we mnie lawinę refleksji, które zaowocowały opowiadaniem o królikach (chyba dość łopatologicznym i, niestety, banalnym, jak się już złapie trop, więc póki co nie planuję zamieszczać go nigdzie w sieci). I tak dalej, przykłady mogłabym mnożyć (jak króliki, chciałoby się rzec, tylko w sposób nieco bardziej kontrolowany).

Czy są minusy? Ależ oczywiście. W moim przypadku minus jest jeden, ale za to dokuczliwy. Jako osoba, której praktycznie całe życie zawodowe i duża część towarzyskiego w ostatnich latach miały miejsce w Internecie, doświadczam właśnie radykalnej zmiany trybu życia. Dochodzi do tego konieczność poprzestawiania jednych rzeczy, wyeliminowania drugich i pogodzenia ze sobą kolejnych – czyli wszystko to, co w naturalny sposób zaczyna nam towarzyszyć w pewnym wieku. W efekcie mój organizm się zbuntował i zrobił mi psikus w postaci długotrwałej i uporczywej bezsenności. Jak widać, w życiu nie można mieć zbyt dobrze. Pozostaje mi nadzieja, że z czasem wszystko się unormuje. I całkiem poważnie rozważam naukę jakiejś medytacji (żadnej trans-, mam na myśli coś na wskroś europejskiego).

I na koniec: co z moją aklimatyzacją wśród młodzieży? Czy jest i dla Was nadzieja, drogie staruszki i drodzy staruszkowie, rozważający powrót na łono uczelni, żeby zintensyfikować naukę języka obcego albo wręcz nauczyć się nowego języka od zera? Ja tę nadzieję widzę. A nawet nie tyle nadzieję, co pewność, że tak. Nie wiem, jak z innymi filologiami/kulturoznawstwami, ale na iberystyce mamy niezły przekrój wiekowy. Studenci w typowym wieku pierwszorocznym oczywiście stanowią większość, ale zadziwiająco dużo jest osób kilka lat starszych, nie brakuje też -naście, a nawet -dzieścia lat starszych. Trzeba tylko pamiętać – łatwo mi pisać, a sama jeszcze mam trudności z przyswojeniem tego oczywistego faktu – że typowy adresat takich studiów, to 19-latek umiarkowanie zainteresowany językiem i mocno zainteresowany odkrywaniem szeroko pojętego życia (co, mam nadzieję, nie zostanie odczytane jako krytyka 19-latków). A dzisiejsza uczelnia ma coś z rynku.

 

Zobacz także:

75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Hiszpański na marginesach
Co Polak może zaoferować światu? Wymiana nie tylko językowa