Bądźmy szczerzy: żyjemy w kraju, w którym stwierdzenie "uczę się hiszpańskiego" w powszechnej świadomości oznacza wybór jedynej istniejącej, a w najlepszym wypadku nieuchronnie ostatecznej opcji, czyli wariantu z Półwyspu Iberyjskiego. Chcesz poznać język? Witaj w świecie corridy, flamenco i tortilli z ziemniaków. A Ameryka? Przecież to inny kontynent. Trzeba by w którymś z jej krajów mieszkać, i to co najmniej przez 20 lat, jeszcze lepiej urodzić się tam, a już najlepiej – idąc tym tropem – od kilku wcieleń w kółko reinkarnować, żeby w ogóle można było mówić o nauce języka stamtąd jako o czymś więcej niż przelotny, niemożliwy do zrealizowania kaprys.
SERIO?
Między nami ocean. A z nami router i komputer.
Proponuję Wam małe ćwiczenie: rozejrzyjcie się wokół siebie, przejrzyjcie listę znajomych na fejsie. Nie macie tam przypadkiem z jednej, ze dwóch, a może i ze trzech osób, które dobrze opanowały angielski używany w Stanach Zjednoczonych, będąc Polakami, mieszkając w Polsce i odwiedzając Jankesów co najwyżej sporadycznie w celach turystycznych, o ile w ogóle? Ja znam dwie takie osoby. A jeśli można tak z angielskim, to dlaczego nie z hiszpańskim? Odpowiedź na pytanie tytułowe musi być zatem tylko jedna: TAK, Polak jak najbardziej może uczyć się meksykańskiej (czy też kolumbijskiej, argentyńskiej, a nawet peruwiańskiej, jeśli tak sobie wymyśli) odmiany hiszpańskiego i nie widzę powodu, innego niż brak motywacji, żeby się jej nie nauczył na przyzwoitym poziomie. Nie w czasach Internetu, gdzie na wyciągnięcie ręki mamy portale wymiany językowej, mamy YouTube, na którym jest, w przybliżeniu, wszystko, mamy stacje radiowe, prasę, literaturę. Pytaniem właściwym będzie zatem nie "czy", ale "jak" i to na nim się skupię w moim dzisiejszym artykule, pozostawiwszy jednak tytuł w niezmienionym kształcie.
Co tak właściwie może oznaczać stwierdzenie: "Uczę się hiszpańskiego meksykańskiego"? Wyróżniłabym tu dwa etapy, z których przynajmniej przez pierwszy przechodzi – pozwolę sobie nieostrożnie uogólnić – każda zainteresowana osoba. Pomijam oczywiście tych, których do nauki skłoniły tzw. siły wyższe, czyli dłuższy pobyt w Meksyku bądź związek uczuciowy z mieszkańcem tego kraju.
- Uczysz się odmiany meksykańskiej, bo jest łatwo dostępna i o wiele ładniejsza niż hiszpański z Hiszpanii – komu na początku nie przyświecały tego typu motywy, niech pierwszy rzuci papryczką jalapeño (najlepiej w moim kierunku, chętnie złapię). Prawda jest taka, że większość osób mających jakiekolwiek pojęcie o tym, że istnieją różne warianty języka hiszpańskiego, wśród najładniejszych wymienia właśnie meksykański, a także kolumbijski, czasem argentyński. Niektórzy twierdzą też, że wersja meksykańska jest łatwiejsza do zrozumienia od tej z Półwyspu, ale tutaj byłabym bardzo ostrożna. (Wiecie, współczesne telenowele są fajną i zaskakująco skuteczną pomocą w nauce na pewnym etapie, ale choć dają już jakiś wstępny obraz języka, to nie jest to jeszcze ten w pełni prawdziwy meksykański).
- Uczysz się hiszpańskiego meksykańskiego, masz za sobą duże kilkaset, a może i więcej, godzin kontaktu z żywym językiem w jedynej słusznej wersji i w najróżniejszych jego formach, masz znajomych Meksykanów. Używając języka hiszpańskiego, nie zawahasz się (przynajmniej w myślach… no dobrze, przeważnie w myślach) dodawać słówka pinche do wszystkiego, co akurat stanęło na przeszkodzie twojemu spokojowi ducha (pinche teléfono, ese pinche loco de al lado y su pinche perro). Od dawna doskonale wiesz, dokąd posyła się rozmówców, którzy właśnie cię zirytowali albo stali się nagłą przyczyną twoich problemów (a la chingada). Uważasz za zupełnie normalne, kiedy hiszpańskojęzyczny znajomy powie, że twoje zdjęcie z wakacji jest bien padre. I tak dalej. I uwielbiasz te wszystkie mocne r kończące wypowiedzi (a pomyśleć, że kiedyś ta rzecz cię drażniła).
- , 4., 5,… HA! Miały być tylko dwa etapy. Ale na pewno istnieją kolejne, choć na razie Wam o nich nie napiszę, bo i dla mnie stanowią zagadkę. Założę się (albo: mam nadzieję), że jednym z tych etapów jest całkowite zrozumienie i bezbłędne powtarzanie w stosownych kontekstach tych wszystkich dziwnych słów i zwrotów bezpośrednio zaczerpniętych z nahuatl.
Oczywiście etap pierwszy nie musi wcale prowadzić nieuchronnie do drugiego. Powiedziałabym nawet, że zazwyczaj nie prowadzi. Wszystko zależy od kombinacji kilku czynników: równoległego zainteresowania kulturą Hiszpanii (na marginesie, wielu osobom jest tak naprawdę wszystko jedno, Meksyk, Hiszpania, jeden pies – i zostawmy je w spokoju, obojętność jest świętym prawem człowieka), długości i intensywności kontaktu z edukacją w formie zorganizowanej oraz indywidualnych cech jednostki, wśród których czasem nie sposób pominąć upodobania do utrudniania sobie życia. Co jednak ma począć osoba, której ów opis, przedstawiony w punkcie 2., wydaje się z jakichś powodów atrakcyjny? (Bo jeśli ktoś już odnajduje w nim siebie, oznacza to, że dobrze wiedział, co począć).
Jak to co?
CZERPAĆ PEŁNYMI GARŚCIAMI Z TEGO, CO OFERUJE INTERNET.
1. ROZMOWY Z RODZIMYMI UŻYTKOWNIKAMI
Znacie już trochę hiszpański? Chcecie rozwijać znajomość języka w wariancie meksykańskim? Jesteście w świetnej sytuacji, bo na każdym kroku znajdziecie Meksykanów chętnych do nawiązania kontaktu. Niejednokrotnie zdziwi Was ich otwartość i gotowość do pomocy (oby ta druga za mocno Was nie zdziwiła – czasem służą rozwiązaniami Waszych problemów nawet wtedy, kiedy chcecie po prostu sobie pomarudzić, a rozwiązanie to ostatnia rzecz, jakiej akurat szukacie – ale to takie moje spostrzeżenie na marginesie, nieistotne). Jeśli w dalszym ciągu nie wiecie, gdzie ich szukać, poczytajcie sobie to, to i to.
W tym temacie zostało napisane chyba już wszystko. Jedyne, co mogę dodać, to że nie warto wybrzydzać, jeśli chodzi o wiek rozmówców. Grunt to móc znaleźć z daną osobą – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało w tym kontekście – wspólny język. Przyznam, że miałam naprawdę dużo szczęścia, poznając z jednej strony trzydziestokilkuletniego prawnika z Hermosillo, z którym wymieniałam wielowątkowe maile i od którego dużo się nauczyłam, jeśli chodzi o budowanie w miarę spójnych wewnętrznie, dłuższych wypowiedzi – a z drugiej strony, nawiązując kontakt z młodziutkim studentem z Guanajuato, melancholikiem z lekkim pociągiem do kontrolowanej autodestrukcji, specjalistą od barów, imprez i kaca.
2. SERIALE, SERIALE, SERIALE…
Zazdrościliście Waszym znajomym, którzy nauczyli się angielskiego na Dexterze, Breaking Bad i innych, podobnych i – niestety, trzeba to przyznać – bardzo dobrych produkcjach ze Stanów? Już nie musicie. Okazuje się, że Meksykanie też zaczęli robić przyzwoite, a niekiedy świetne seriale. Nie wiedziałabym tego, gdybym pewnego upalnego wczesnego ranka nie zapytała wspomnianego młodego kolegi (u którego z kolei był upalny późny wieczór), czy zna jakieś ciekawe, warte polecenia tytuły. No i znał.
Sr. Ávila
Nie bez powodu wymieniłam takie tytuły jak Dexter i Breaking Bad. Można śmiało powiedzieć, że Sr. Ávila to ich kuzyn z południa, nie tylko nieustępujący im pod żadnym względem, ale wręcz atrakcyjniejszy, bo związany z o wiele ładniejszym i ciekawszym językiem. Głównym bohaterem serialu, nakręconego przez HBO Latino, jest mężczyzna, który pracuje w zakładzie pogrzebowym. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby zakład ten, przy okazji oficjalnej działalności, nie realizował zleceń specjalnych, których przedmiotem są ludzie wciąż żywi, a podmiotem ci, którzy pragną ich śmierci i są w stanie zapłacić za ich zabójstwo odpowiednią sumę. Nasz bohater, dorabiający sobie jako szeregowy zabójca na zlecenie, pewnego dnia zostaje mianowany szefem. I od tego momentu w jego życiu pojawiają się prawdziwe problemy.
Scenariusz stworzony z dbałością o każdy szczegół, rewelacyjny czarny humor, świetni aktorzy, ciekawe, pełnokrwiste postacie (w tym dwójka, której nie da się nie kochać: Iván i Ana) – co tu jeszcze dodać? Chyba tylko to, że każda z tych postaci ma swój niepowtarzalny idiolekt, co z punktu widzenia osoby uczącej się języka jest prawdziwym RAJEM. Nic, tylko słuchać, zapisywać i kolekcjonować. A jest co.
Inne seriale (też dobre, ale, niestety, nie aż tak), które zwróciły moją uwagę, to: Drenaje profundo, Al caer la noche, Lo que la gente cuenta, wszystkie produkowane przez TV Azteca, do znalezienia na YouTube. Jeśli chodzi o Sr. Ávila, to sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, ale tylko trochę: trzeba wpisać w Google tytuł i dodać "ver online". Dalej poprowadzi Was już wyszukiwarka.
3. STACJE RADIOWE
Dostępne tu. Do wyboru do koloru, choć lojalnie ostrzegam, że niektóre przede wszystkim emitują muzykę i to po angielsku. Solidną porcję gadania po meksykańsku zapewni Wam niewątpliwie stołeczne W Radio. Przedpołudniami (czyli dokładnie w godzinach, kiedy Wy z kolei wracacie już ze szkoły bądź z pracy i kończycie jeść obiad) mają całkiem ciekawe audycje.
Dodam jeszcze, że naprawdę warto sobie od czasu do czasu posłuchać wiadomości zza oceanu. Obcy język, inna perspektywa. Korzyść podwójna.
Co tu dużo mówić, są niezbędne. Nie zawsze da się zrozumieć z kontekstu to, co się właśnie usłyszało bądź przeczytało. Czasem nawet nie wiadomo, jak zapisać dany wyraz. A w typowych słownikach hiszpańsko-polskich wielu rzeczy najzwyczajniej w świecie nie znajdziecie. Ale no se preocupen, w Internecie naprawdę jest WSZYSTKO. Tu macie świeżutki słownik z 2015 r., dużo haseł, krótkie opisy. Przydatny dla słów rzadszych albo do sprawdzenia czegoś na szybko (o ile akurat nie zawiesza się serwer). A tu słownik mniejszy, ale za to ze szczegółowo opracowanymi hasłami. Jeśli chcecie mieć ten drugi w bardziej sensownej i ułatwiającej wyszukiwanie formie, prześledźcie te komentarze. Więcej chyba pisać nie muszę, poradzicie sobie.
W następnym odcinku zajmę się samym językiem: spróbuję naprostować kilka półprawd i ćwierćprawd powtarzanych w kółko, głównie w Internecie, na temat hiszpańskiego meksykańskiego oraz przedstawię bardziej szczegółowo wybrane przeurocze rodziny słówek-jokerów, które Meksykanie tak uwielbiają, a które mogą oznaczać dosłownie wszystko (albo nic), w zależności od kontekstu.
Na koniec, żeby była klamra:
W TYM temacie, tak bardzo mi bliskim, zawsze będę stronnicza. Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem sytuacji związanej z nauczaniem hiszpańskiego w Polsce (szkoły publiczne, uniwersytety, czasem też prywatne szkoły językowe – choć tu powoli coś się zmienia). Położenie geograficzne plus taka a nie inna tradycja to bardzo silne czynniki determinujące. Hiszpański z Hiszpanii nie jest zły. Zły jest – w skali całego kraju – brak jakiegokolwiek wyboru. Tymczasem marzy mi się, żeby najpopularniejsze amerykańskie warianty hiszpańskiego były wykładane przynajmniej na niektórych kierunkach niektórych uniwersytetów, tak jak ma to miejsce w przypadku amerykańskiego angielskiego.
Zobacz także:
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Hiszpański na marginesach
Dlaczego warto oglądać obcojęzyczne "talent shows"
O "łatwości" języka hiszpańskiego
Ha! 😉 W moim przypadku to właśnie meksykański hiszpański był pierwszym hiszpańskim z jakim się zetknęłam! 😀 Oczywiście, dzięki telenowelom, z których uczyłam się całych zdań po hiszpańsku, nawet gdzieś mam notatki (wygląda to śmiesznie, bo nie miałam wówczas pojęcia o pisowni hiszpańskiej). Z hiszpańskim z Hiszpanii zetknęłam się dopiero później i na początku denerwowało mnie sepleniące s i θ, bo dziwnie dla mnie brzmiało i za Chiny nie mogłam z nimi przeczytać tekstu, bo język mi się plątał. Dopiero jak zaczęłam studiować portugalistykę, hiszpański z Hiszpanii zaczął mi się podobać, a czytanie na głos przestało mi sprawiać wielkie problemy. Jednak to meksykański akcent chyba zawsze już będzie mi najbliższy i najmilszy dla ucha. 🙂
Pamiętam też, ze wspólnych zajęć z iberystami, że nie było problemu z innymi wersjami hiszpańskiego. Oczywiście, na studiach uczono "jedynej właściwej";), ale jeśli ktoś miał ochotę mówić jak Meksykanin, to oczywiście mógł, tylko musiał być w tym konsekwentny (transkrypcje fonetyczne tekstów robić na hiszpański meksykański, używać trochę innego słownictwa itd.), co w praktyce oznaczało uczenie się samemu i samemu zdobywanie materiałów i źródeł.
Hmm. A ja odkryłam, że na dłuższą metę to słynne "należy jedynie być konsekwentnym" to jeden wielki pic na wodę. Bo JAK nauczyciel z Hiszpanii, wyspecjalizowany we własnej odmianie języka i nauczający jej najlepiej jak może (i zresztą Bogu ducha winny) byłby w stanie pilnować tego, czy się jest konsekwentnym w odmianie, dajmy na to, kolumbijskiej i czy nie będzie się jej plątać np. z argentyńską? To jedna rzecz. Druga – w praktyce nie da się nawet spróbować być konsekwentnym, kiedy pierwszy twój "amerykanizm" w wypowiedzi zostaje natychmiast poprawiony, co automatycznie cię wrzuca w kategorię "hiszpański z Hiszpanii", niezależnie, czy tego chciałaś, czy nie. To wszystko są problemy nie do rozwiązania 🙁
Bardzo ciekawe. 🙂 Ten sam problem jest ze słownikami – poznaję np. z kolumbijskich książek masę słów, które ułomny DRAE klasyfikuje jako np. wenezuelskie, panamskie, a czasem nawet meksykańskie lub kubańskie z pominięciem Kolumbii. Jeśli teraz napiszę własny tekst z użyciem słów z kolumbijskich książek i ktoś mój tekst sprawdzi ze słownikiem, w niejednym miejscu okaże się, że "jestem niekonsekwentny".
Tak jak niedawno już pisaliśmy – w mowie na głos, najlepszym rozwiązaniem dla Ciebie może być bardzo silny akcent meksykański wyczuwalny od pierwszego słowa. Jeśli będą na uniwersytecie słyszeć wyraźnie, że wymawiasz jak Meksykanka, będą Ci mimo to przeprawiać słowa z meksykańskiego na hiszpański? W zasadzie to dziwne, przecież nie seplenisz, czemu Cię przeprawiają? :-/
O! Jest jeszcze ciekawiej, niż myślałam. W sumie to wszystko byłoby nawet zabawne, gdyby nie było szalenie frustrujące. Ech.
Tak meksykański, jak kolumbijski są mimo wszystko względnie dobrze opracowane. Gorzej ma osoba ucząca się bardziej wyszukanego dialektu, np. panamskiego – z rzadka coś widnieje w słowniku, ale nie opuszcza mnie wrażenie, że dla hiszpańskiej akademii Panamczycy to gęsi. Oczywiście mówiąc po kolumbijsku, posługuję się drugim po meksykańskim największym jeśli chodzi o liczbę użytkowników dialektem hiszpańskiego na świecie… 😉
Wiadomo nie od dziś, że więksi (w różnym znaczeniu) mają łatwiej i bardziej się liczą. I w sumie trudno oczekiwać, żeby było inaczej. Trochę wręcz by mnie niepokoiło, gdyby taki hiszpański panamski był lepiej opracowany i bardziej dostępny niż meksykański czy kolumbijski. A z drugiej strony, i tej materii istnieją pewne, nazwijmy to, dysproporcje i nadreprezentacje…
Oczywiście, że są w opracowaniach dysproporcje i nadreprezentacje, gdyż gdzieś z 7% użytkowników hiszpańskiego na świecie posługuje się wariantem z Hiszpanii. Hiszpania nie zajmuje jednak 7% miejsca w słownikach…, albo 7% miejsca na kursach, lub też 7% miejsca u Ciebie na studiach, prawda?
Weźmy na przykład korpus języka hiszpańskiego w wykonaniu RAE (http://www.rae.es/recursos/banco-de-datos/crea-escrito):
El 50 % del material del CREA procede de España, y el otro 50 %, de América. A su vez este 50 % se distribuye en las zonas lingüísticas tradicionales: andina, antillas (caribeña), caribe continental, chilena, Estados Unidos, México y Centroamérica y Río de la Plata.
To oznacza, że 50% korpusu oparte jest na jednym państewku Hiszpania, podczas gdy na 20 państw Ameryki przypada pozostałe 50%, co daje średnio 2.5% (50%/20) na państwo amerykańskie. Tak więc Hiszpania 50%, statystyczne państwo w Ameryce 2.5%. Czyli państwa w Ameryce są opracowane 20 razy słabiej niż Hiszpania. To tylko teoria, bo w praktyce siła Hiszpanii w opracowaniach jest sporo większa, niż wynikałoby to z tych procentów. Choćby dlatego, że wariant z Hiszpanii jest jedynym punktem odniesienia, w którym w ich słowniku (i niemalże dowolnym innym dostępnym słowniku) objaśnia się słowa. Albo też dlatego, że jeśli chodzi o kursy, podręczniki itp., wariant z Hiszpanii nie jest nauczany w Europie tylko w 50% (lub w 7%, albo 2.5%), lecz praktycznie w 100% kursów, nie zostawiając miejsca Meksykowi i reszcie państw. Jeśli ktoś w Europie zna jakiś wariant z Ameryki to dlatego, że nauczył się samodzielnie i to bez użycia podręczników i podobnych wspomagaczy, gdyż te niemal nigdy nie istnieją, a w artykule odnosisz się do nadzwyczajnych wyjątków słownikowych tylko w jednym najpełniej opracowanym państwie obu Ameryk z wyłącznej inicjatywy samych Meksykan. Rzecz podobna dla drugiego rozmiarem dialektu, czyli kolumbijskiego, już nie istnieje.
Meksyk ma też szczęście graniczyć z USA – państwem wysokorozwiniętym, w którym wielu ludzi uczy się hiszpańskiego. Stąd istnieją jakiekolwiek anglojęzyczne materiały do meksykańskiego. Sytuacja wariantów na południe od Meksyku nie jest tak kolorowa.
No dobrze. Żeby nie było, że jest AŻ tak łatwo 😉 (choć, jak Ci już napisałam, wybór hiszpańskiego meksykańskiego to i tak MINIMALNE komplikowanie sobie życia)…
Wszystko to, co mi się najbardziej podoba w muzyce z Ameryki hiszpańskojęzycznej, to:
a) śpiewający artyści z Urugrwaju i Argentyny,
b) śpiewający artyści z Puerto Rico
c) meksykańscy kompozytorzy muzyczni, bynajmniej nie śpiewający
I choćbym nie wiem, co robiła, to zawsze ląduję w którymś z punktów: a, b lub c…
ZAWSZE
(ostatnio zachwycam się Calle 13 z Puerto Rico, polecam)
Najlepsza muzyka na świecie jest w Kolumbii; przynajmniej jeśli mowa o muzyce w języku hiszpańskim. Słucham pewnych wykonawców z Boliwii i mniej z Peru, ale w keczua, a w Amazonii dobra muzyka w językach miejscowych zdarza się też w Brazylii i Ekwadorze, ale to osobny temat. Tak naprawdę obecnie nie jestem w stanie słuchać wielu piosenek po hiszpańsku spoza Kolumbii, a wyjątki znajdują się w siostrzej Panamie i Wenezueli (ale takie los llanos colombo-venezolanos to przecież kulturowo jeden region). Lata gdy nieco słuchałem czegoś z Kuby lub Puerto Rico mam już dawno za sobą (a i tak przykładowy raggaeton wynaleziono oryginalnie w Panamie). Bynajmniej nie odnoszę się do czasem słabych światowych rock-przebojów klasy Shakira i Juanes, a do bogatej kolumbijskiej muzyki ludowej. Mnogość gatunków powstałych w rozległej i zróżnicowanej geograficznie Kolumbii jest ogromna, a ich korzenie w zbliżonych proporcjach są amerykańsko-afrykańsko-europejskie. Gdzieś, w jakimś niedawnym komentarzu pisałem, że te potrójne korzenie kultury kolumbijskiej czynią właśnie ten kraj w Ameryce Łacińskiej tak dla mnie ciekawym. Muzyka amerykańska (tj. indiańska) oraz afrykańska jest rytmiczna. Z Europy przyszło np. nieco dodatkowych instrumentów, np. acordeón. A im bardziej "ludowa" muzyka, tym ładniejszy DIALEKCIK. Z przykładów, które kojarzę, to co chwyta za serce raczej zawsze jest w gwarze i bynajmniej nie w wiernym z pismem języku listy pop-przebojów. Szkoda, że my w Polsce nie śpiewamy już jak w wielkopolskim tekście Karola. Dlatego Kolumbia jest fajna i jest BOGATA.
Dlatego właśnie napisałam, że w praktyce było się zostawionym samemu sobie. Tak to już jest jak język ma kilka(naście) odmian. U mnie też zajęcia z języka były wyłącznie z Portugalczykami i Polakami (choć zostaliśmy zaznajomieni z najważniejszymi różnicami gramatycznymi i leksykalnymi między wersją PT i BR). Dlatego też początkowo wszyscy posługiwaliśmy się odmianą europejską, dopiero mniej więcej na III roku znaleźli się "odważni", których zainteresowania już od dawna ciążyły zdecydowanie ku Brazylii i zaczęli się posługiwać tamtejszą odmianą (co akurat nie jest trudne, bo mam wrażenie, że więcej jest różnorodnych materiałów do wersji BR).
A wiesz, że na UW każdy z sekcji portugalistycznej już na samiuśkim początku WYBIERA sobie, jakiej wersji będzie się uczył? Założę się, że jakieś 80% tego kompletnie nie docenia.
Można się nauczyć dowolnego języka i język ten nie musi posiadać spisanego słownika, podręcznika itp. Kwestia tego, by umieć się uczyć języków i jak zawsze motywacji.
Masz Adriana może w planach naukę nahuatl? Przypuszczam, że przeniosłoby to na inny poziom Twoje relacje z częścią Meksykan. Osiągnąć B1 to nie sztuka, a coś bliskiego sercom miejscowych ostro wyróżniłoby Cię z tłumu innych fascynatów Meksyku. Wspomnianie przez Ciebie "dziwne słowa i zwroty zaczerpnięte z nahuatl" też się wyjaśnią, podobnie jak przybliży się kawał meksykańskiej kultury.
Być może wymienia się jeszcze peruwiański. Przede wszystkim wymienia się jednak te warianty, które po prostu dużo się słyszy – nie wymienia się tych, których się nie słyszało. Koleżanka z Panamy kilkukrotnie opowiadała mi, że gdy pojechała na studia do Teksasu, wszyscy ciągle prosili Ją, by mówiła, tak zachwycało ludzi Jej brzmienie. Było tam pełno Meksykan, Portorykańczyków itd., ale to właśnie Jej brzmienie fascynowało ludzi. I dla mnie to jedno z najpiękniejszych brzmień, jakie słyszałem w języku hiszpańskim; dziewczyna z małej panamskiej miejscowości blisko kostarykańskiej granicy. Problem w tym, że wszyscy brali Ją za Kolumbijkę! Nikt normalny w Teksasie (i tym bardziej w Polsce) nie ma pojęcia, jak mówi się w Panamie. Ludzi zachwycało jak mówi, ale każdemu z osobna musiała tłumaczyć, że nie jest Kolumbiją, jest Panamką.
Tak, peruwiański też mi się podoba. A co do reszty – wiadomo, że najbardziej podoba nam się to, co najczęściej słyszymy 😉
Nahuatl. Cały czas się o niego ocieram, na razie jest dla mnie czarną magią. Zobaczymy, pewnie przyjdzie moment, że zacznę się w sposób mniej czy bardziej usystematyzowany jego uczyć. Nie mam pojęcia, do jakiej literki, pewnie tylko do A2. Na szczęście, już zapominam, co to i po co są te literki i przynosi mi to ogromną ulgę.
Podoba nam się (1) to do czego przywykliśmy, ale chodzi mi o również to, że (2) żaden Polak lub Amerykanin zapytany o najładniejszy dialekt nie powie Ci, że podoba mu się panamski wcale nie dlatego, by panamski był brzydki, lecz dlatego, że nigdy nie słyszał panamskiego i o nim przez chwilę jedną nie myślał, przez co najzwyczajniej w świecie nie wie, jak panamski brzmi. Wymieniłaś te warianty hiszpańskiego, które się zwyczajnie najwięcej słyszy i się choć minimalnie zna z brzmienia. Czy panamski, ekwadorski, lub wenezuelski, są Twoim zdaniem, lub zdaniem Twoich znajomych ze studiów, brzydsze od kolumbijskiego? Dlaczego to właśnie kolumbijski został wymieniony, a nie któryś z tamtych?
Zresztą jak te warianty miałyby być brzydsze od kolumbijskich, skoro niektóre warianty wenezuelskiego są do niektórych wariantów kolumbijskiego dużo bardziej podobne w brzmieniu niż te warianty kolumbijskiego do innych wariantów kolumbijskiego? Podobnie panamski jest do szerokopojętego kolumbijskiego z wybrzeża bardziej podobny w brzmieniu, niż kolumbijski z wybrzeża do innych kolumbijskich. Dokładnie to samo zachodzi pomiędzy Ekwadorem i Kolumbią… Do mikroregionalnych różnic dochodzi komplikacja w postaci społecznego rozwarstwienia języka. Dokładniej wspominam o tym tutaj: https://idiomasymundo.wordpress.com/2015/06/30/ktory-dialekt-hiszpanskiego-wybrac/
Nawiasem mówiąc, kolumbijski dość często podoba mi się tym bardziej, im bardziej odchodzi od "zneutralizowanego" brzmienia czasem telewizyjnego. Dla mnie dość często im "silniejszy akcent" [w cudzysłowiu] jak to określają, tym ładniejsze brzmienie. W tej chwili nie bardzo wiem, co stanowi Twój Adriana wzorzec kolumbijskiego, tj. nie rozdrabniając się jeszcze bardziej na szczegóły, który z nastu podstawowych kolumbijskich…?
Meksykański wewnętrznie jednorodny bynajmniej też nie jest… Meksyk jednak przynajmniej ma mniej bezpośrednich granic.
PS. Oczywiście na obszarze Amazonii to samo tyczy się pary Kolumbia-Peru.
To zawsze będzie sprawa szalenie skomplikowana. I o ile wkurzam się niesamowicie za każdym razem, kiedy czytam bądź słyszę jakieś uogólnienie dotyczące "hiszpańskiego amerykańskiego" (ledwie mi przeszło przez klawiaturę to coś w cudzysłowie), tak jednak nie da się uniknąć uproszczeń. Każdy język jest zróżnicowany wewnętrznie, nawet bardzo, także w obrębie jednego kraju. Do tego dochodzi jeszcze zróżnicowanie ze względu na grupy społeczne (a jakby tego było mało, każdy człowiek ze względu na swoje cechy i unikalne doświadczenia, mówi nieco inaczej,- ale to już przesadne rozdrabnianie się).
A moje wyobrażenie o brzmieniu kolumbijskiego? Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to detektyw z filmu "La cara oculta".
Uy, pozwól, że udzielę Ci wspomnianej powyżej w Twoim artykule nieproszonej, meksykańskiej pomocy, w końcu musisz się przyzwyczajać… 😉 Film La cara oculta nie był zły, ale aby zgłębiać tajniki kolumbijskiej mowy, zapomnij, że go widziałaś – wytrenowani aktorzy grający tam Kolumbijczyków bardzo mało mówią i niemalże "nie mają akcentu" (zabawne określenie), a wspomnianego przez Ciebie inspektora gra WENEZUELCZYK (z części Wenezueli mającej z Kolumbią mało wspólnego)! 😉
Kolumbię musielibyśmy podzielić na kilkanaście stref dialektalnych charakteryzujacych się m.in. odmiennym brzmieniem i wymową głosek. Aby ograniczyć się do dwóch "najważniejszych" (choć dla mnie bynajmniej nie najładniejszych), (1) Bogotá, czyli stolica Kolumbii w pasie andyjskim, oraz (2) szerokopojętego wybrzeża atlantyckiego (które w rzeczywistości dzieli się na kilka subdialektów), obejrz pierwszy odcinek La costeña y el cachaco. "Los costeños" to oczywiscie mieszkańcy wybrzeża, podczas gdy termin "cachaco" odnosi się do mieszkańca gór, zwłaszcza stolicy kraju. Główną bohaterkę, roztrzepaną Sofía Granados odgrywa aktorka rzeczywiście pochodząca z wybrzeża (choć z nieco innej jego części), podczas gdy głównego bohatera, sztywniaka Antonio Andrade odgrywa aktor z Bogoty kultywujący klasyczny bogotański akcent. Niektórzy z aktorów w serialu mogą nie pochodzić dokładnie ze strefy, którą reprezentują w serialu (a jeden z głównych nawet udaje włocha), ale myślę, że ten mimo to wspaniale pokazuje różnice w mowie pomiędzy wybrzeżem atlantyckim, a stolicą, robiąc przy tym niezłą komedię ze stereotypowych różnic kulturowych pomiędzy wybrzeżem, a stolicą Kolumbii.
Różnica w mowie pomiędzy główną bohaterką, a głównym bohaterem jest prawie taka, jak pomiędzy Santo Domingo (República Dominicana), a México, D.F., czyli bardzo duża.
tutaj link: https://www.youtube.com/watch?v=nkIRjPD4MiI
Widzisz, jak mało wiem o hiszpańskim kolumbijskim, że mam o nim takie wyobrażenia 🙂 Dzięki za sprostowanie.
Może nawet kiedyś zainteresuję się serialem, o którym piszesz, ale na razie co najwyżej zerknę na fragment. Nie chcę sobie mieszać jeszcze bardziej, niż mam namieszane teraz.
Widzę, że Cię nie namówię, do obejrzenia La costeña y el cachaco, ale to dobra nowela, gdzie nikt nie włamuje się dziesiąty raz przez okno. Mam coś innego dla wooflowiczów: film erotyczny Entre sábanas, w którym bohaterów odgrywają osoba z Kolumbii i osoba z Meksyku. Zadanie dla chętnych polega na odgadnięciu w czasie oglądania, czy to aktorka, czy aktor pochodzi z Kolumbii, lub z Meksyku. Ani aktorka, ani aktor, nie mają jakiegoś "przesadziście silnego" akcentu w tym filmie, a aby było ciekawiej oboje urodzili się z daaala od stolicy zarówno Kolumbii, jak Meksyku. Kto się podejmie wyzwania?
tutaj link (ze względów prawnych sam trailer, ale całość dobrze się ogląda): https://www.youtube.com/watch?v=zoRN4GHcweY
Jak nikt się nie włamuje po raz dziesiąty przez okno, nie udaje martwego albo przynajmniej sparaliżowanego, to się nie liczy 😉
A ten przykład z trailera – genialny! Faktycznie, żadne z nich nie brzmi jak z México, D.F., ale już wszystko wiem. (Upewniłam się w Wikipedii :))
Oczywiście podglądać zbyt wcześnie w Wikipedii to nie uczciwe… 😉 Oboje aktorzy mówią z grubsza podobnie. Określając rzecz zabawnym, a niegdyś irytującym mnie terminem, mówić "bez akcentu" to problem bardzo wielu filmów. Dlatego też wcześniej celowo odesłałem do serialu, który opiera się na ukazywaniu stereotypowych różnic kulturowych pomiędzy dwoma regionami Kolumbii – zadbano w nim o to, by aktorzy mówili inaczej i tam jest to jaskrawe. A jednak w Entre sábanas też mówią subtelnie inaczej i znając meksykański lub kolumbijski można pochodzenie aktorów zidentyfikować.
@YPP
Wiesz, to wszystko jest bardzo subiektywne. Ładne jest nie to, co ładne, a to, co się komuś podoba 🙂
Ja akurat mam ogromny problem ze znalezieniem czegoś, co naprawdę mnie ruszy. I dlatego jak już znajdę, to nie wybrzydzam ze względu na region, choć słuchanie takich Urugwajczyków miewa czasem dość interesujący (i, mam nadzieję, zauważalny tylko dla mnie) wpływ na mój hiszpański. Nie mogłabym jednak z wyrachowaniem słuchać całymi dniami tych wszystkich identycznych pop-męczydeł meksykańskich. Jednorazowo, w jakimś konkretnym celu – jak najbardziej tak, nawet bez poczucia krzywdy. Ale zawsze szukam czegoś, co mnie zaintryguje, co mnie będzie przyciągało.
A mój problem ze znalezieniem w dużej mierze wynika z tego, że dosłownie NIE ZNOSZĘ typowej muzyki, którą powszechnie określa się mianem "latino". (Reggaetonu np. Choć na gatunki pochodne, w odpowiednim stężeniu, już reaguję znacznie lepiej, podobnie zresztą – odbiegając częściowo od tematu – mam z flamenco, którego w stanie czystym nie potrafię znieść, a w rozwodnionych mieszankach typu Chambao całkiem lubię).
Jeśli chodzi o muzykę z Meksyku, lubię sobie odreagować stresy przy "Me vale" zespołu Maná. Prościutki rock, prościutkie emocje, aż trudno uwierzyć, że gość, który to śpiewał, był już wtedy dobrze po 30-tce 🙂 Ale żeby słuchać tego na co dzień?
Podoba mi się natomiast to:
https://www.youtube.com/watch?v=j2KhVo6dqFY
Tyle że pani śpiewająca, mimo cudownego głosu, jest ździebko przerażająca. To, co dzieje się na nagraniu, to cały DRAMAT, he he.
Moje zdanie należy odczytać w kontekście, w którym się pojawiło. W każdym dalszym zdaniu robię nic innego, jak objaśniam podstawy histryczno-społeczno-geograficzne, które czynią z Kolumbii (i jej muzyki) kraj na swój sposób szczególny w Ameryce Łacińskiej.
Wyłania się tu pytanie DLACZEGO uczysz się meksykańskiego? Odpowiedź na zasadzie «uczę się meksykańskiego, bo ma aż dwa słowniki, więc tym samym by sobie jeszcze bardziej nie utrudniać życia 'mniej popularnym dialektem'» kończąc w tej formie nie byłaby dla mnie racjonalna, a przynajmniej nie jest wyczerpująca. Bardziej by mi się spodobało przeczytać: «uczę się meksykańskiego, gdyż kocham meksykańską kulturę» z trzema wykrzyknikami. Mogło mi coś umknąć, ale tak naprawdę nie podajesz innego uzasadnienia niż, że odmiana meksykańska jest łatwo dostępna. Ponadto, zamiast słuchać meksykańskiej muzyki, wolisz słuchać wykonawców z Urugraju i Portoryko (którzy na dodatek grają gatunkowo muzykę mającą z meksykańską mało wspólnego). Stąd straszą mnie myśli, czy to serio właśnie Meksyk Cię aż tak fascynuje.
Ja potrafię od wielu stron (np. dialektalnych, przyrodniczych, etnicznych, muzycznych itd.) w miarę precyzyjnie uzasadnić dlaczego to właśnie Kolumbia, nie inny kraj mowy hiszpańskiej znajduje się w centrum moich zainteresowań.
Mi nie robi różnicy, czego ludzie gdzieś z internetu słuchają, lub jakich języków i dialektów się uczą. Niemniej, jeśli przejrzeć moje komentarze w różnych miejcach, bardziej niż sugestia, pojawia się myśl, by w tej pasji np. kolumbijskiej lub meksykańskiej wgłębiać się w to, co właśnie kolumbijskie lub meksykańskie. Poznawać to co naprawdę bliskie samym Kolumbijczykom, lub samym Meksykanom. Nie szukając głębiej na Woofli (a od YPP by się znalazło sporo) tylko w komentarzach w tym wątku napisałem:
«Masz Adriana może w planach naukę nahuatl? Przypuszczam, że przeniosłoby to na inny poziom Twoje relacje z częścią Meksykan. Osiągnąć B1 to nie sztuka, a coś bliskiego sercom miejscowych ostro wyróżniłoby Cię z tłumu innych fascynatów Meksyku. Wspomnianie przez Ciebie „dziwne słowa i zwroty zaczerpnięte z nahuatl" też się wyjaśnią, podobnie jak przybliży się kawał meksykańskiej kultury».
albo:
«Bynajmniej nie odnoszę się do czasem słabych światowych rock-przebojów klasy Shakira i Juanes, a do bogatej kolumbijskiej muzyki ludowej. Mnogość gatunków powstałych w rozległej i zróżnicowanej geograficznie Kolumbii jest ogromna, a ich korzenie w zbliżonych proporcjach są amerykańsko-afrykańsko-europejskie. Gdzieś, w jakimś niedawnym komentarzu pisałem, że te potrójne korzenie kultury kolumbijskiej czynią właśnie ten kraj w Ameryce Łacińskiej tak dla mnie ciekawym. (…) A im bardziej „ludowa" muzyka, tym ładniejszy DIALEKCIK. Z przykładów, które kojarzę, to co chwyta za serce raczej zawsze jest w gwarze i bynajmniej nie w wiernym z pismem języku listy pop-przebojów».
Jeśli -w co ciężko uwierzyć- w kraju takim jak Meksyk nie powstała muzyka i nie ma wykonawców, których naprawdę mogłabyś regulanie słuchać, może nie warto się uczyć meksykańskiego?
Przede wszystkim muszę Ci pogratulować, bo zdążyłam już dawno zapomnieć, jak to jest, kiedy czyjś wpis w Internecie podnosi człowiekowi ciśnienie.
Chwilę po przeczytaniu dotarł do mnie jednak w pełni absurd całej sytuacji: Ty tak serio, ale tak serio serio, chcesz ode mnie, żebym się przed Tobą tłumaczyła z mojego wyboru i dopiero jeśli moje motywacje okażą się odpowiednio symetryczne z Twoimi (i jeśli zapiszę je odpowiednimi słowami, ze stosowną ilością wykrzykników), uznasz, że wybór jest słuszny?
Zapewniłeś mi niezłą dawkę zdrowego, terapeutycznego śmiechu.
Jak to możliwe, że moje dwa ostatnie komentarze, napisane w tonie pogawędkowym, wywołały w Tobie taką reakcję? I tak z czystej ciekawości, jeśli mówimy już o meksykańskiej muzyce: której części wypowiedzi
nie zrozumiałeś? Tej przed przecinkiem, tej po, czy może obu?
Zrozumiałeś w ogóle cokolwiek z tych dwóch komentarzy? Bo zaczynam się niepokoić, że albo ja piszę niejasno, albo że posługujemy się jakimiś innymi językami.
I druga rzecz. Może już nie szczyt absurdu, bo ten właśnie opisałam, ale nadal wysoko na skali: w jaki sposób można sobie wykoncypować, że zainteresowanie językiem i kulturą kraju X musi wykluczać automatycznie zainteresowanie kulturą innych krajów? A tu zobacz, nie tylko podoba mi się poezja śpiewana z Urugwaju – jakby tego było mało, od lat słucham jazzu i bluesa ze Stanów Zjednoczonych Ameryki. Może powinnam rzucić hiszpański i uczyć się wyłącznie angielskiego? Interesuje mnie historia dyktatury Rafaela Trujillo – może powinnam przerzucić się na hiszpański dominikański? Ale zaraz, wszystko zaczęło się od książek Peruwiańczyka Vargasa Llosy, więc może…
A teraz będzie najlepsze: uwielbiam hiszpańskie kino, nawet kiedyś coś o tym pisałam na Woofli. Uważam wręcz, że Hiszpanie robią jedne z najlepszych filmów na świecie. (No dobrze, filmy z Korei Południowej też są niezłe, ale jakby mi ktoś kazał zacząć uczyć się koreańskiego, to bym chyba zabiła – siebie albo jego).
Pozdrawiam – i niech Ci dowolne bóstwa wybaczą
Dziwi mnie Twoja reakcja.
Przypuszczam, że gdybym zapytał Karola, dlaczego uczy się afrikaans, lub Michała dlaczego uczy się kantońskiego, w wolniejszej chwili napisaliby coś więcej o szczególnej sytuacji językowej i szerzej kulturowo-etnicznej tych obszarów [co Oni w przeciwieństwie do Ciebie zawsze czynili]. Wyjaśnienia te otworzyłyby mi szerzej okno na świat i może spojrzałbym na świeższy sposób na regiony, o których na codzień nie myślę. W bardziej pogawędkowym tonie dodaliby z pewnością [jak to zrobili], że języki te z brzmienia się też Im bardzo podobają. Czy pytanie wywołałoby szał? Wątpię.
Nie potrzeba mi, by się człowiek z Internetu przede mną "tłumaczył się z winy", dlaczego uczy się jakiegoś języka. Jedynie byłoby dla mnie ciekawie, gdyby ten człowiek napisał, co takiego jest w jakimś regionie świata, albo w jakimś narodzie, że motywuje go to do nauki języka. Moje zdziwienie wynika stąd, że: (1) Uczysz się meksykańskiego, ale pisujesz o "wszystkim innym", tylko nie o Meksyku: Urugwaj, Portoryko, Republika Dominikańska. (2) Bronisz się zaciekle przed Hiszpanią, lecz -oceniając m.in., lecz nie tylko po piosenkach- w Ameryce pociąga Cię tylko Europa.
Jeśli sprawy mają się tak jak wyglądają, może lepiej byłoby się uczyć dialektu z północy Hiszpanii? Już dziś rozwiążą się wszystkie Twoje kłopoty na studiach. Po co sobie utrudniasz życie?
Nie zrozumiałem tego:
Meksyku jesteś w stanie słuchać, ale nie na codzień (w dodatku tą "meksykańską" muzyką jest rock o korzeniach anglosaskich, a nie muzyka meksykańska). Może dlatego, że jak przyznajesz, w ogóle to nie lubisz "latino".
Nigdy nie pisałam jak Karol ani jak Michał. Zawsze pisałam jak ja. Nie wiem, dlaczego nagle miałabym to zmienić.
P.S. Jednak wygląda na to, że muszę wytłumaczyć: moje dwa komentarze o muzyce odnosiły się do średniej użyteczności muzyki z Urugwaju, Portoryko oraz instrumentalnej muzyki z Meksyku w kontekście nauki języka – bo przecież znajdują się pod wpisem o nauce języka. Były, jak to zwykle bywa u mnie, lekko dygresyjne oraz (auto)ironiczne.
I… chyba jednak nie będę próbowała udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Jeszcze nigdy nikomu ta sztuka się nie udała.
Skoro wszystko co napisałaś, okazuje się być "niewinną autoironią", to poironizujmy dalej… 🙂
Z całego zła, które wynikło z tej konwersacji dobre jest chociaż to, że uświadomiłem wreszcie sobie DLACZEGO na uniwersytecie zmuszają Cię -i słusznie- do nauki europejskiej wersji języka. 🙂
Czasem zdarzy się niepokorny student iberystyki, naśladujący mowę z Meksyku. Problem w tym, że:
(1) Student deklaruje fascynację Meksykiem, ale z tego Meksyku słucha wyłącznie -i tylko czasem- rocka, czyli muzyki anglosaskiej. Jeśli wszystko, co studenta "w Ameryce" interesuje to w gruncie rzeczy Europa (i rdzennie meksykańskie gatunki muzyczne go nie pociągają), racjonalne jest, by się uczył europejskiej odmiany języka. Gdybyś była studentką archeologii szykującą się do wyjazdu na Jukatan, sprawy miałyby się zupełnie inaczej. Ilu jest takich studentów i czy się do nich zaliczasz?
(2) Student ten, zadeklarowany fascynat Meksyku, ogląda TV shows z Argentyny, słucha rocka z Urugwaju i czyta książki z Republiki Dominikańskiej. Student deklaruje posługiwać się konsekwentnie odmianą meksykańską. Jest to dla wykładowcy rzecz nietestowlna, gdyż sam tej odmiany nie zna, by móc ocenić. Skoro jednak student w swoim kontakcie z językiem nie skupia się wyraźnie na Meksyku, prawdopodobne jest, że dialekt nie jest czysty. [Oskarżenie może być spudłowane, lecz nigdy do końca, zaś przynajmniej podejrzenie jest uzasadnione.]
Teraz jak na to patrzę, będąc uniwersyteckim wykładowcą sam bym takiego studenta zmuszał do seplenienia…
1. Nikt nikogo nie zmusza do seplenienia, każdy mówi jak chce.
2. Każdy student przychodzący na studia iberystyczne jest świadomy, że będzie się posługiwał – przynajmniej na zajęciach – słownictwem i gramatyką z Hiszpanii. Znowu: nikt nikogo nie zmusza.
Z resztą Twoich projekcji nie dyskutuję. Widzę, że za wszelką cenę chcesz mi dokopać, tyle że coraz bardziej oddalasz się od celu.
Nigdy nie miałem zamiaru Ci "dokopać" i jest mi przykro, lecz jak mówi powiedzenie, cuando se enojan las comadres, se dicen las verdades. Naskoczyłaś na mnie pierwsza kończąc nawet inwokacją do bóstw. Nie zapominaj, że el que tiene rabo de paja no se acerca a la candela.
W kwestii tego, kto na kogo naskoczył pierwszy, pozwolę sobie mieć inne zdanie.
Chciałabym też skomentować te powiedzonka przez Ciebie użyte, ale zamiast tego proponuję Ci układ, mam nadzieję, że uczciwy: ja powstrzymam się z komentarzem, a Ty powstrzymasz się przed drążeniem "kto zaczął", przyjmując, że w tej kwestii nigdy się nie zgodzimy i w ten sposób zakończymy temat, OK?
Komentuj śmiało… Pojawiła się literówka? Niejasny jest sens użycia? Komentuj. Nie bój się.
Ani pół literówki nie widzę.
Kończymy?
Przepraszam, że pozwolę się wtrącić do Waszej "wymiany zdań". Nie rozumiem Twoich przytyków względem Adriany. To, że uczy się hiszpańskiego meksykańskiego, wcale nie oznacza, że w każdym wpisie, czy też komentarzu musi to podkreślać, a powody dla których wybrała właśnie ten, a nie inny dialekt nie muszą wiązać się z meksykańską, muzyką, literaturą, czy czymkolwiek innym… Równie dobrze tymi powodami mogą być te dwa słowniki, albo coś innego. Pamiętaj, że ona uczy się dla siebie, nie dla Ciebie, a powody są indywidualnym wyborem osoby uczącej się. Dlaczego na siłę coś komuś narzucasz? Już od dawna widzę, że masz z tym jakiś problem. Niemalże wszystkie Twoje komentarze odnoszą się do Kolumbii, nawet jeśli treść artykuł, pod którym się wypowiadasz nie ma nic wspólnego z Kolumbią, a co więcej, z językiem hiszpańskim….
@Amabilidad: (czy ten nick to znów "autoironia"?)
Ciekawe jest, że Adriana wpadła w szał z powodu (1) pytania, dlaczego uczy się meksykańskiego i (2) myśli, że warto jest poznawać elementy kulturowe (dałem przykład meksykańskiej muzyki i języka nahuatl mając przy tym na myśli ogólnie "głębszą" kulturę wykraczajacą nieco poza anglosaską muzykę rock), które bliskie są sercom samych Meksykan (a że np. nahuatl jest bliski meksykańskim sercom, wiem od samych Meksykan). Te dwa punkty to wszystko, co zawiera komentarz, który wywołał szał u Adriany. Moje zdziwienie wobec wyboru dialektalnego zostało lepiej rozwinięte dopiero w dalszej części dyskusji (tj. po etapie wywołania szału), gdyż z początku zdziwienie miało wyłącznie charakter luźnego pytania. Zobacz jednak, że na argumenty ponownie sformułowane w komentarzu "Grudzień 15, 2015 at 10:44 pm" odpisać była mi w stanie jedynie "Z resztą Twoich projekcji nie dyskutuję. Widzę, że za wszelką cenę chcesz mi dokopać". Wcale nie czuję się źle w roli oprawcy Adriany, który formuuje myśli w punktach.
Na każdy z Twoich zarzutów wobec mnie, zwłaszcza tych tyczących się narzucania czegokolwiek, już zdążyłem odpisać powyżej, więc cytując dosłownie za Adrianą (Grudzień 15, 2015 at 7:22 pm), zapytam: "której części wypowiedzi nie zrozumiałeś? Tej przed przecinkiem, tej po, czy może obu? Zrozumiałeś w ogóle cokolwiek z tych dwóch komentarzy? Bo zaczynam się niepokoić, że albo ja piszę niejasno, albo że posługujemy się jakimiś innymi językami."
@amabilidad
Z jednej strony – dzięki za wsparcie, a z drugiej – naprawdę zależy mi, żeby już nie ciągnąć tego tematu, który będzie wyłącznie kręceniem się w kółko i wzajemnym psuciem sobie nerwów.
@YPP manipuluje zarówno moimi wypowiedziami (usilne niedostrzeganie podsuwanego mu chyba ze 3 razy fragmentu o kompozytorach meksykańskich i nazywanie mojej reakcji "szałem z powodu zwykłego pytania"), jak też własnymi (określanie mianem "zwykłego luźnego pytania" tego, co w istocie było dwukrotnym zasugerowaniem mi w jednym komentarzu, że powinnam porzucić efekty wielomiesięcznej intensywnej i angażującej pracy, które – jako pierwszy – opisywał powyższy artykuł, bo nie wytłumaczyłam się wg niego wystarczająco z moich motywów).
Myślę, że choćbym i na końcu każdego z tych komentarzy pisała wielkimi literami OCTAVIO PAZ, to nie dałoby to żadnego efektu. (A swoją drogą, dwa słowniki i łatwa dostępność to ŚWIETNY powód, żeby zacząć interesować się danym wariantem języka).
To, na czym mi w tej chwili najbardziej zależy, dosłownie i w przenośni, to tener la fiesta en paz.
Wielkimi literami napisałaś tylko, że NIE ZNOSISZ latino (ciekawa deklaracja osoby uczącej się hiszpańskiego). Hiszpański w wariancie z Hiszpanii ma więcej niż dwa słowniki. Dostępność odmiany meksykańskiej jest dobrym argumentem, ale pod warunkiem, że w jakimś minimalnym stopniu w Ameryce interesuje Cię coś o korzeniach poza Europą, bo w przeciwnym razie tym, co Cię w rzeczywistości interesuje, jest Hiszpania.
Pozdrawiam,
YPP
@Adriana
Nawet mnie zaczęło skakać ciśnienie jak czytałem komentarz YPP, gdzie autorytatywnym jak zawsze tonem zarzuca ci swoje zdanie. Smutne jest to, że on dalej nie widzi nic dziwnego w swoim sposobie dyskusji. Smuteczek 🙁
@Jacek.:)
Ależ to dawno było! I jak ja bym chciała mieć teraz takie problemy jak miałam wtedy 🙂
Niestety, w Polsce w szkołach nie naucza się czegoś takiego jak sztuka dyskusji i bardzo powszechne jest mylenie merytorycznej, uargumentowanej krytyki z personalnymi jazdami i projekcjami dyskutantów.
Co do hiszpańskiego innego niż z Hiszpanii na iberystyce: cóż, potrzebowałam dłużej postudiować i nabrać szerszej perspektywy, żeby móc z ulgą stwierdzić, że przypadki tępienia dowolnego hiszpańskiego amerykańskiego zdecydowanie NIE JEST powszechną praktyką. Na szczęście zdecydowana większość wykładowców, i polskich i hiszpańskich, ma na tyle rozsądku, mądrości i zwykłej pokory, żeby nie histeryzować nad faktem, iż np. student, który mieszkał 10 lat w Kolumbii, będzie znał słowa, których oni nie znają. I wybierają sprawdzanie, douczanie się, zamiast podkreślania inkryminowanych słów jako błędy leksykalne
Tak czytam tę dyskusję i zastanawiam się – co to znaczy "najładniejszy dialekt"? Jakie jest kryterium takich, jakby nie patrzeć, stanowczych osądów?
@Jacek
Dobre pytanie! 🙂 Jak wiadomo, ładnie jest nie to, co ładne, a to, co się komuś podoba. Tu chodzi chyba przede wszystkim o kwestie fonetyczne i leksykalne. Oczywiście wybór jest czysto subiektywny.
Ja jestem jednak zdania, że skoro mieszkamy w Europie to zdecydowanie bardzije przyda nam się język kastylijski, a nie odmiana meksykańskiego czy argentyńskiego. Co inego jeżeli mamy w planach wyjazd na dłużej do Ameryki Południowej, wówczas ma to sens. Poza tym kastylijski i tak będzie zrozumiaływ Ameryce Południowej, więc nie trzeba od razu uczyć się meksykańskiego.
Inna sprawa to pytanie czy Polak może nauczyć się języka meksykańskiego? Oczywiście, że tak. To nie będzie dla niego problem jeżeli będzie zmotywowany i będzie mieć odpowiednie materiały. Obecnie w internecie możemy znaleźć książki, filmiki na youtube, lektorów online.
A tak poza tym najlepiej jest wyjechać do kraju, w którym używa się dango języka, spędzić 3 miesiące i łapie się akcent.
Czy moglabys sprecyzowac co masz na mysli piszac "lapie sie akcent" po trzech miesiacach pobytu?
>skoro mieszkamy w Europie to zdecydowanie bardzije przyda nam się język kastylijski
Idąc tym tropem: skoro mieszkamy w Polsce, to i tak najbardziej przyda nam się język polski.