hiszpański meksykański

Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery

carnaval-en-huejotzingo

Carnaval en Huejotzingo, José Chávez Morado, 1939

Jako że mój dzisiejszy tekst jest naturalną kontynuacją i uzupełnieniem poprzedniego, tym razem wejdę w temat niemalże z marszu. Tytuł mówi wszystko: postaram się uporządkować nieco fakty dotyczące meksykańskiej wersji hiszpańskiego, konfrontując je z różnymi obiegowymi opiniami krążącymi w sieci. Przekonacie się, że nie każda taka obiegowa opinia musi być… kłamstwem. Zapoznam Was też z kilkoma wybranymi słówkami-jokerami, kolokwializmami, które mogą oznaczać dosłownie wszystko i na punkcie których Meksykanie mają najprawdziwszą obsesję. Ale zrobię coś jeszcze. Przerwa świąteczna, która na chwilę wyrwała mnie z półświatka studentów iberystyki i wrzuciła w wir kontaktów z osobami niemającymi nic wspólnego z językiem hiszpańskim w jakiejkolwiek postaci, skłoniła mnie do kilku przemyśleń. Jeśli należycie do tej grupy, a z jakichś powodów czytacie moje słowa, pierwsza połowa artykułu będzie dedykowana właśnie Wam. Co konkretnie zamierzam zrobić? Zmierzę się ze stereotypowym obrazem Meksyku i jego mieszkańców i nawet wytypuję winnego rozpowszechniania dużej części tych stereotypów: są to mianowicie Stany Zjednoczone i ich wszędobylskie hollywoodzkie produkcje.

 

ILE JEST PRAWDY W STEREOTYPACH NA TEMAT MEKSYKU I JEGO MIESZKAŃCÓW?

 

Drodzy anglofile, jakie są Wasze pierwsze skojarzenia na dźwięk słów Meksyk, Meksykanin? Pomijamy oczywistości typu tequila, mariachi czy Matka Boska z Guadalupe. Co zostaje? Nielegalni imigranci w USA? Średnio rozgarnięci furiaci, którym daleko do wszelkiej racjonalności czy poczucia humoru? Przemoc? Narkotyki? Machismo, czyli po naszemu seksizm połączony z kultem samca? Myślę, że wszystkiego po trochu. Oczywiście skłamałabym, gdybym stwierdziła, że zjawisko machismo (obecne, rzecz jasna, także w wielu innych krajach Ameryki) to już tylko bajki z przeszłości. Weźcie jednak pod uwagę, że równe traktowanie kobiet i mężczyzn to bardzo częsty przedmiot debaty i kampanii społecznych, obecny na co dzień w mediach. Powoli coś się zmienia. No i te prezenterki radiowe, których słucham, nie brzmią zupełnie jak kobiety gnębione. Pamiętajcie też, gdzie i w jakich czasach urodziły się Frida Kahlo i María Grever, Artystki w każdym calu, także pod względem trybu życia i swobody obyczajowej, które w dodatku odniosły niekwestionowany sukces (no dobrze, ta druga nie siedziała na tyłku w Meksyku, jeździła trochę po świecie. Ale wracała).

W kwestii przemocy i handlu narkotykami też nie będę mydlić Wam oczu: problem oczywiście istnieje i jest duży, wystarczy posłuchać radia bądź zajrzeć do prasy: zdarza się, że ludzie znikają bez wieści, po czym zostają znalezieni martwi, istnieją strefy, w których policja jest bezsilna, a dziennikarze za poruszanie pewnych tematów otrzymują groźby śmierci. Jednak za każdym razem, kiedy pytałam którąś z kilku poznanych osób mieszkających w różnych częściach kraju (Guanajuato, Guadalajara, Hermosillo, Miasto Meksyk), spotykałam się z jedną i tą samą, ciekawą z punktu widzenia psychologii odpowiedzią: tak, w Meksyku ogólnie jest bardzo niebezpiecznie, ale na szczęście problem ten nie dotyczy miasta, w którym mieszkam. Jasne, że takie odpowiedzi nie zamykają tematu, ale przynajmniej pokazują, że to nie wygląda tak, że każdy boi się wyjść na ulicę. Co do nielegalnych imigrantów (albo emigrantów, zależnie od punktu odniesienia), ostrożnie powiem tylko tyle: naprawdę nie każdy Meksykanin marzy o tym, żeby za cenę życia osiedlić się w Stanach Zjednoczonych. Mało tego, w ostatnich latach więcej Meksykanów wraca ze Stanów niż do nich emigruje. (Specjalnie dla Was znalazłam artykuł po angielsku). Więcej miejsca chcę poświęcić owemu nieszczęsnemu i najbardziej krzywdzącemu stereotypowi furiatów.

Kilka razy słyszałam od Was, drodzy anglofile, że uczę się języka ludzi, którzy nie potrafią myśleć racjonalnie, na wszystko reagują natychmiastową furią i są oczywiście głupi oraz całkowicie pozbawieni poczucia humoru. Tak, dzieciństwo z Hollywoodem zostawia ślady na całe życie. I, cóż, wszelkie próby udowodnienia, że A nie jest B zawsze kończą się tym samym: porażką, dlatego uważam, że nie warto ich podejmować. Mogłabym poszukać badań porównujących mieszkańców różnych państw pod kątem cech osobowości Wielkiej Piątki (a wśród nich impulsywności i otwartości), ale wierzcie mi, że każde wyniki tego typu badań można zakwestionować – oczywiście wynikami badań, które pokazują coś przeciwnego. Mogę za to przedstawić Wam Meksykanów i ich kraj takim, jakim go widzę ja. Nie muszę chyba zaznaczać, że nie roszczę sobie pretensji do jakiejkolwiek obiektywności, daleko mi do bycia ekspertką. Nie twierdzę nawet, że obalę jednoznacznie nasz ostatni stereotyp, bo i nie obaliłam poprzednich – jedyne, co mogę zrobić, to pokazać, że jest on w najgorszym razie mocno przesadzony. I że wśród Meksykanów niezwykle łatwo znaleźć osoby z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie oraz zdrowym (no dobrze, czasem też niezdrowym, choćby dla wątroby) podejściem do otaczających problemów.

Jak zatem jawi mi się Meksyk? Jako kraj ludzi, którzy:

1. Specyficznie traktują nie tylko śmierć, ale i życie (jedno z drugim jest najprawdopodobniej ściśle powiązane). Widać to w najprzeróżniejszych wytworach kultury i popkultury – począwszy od twórczości największych pisarzy i poetów, aż po motywy wszechobecne np. w serialach, słychać w tematach podejmowanych w audycjach radiowych, czuć w kontaktach z meksykańskimi znajomymi: ta często spotykana postawa bycia nieco poza głównym nurtem rzeczywistości. Przecież życie to pasmo cierpienia, niedogodności i zasadzek, ale nie sposób od niego uciec, tak jak nie sposób uciec od samego siebie, dlatego trzeba się kurczowo chwytać wszystkiego, co daje wytchnienie, a nawet czasem chwile szczęścia: czarny humor, zatracanie się w ulubionych aktywnościach bądź w zabawie i oczywiście zamiłowanie do używek. Warto tu dodać, jako ciekawostkę, że ceny alkoholi w barach (lub antros) są na tyle niskie, że nawet zarabiający dorywczo student może sobie pozwolić na całonocne przemieszczanie się ze znajomymi z baru do baru. Czasem zabawa zaczyna się już w czwartek i trwa, z przerwą na piątkowy wypad do szkoły albo pracy na kacu, aż do końca weekendu. Taki czwartek ma wtedy nawet swoją specjalną nazwę: juebebes (od jueves – czwartek i beber – pić) bądź viernes chiquito (malutki piątek).

2. Mają swoje liczne obsesje i uwielbiają o nich mówić, prześcigając się w niezwykle celnym uchwycaniu istoty każdej z nich. Niezależnie, czy będzie chodziło o jedzenie, seks, matkę, śmierć, sąsiada-molocha z północy, czy też słówka-jokery (które z kolei są metaobsesją, bo odzwierciedlają wszystkie wyżej wymienione plus parę innych), chcąc przyjrzeć się bliżej którejś z nich, zawsze możecie być pewni, że znajdziecie niezliczone artykuły i kilometrowe dyskusje na forach internetowych. I że czytając, zawsze będziecie co najmniej chichotać. Na próbę obejrzyjcie sobie uważnie ten gif, bardzo chętnie udostępniany przez Meksykanów w rozmaitych mediach społecznościowych, a poświęcony obsesji dodawania do wszystkiego soku z limonki.

3. Jeśli nie lubią swojej pracy, mówią o tym otwarcie. A słyszę mediach co chwila, że blisko 50% Meksykanów nie lubi swojej pracy i ma z jej powodów poważne problemy natury psychosomatycznej. I wiecie co? Założę się, że w naszym kraju jest podobnie, ale u nas praca to świętość, a problemy z nią związane to temat tabu. Tymczasem w Meksyku do programów radiowych zapraszani są eksperci (lekarze, psychologowie), którzy nawet jeśli nie potrafią zaproponować najlepszych rozwiązań, to przynajmniej rzetelnie analizują problem i nazywają rzeczy po imieniu. (A skoro o nazywaniu mówimy, obok rzeczownika trabajo, w mowie potocznej równie często możecie spotkać się ze słowem chamba, czyli bardziej kolokwialnym synonimem tego pierwszego).

 

Zmęczony głosowaniem na szczury? Zagłosuj na kota...

Zmęczony głosowaniem na szczury? Zagłosuj na kota…

4. Na partie polityczne mówią ratas (szczury) ze względu na korupcję. Fakt ten wykorzystali w zeszłym roku mieszkańcy miasta Xalapa, stolicy stanu Veracruz, proponując przy okazji lokalnych wyborów jako kandydata kota, który zrobi ze wszystkim porządek. El Candigato Morris (candigato to gra słów bazująca na połączeniu candidato – kandydat i gato – kot) zyskał sławę w całym Meksyku, pisano o nim także w USA i Kanadzie i stał się bohaterem internetów. Hasła wyborcze Morrisa to np.: "Zmęczony głosowaniem na szczury? Zagłosuj na kota", "Xalapa bez szczurów? Morris może. Potwierdzone doświadczenie", "Powinieneś zagłosować na inne zwierzę". Wydarzenie wzbudziło oczywiście chwilowe ożywienie i liczne ogólnokrajowe dyskusje, ale jak to przeważnie w różnych miejscach na świecie bywa, dyskusje stopniowo przycichły i chyba nic z nich nie wynikło. Niestety.

5. A poza tym, jak już wspomniałam, Meksykanie są sympatyczni, otwarci, pomocni. Do tego są chorobliwie niepunktualni (słynne ahorita doczekało się setek analiz, wykresów, poematów, czego tylko chcecie) oraz zrobią wszystko, powiedzą rzecz najdziwaczniejszą, żeby tylko uniknąć bezpośredniej odmowy (jeden z moich kolegów np. upodobał sobie pranie ciuchów – jeśli twierdzi, że idzie prać i zaraz wraca, ale potem na pewno prześle mi obiecany link, to już wiem, że żadnego linka się nie doczekam).

Mam nadzieję, że przynajmniej trochę udało mi się zachwiać jednowymiarowymi i niezbyt przyjemnymi stereotypami na temat Meksyku i jego mieszkańców – oczywiście wśród tych z Was, którzy je sobie hodowali; pozostałym mam nadzieję, że zapewniłam po prostu w miarę interesującą lekturę. Najwyższa pora na kolejny punkt programu.

 


 

HISZPAŃSKI MEKSYKAŃSKI: KILKA POPULARNYCH OPINII I KILKA SŁÓWEK-JOKERÓW

Uczycie się hiszpańskiego? Na pewno wcześniej czy później zetkniecie się – a najprawdopodobniej już się zetknęliście – z przekazywanymi w formie ciekawostek z cyklu "A czy wiedzieliście, że…?", stwierdzeniami na temat meksykańskiej bądź też – szerzej – latynoamerykańskiej wersji języka. Jak to z obiegowymi opiniami (które w czasach Internetu rozpowszechniają się z zawrotną szybkością) bywa, różnią się one między sobą pod względem stopnia zawartości prawdy. Przyjrzyjmy się im zatem po kolei i ustalmy, ile tej prawdy, w odniesieniu do hiszpańskiego meksykańskiego zawiera każda z nich.

1. Nie używa się formy vosotros. Prawda! Forma ta w ciągu wieków najzwyczajniej w świecie zanikła w codziennym użyciu (jak ktoś zna hiszpański i lubi naukowo i z tabelkami, polecam link). Dla 2. i 3. osoby liczby mnogiej stosuje się formę ustedes z jej normalną odmianą.*) Jakie to wygodne, prawda?

2. Nie używa się czasu pretérito perfecto compuesto (he dicho, he estado), zastępując go pretérito indefinido (dije, estuve). Półprawda. Faktem jest, że Meksykanie nie są aż tak przywiązani do czasu złożonego jak Hiszpanie, żeby używać go do opisu wszystkich czynności, jakie odbyły się w zasięgu ostatnich kilkunastu godzin, aż do – patrząc wstecz – pewnego magicznego momentu, kiedy zeszła noc przechodzi we wczoraj i już można zacząć opowiadać normalnie, czyli w czasie przeszłym prostym. Tym niemniej, w innych kontekstach, tych realnie powiązanych z teraźniejszością, w odniesieniu do czynności jeszcze potencjalnie niezakończonych, jak najbardziej możecie usłyszeć Meksykanina używającego pretérito perfecto. Prezenterka porannej audycji radiowej, mówiąc o dotychczas otrzymanych wiadomościach od słuchaczy, powie: los mensajes que he recibido. Audycja się jeszcze nie skończyła, wiadomości cały czas przychodzą. Kolega na chacie facebookowym, pytając o to, jak mi idzie na uczelni, zapyta: ¿cómo te ha ido en la uni?, czyniąc optymistyczne założenie, że nadal studiuję. Serialowy zabójca na zlecenie zapyta swojego nowego ucznia ¿has matado? i możecie mieć pewność, że nie będzie to pytanie o to, czy właśnie zabił kogoś dziś po śniadaniu, a o to, czy zrobił to kiedykolwiek w życiu. Oczywiście wiele zależy od okoliczności i samej wypowiadającej się osoby (jej wykształcenia, wrażliwości językowej itp.), ale wierzcie mi, że Meksykanin używający czasu przeszłego złożonego nie jest zjawiskiem rzadkim. Tutaj też mam link dla osób czytających po hiszpańsku i chcących zgłębić temat od strony bardziej naukowej.

3. W miejsce hablar używa się platicar. Półprawda. A może nawet mniej niż pół. Platicar to oczywiście słowo bardzo meksykańskie i bardzo popularne, nie wyparło jednak zwykłego, powszechnie znanego hablar, które w dodatku ma o wiele szersze zastosowanie. Platicar może być synonimem hablar w znaczeniu: rozmawiać, mówić (o czymś), ale może też znaczyć: (o)powiedzieć (coś komuś). I tu właśnie tkwi haczyk. Platicamos de las drogas – rozmawialiśmy o narkotykach, ale: mi amiga me platicó que… – moja przyjaciółka (o)powiedziała mi, że… Zainteresowanym mogę polecić porównanie definicji hablar i platicar w DEM.

4. Na koniec zostawiłam przekonanie chyba najdziwniejsze, z którym jednak spotkałam się kilka razy w życiu. Żeby dokładnie ująć jego istotę, zacznę od opisu pewnej sytuacji: kiedy zaczynałam naukę hiszpańskiego, zetknęłam się raz, w okolicznościach dla opowieści nieistotnych, z pewnym dialogiem. Dialog ten, śledzony przez kilka osób, zawierał sporo (jak na moje ówczesne standardy) kolokwializmów, przez co odbierałam go jako trudny do zrozumienia. W pewnym momencie ktoś uśmiechnął się ironicznie i rzucił: "Ach, ci Latynosi!". Problem w tym, że wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że mamy do czynienia nie z Latynosami, a z rodowitymi Hiszpanami. No cóż, plusy tamtego zdarzenia są dwa: mam teraz o czym pisać, a poza tym pamiętam do dziś, że pasta dla Hiszpanów to takie kolokwialne dinero, czyli pieniądze (po meksykańsku to będzie lana, gdyby ktoś pytał). A owo dziwne przekonanie można najkrócej zapisać jako: meksykanizm (lub szerzej: amerykanizm) <=> kolokwializm. Oczywiście ujęte w ten sposób nie zawiera ani grama prawdy. Każdy wariant danego języka ma swoje kolokwializmy, zazwyczaj to właśnie ich zrozumienie przysparza najwięcej problemów, kiedy nie jesteśmy do danego wariantu przyzwyczajeni. Ale przecież język nie składa się z samych kolokwializmów. Młoda Meksykanka, która mówi do koleżanki, używając słów: neta, lana, pendeja, bez najmniejszych problemów powie: verdad, dinero, tonta, jeśli tego będą wymagały okoliczności.

 

El Comodín. Bardzo meksykański joker. Autor: diablillo71

Bardzo meksykański joker. Autor: diablillo71

A teraz pora na gości specjalnych programu, czyli cztery meksykańskie słówka-jokery. W ramach krótkiego wprowadzenia warto wyjaśnić, co to za stwory i czym charakteryzuje się gatunek, z którego się wywodzą. Otóż słówka-jokery jako takie nie są oczywiście niczym specyficznie meksykańskim, podejrzewam, że pojawiają się, a wręcz panoszą, w każdym języku. W polskim na pewno. Wiecie, co to jest joker. To taka karta, która może zastąpić w grze dowolną inną kartę. Słowo-joker może być dowolną częścią mowy – rozpoznacie je po tym, że liczba jego znaczeń jest w zasadzie nieskończona. Pamiętacie pewnie z edukacji szkolnej taki koszmarek jak wypracowania z serii "Scharakteryzuj postać X z lektury Y". I pamiętacie, czego należało się wystrzegać przede wszystkim: nadużywania czasowników "był(a)" i "miał(a)". Czyli właśnie słów-jokerów. Każdy obiekt (rzecz – kolejne słowo-joker), ożywiony i nieożywiony, a nawet byt abstrakcyjny, jest, choćby przez sam fakt, że istnieje, a także ma jakieś właściwości (czasem, z dwojga złego, lepiej żeby je miał, niż posiadał).

Słowa-jokery, te najbardziej neutralne, kojarzą się raczej z ubóstwem językowym niż z jego bogactwem. Sprawa przybiera nieco inny obrót, kiedy dochodzimy do kolokwializmów, zwłaszcza tych o zabarwieniu wulgarnym. Widziałam kiedyś rewelacyjną grafikę pokazującą, jak zmienia się znaczenie polskich czasowników – tych na j, p i k, których wypowiadać w kulturalnym towarzystwie nie wypada – wraz ze zmianą przedrostków (prze-, za-, wy-, u-, o-, od-). To naprawdę piękne rodziny słów-jokerów, pokazujących bogactwo słowotwórcze naszego języka.

Meksykańskie słówka-jokery, które zaprezentuję, to kolokwializmy, które mogą być wykorzystywane w połączeniach o zabarwieniu wulgarnym (nr 3 i zupełnie niewinny nr 2) bądź same w sobie są lub bywają wulgaryzmami (nr 4 i nr 1). Warto jednak pamiętać, że w Meksyku (jak i w Hiszpanii i – podejrzewam – w pozostałych krajach hiszpańskojęzycznych) wulgaryzmy mają zupełnie inny, mniejszy ciężar gatunkowy niż w Polsce – co nie znaczy oczywiście, że można ich używać wszędzie i bez ograniczeń, ale to chyba wynika z definicji wulgaryzmu.

4. Pedo

To słowo w Meksyku może mieć różne oblicza. Niekiedy oznacza problem. ¿Cuál es tu pedo? – Jaki masz problem? – zapyta zniecierpliwiony zachowaniem kolegi drugi kolega. No hay pedo – nie ma problemu. Pedo, czasem również w formie żeńskiej peda, to także borrachera, czyli po naszemu popijawa. Efektem takiej popijawy może z kolei być stan, w którym ktoś está pedo albo – żeby było całkowicie po meksykańsku – anda bien pedo, co oznacza, że jest nieźle wstawiony. Innymi słowy, pijany. I pomyśleć, że w swoim podstawowym znaczeniu, pedo to po prostu bąk (tak, ten o niemiłym zapachu).

3. Güey albo wey

Jeśli chcecie rozpętać dyskusję na 50 ekranów, zapytajcie na jakimś meksykańskim forum dyskusyjnym, która z dwóch wersji pisowni jest tą poprawną, głosy podzielą się niemal po równo, a argumenty obu stron będą naprawdę ciekawą, choć do samej sprawy niewiele wnoszącą lekturą. Ja, za moimi dwoma słownikami, będę używała formy güey.

W najprostszym i najbardziej ogólnym ujęciu güey oznacza dowolną osobę, niezależnie od płci i wieku. W praktyce jednak sprawy nie wyglądają aż tak prosto. Pomijając już wszelkie implikacje tego, że mamy do czynienia z kolokwializmem, co oznacza, że nikt nie zwróci się w ten sposób do swojej babci czy szefa – to czy można nazwać tak dobrą koleżankę? Tu też zdania będą podzielone. Jedni stwierdzą, że jak najbardziej tak, w końcu mamy równouprawnienie, inni zastrzegą, że jeśli już, to raczej w formie güeya, a jeszcze inni/inne powiedzą, że nigdy w życiu, że sobie nie życzą i że güey to określenie zarezerwowane wyłącznie dla młodych mężczyzn i nastoletnich chłopców. Wśród ostatnich można zresztą wyróżnić trzy stopnie zażyłości znajomości: 1) usted (pan), 2) (ty) i 3) güey.

Żeby jeszcze bardziej skomplikować: wyobraźcie sobie grupkę Meksykanów, przyjaciół, jadących samochodem, którym na drogę wychodzi i zaczyna do nich machać grupa innych, nieznanych osób. Jakie pytanie padnie najprawdopodobniej z ust któregoś z tych z samochodu? Ni mniej ni więcej, tylko: ¿Qué quieren esos güeyes? Czego chcą ci kolesie? Kolesiami może zostać także towarzystwo płci mieszanej. Co jednak by się stało, gdyby były tam same dziewczyny? (To pytanie retoryczne).

2. Madre

Matka. Mówi się, że jest tylko jedna, ale w hiszpańskim meksykańskim powiedzenie to najwyraźniej nie ma zastosowania, gdyż aż roi się w nim od madres. Co to jest madre? To… rzecz. Dowolny obiekt, który możemy wskazać, a którego z różnych powodów w danym momencie nie chce nam się nazywać. Wihajster. To takie coś. Pásame esa madre. No, no, la otra. Podaj mi to coś. Nie, nie, to drugie.

Ale to nie wszystko. Meksykańska matka ma naprawdę wiele postaci. Me vale madre(s), niekiedy skrócone do me vale oznacza: jest mi obojętne. Do kogoś, kto zachowuje się, jakby nie miał wstydu, zamiast zwyczajnego eres un sinvergüenza można powiedzieć: no tienes madre. Z kolei no entiendo ni madre to inaczej no entiendo nada, czyli nic nie rozumiem. I wreszcie: a toda madre – to coś prawie jak padre, a zatem coś świetnego, co nam się bardzo podoba.

I wierzcie mi, że tego jest więcej, dużo więcej, nawet jeśli pominąć banalne i powszechnie używane wulgaryzmy typu puta madre.

1. Chingar y sus derivadas (i jego pochodne)

To słowo, a raczej cała rodzina słów otrzymuje zasłużone pierwsze miejsce w moim prywatnym (i wszystko wskazuje, że nie tylko moim) rankingu. Nikt nie opisze, czym jest la chingada i czasownik chingar tak dobrze, jak rodowity Meksykanin, autor poświęconego im artykułu, którego fragmenty zacytuję w tłumaczeniu własnym:

Chingar
Czasownik regularny, synonim wszystkiego, co możecie sobie wyobrazić, a także tego, czego nie możecie. Szczególnie przydatny do wyrażania radości, gniewu, frustracji, euforii, znudzenia, smutku i obojętności. To największy joker w hiszpańskim meksykańskim. Jego znaczenie może, albo i nie, zależeć od zdania lub kontekstu, w którym się go używa i może przybierać różne formy gramatyczne (…)

La chingada
Mityczne miejsce, do którego trafia się prościutko i bez przesiadek. Częściej zdarza się, że to ktoś wysyła cię pod ten adres, niż że chcesz tam iść sam, choć to też jest dozwolone. Jeśli sama chingada jest tą, która właśnie cię zabiera**), jest to oznaką złego losu.

Czasownik chingar i jego pochodne najlepiej jest poznawać stopniowo, inaczej umyka nam duża część zabawy. (Już teraz czuję się, jakbym Wam spoilerowała dobry film, ale trudno, zresztą i tak wszystkiego nie zaspoileruję). U mnie zaczęło się chyba od zasłyszanego gdzieś w serialu vete a la chingada (patrz: cytowana definicja). Ledwie zdążyłam się przyzwyczaić, a doszły chingaderas, czyli rzeczy kiepskiej jakości, a przynajmniej za takie uznane aktualnie przez osobę mówiącą. A zaraz potem ¿qué chingados? jako wyraz zaskoczenia pomieszanego ze złością. I me chingué la moto – zepsułem sobie motocykl. I, dla odmiany, eres un chingón, jako wyraz podziwu. I tak dalej, aż myślałam, że wiem już naprawdę sporo, dopóki nie przeczytałam gdzieś słów: hace un chingo de calor. No tak. Un chingo. Jest w cholerę gorąco. A teraz, kiedy to piszę, hace un chingo de frío. I już naprawdę przestaję spoilerować, jeśli chcecie więcej przykładów (po hiszpańsku), to zachęcam do klikania w link tam wyżej.

 

Oczywiście la chingada doczekała się rozmaitych, w tym całkiem poważnych opracowań. Zajął się nią swego czasu też Octavio Paz, którego duch unosi się nad poruszanymi w tym tekście treściami. Ale Octavio Paz i jego eseje, wiersze oraz opowiadania (!) to temat na osobny, rozbudowany artykuł. Może kiedyś, gdzieś.

 

——

*) Voseo w Meksyku, jako zjawisko marginalne, pomijam.
**) Chodzi o powiedzenie me lleva la chingada, znane też pod innymi postaciami, np. me lleva el tren,
którego używa się, kiedy w życiu dzieje się naprawdę, ale to naprawdę źle.

 

Zobacz także:

Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Co Polak może zaoferować światu? Wymiana nie tylko językowa
Angielski z kryminałem + wyznania językowej monogamistki
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Hiszpański na marginesach
Dlaczego warto oglądać obcojęzyczne "talent shows"

 

 

Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?

mexicoBądźmy szczerzy: żyjemy w kraju, w którym stwierdzenie "uczę się hiszpańskiego" w powszechnej świadomości oznacza wybór jedynej istniejącej, a w najlepszym wypadku nieuchronnie ostatecznej opcji, czyli wariantu z Półwyspu Iberyjskiego. Chcesz poznać język? Witaj w świecie corridy, flamenco i tortilli z ziemniaków. A Ameryka? Przecież to inny kontynent. Trzeba by w którymś z jej krajów mieszkać, i to co najmniej przez 20 lat, jeszcze lepiej urodzić się tam, a już najlepiej – idąc tym tropem – od kilku wcieleń w kółko reinkarnować, żeby w ogóle można było mówić o nauce języka stamtąd  jako  o czymś więcej niż przelotny, niemożliwy do zrealizowania kaprys.

SERIO?

Między nami ocean. A z nami router i komputer. 

Proponuję Wam małe ćwiczenie: rozejrzyjcie się wokół siebie, przejrzyjcie listę znajomych na fejsie. Nie macie tam przypadkiem z jednej, ze dwóch, a może i ze trzech osób, które dobrze opanowały angielski używany w Stanach Zjednoczonych, będąc Polakami, mieszkając w Polsce i odwiedzając Jankesów co najwyżej sporadycznie w celach turystycznych, o ile w ogóle? Ja znam dwie takie osoby. A jeśli można tak z angielskim, to dlaczego nie z hiszpańskim? Odpowiedź na pytanie tytułowe musi być zatem tylko jedna: TAK, Polak jak najbardziej może uczyć się meksykańskiej (czy też kolumbijskiej, argentyńskiej, a nawet peruwiańskiej, jeśli tak sobie wymyśli) odmiany hiszpańskiego i nie widzę powodu, innego niż brak motywacji, żeby się jej nie nauczył na przyzwoitym poziomie. Nie w czasach Internetu, gdzie na wyciągnięcie ręki mamy portale wymiany językowej, mamy YouTube, na którym jest, w przybliżeniu, wszystko, mamy stacje radiowe, prasę, literaturę. Pytaniem właściwym będzie zatem nie "czy", ale "jak" i to na nim się skupię w moim dzisiejszym artykule, pozostawiwszy jednak tytuł w niezmienionym kształcie.

Co tak właściwie może oznaczać stwierdzenie: "Uczę się hiszpańskiego meksykańskiego"? Wyróżniłabym tu dwa etapy, z których przynajmniej przez pierwszy przechodzi – pozwolę sobie nieostrożnie uogólnić – każda zainteresowana osoba. Pomijam oczywiście tych, których do nauki skłoniły tzw. siły wyższe, czyli dłuższy pobyt w Meksyku bądź związek uczuciowy z mieszkańcem tego kraju.

  1. Uczysz się odmiany meksykańskiej, bo jest łatwo dostępna i o wiele ładniejsza niż hiszpański z Hiszpanii – komu na początku nie przyświecały tego typu motywy, niech pierwszy rzuci papryczką jalapeño (najlepiej w moim kierunku, chętnie złapię). Prawda jest taka, że większość osób mających jakiekolwiek pojęcie o tym, że istnieją różne warianty języka hiszpańskiego, wśród najładniejszych wymienia właśnie meksykański, a także kolumbijski, czasem argentyński. Niektórzy twierdzą też, że wersja meksykańska jest łatwiejsza do zrozumienia od tej z Półwyspu, ale tutaj byłabym bardzo ostrożna. (Wiecie, współczesne telenowele są fajną i zaskakująco skuteczną pomocą w nauce na pewnym etapie, ale choć dają już jakiś wstępny obraz języka, to nie jest to jeszcze ten w pełni prawdziwy meksykański).
  2. Uczysz się hiszpańskiego meksykańskiego, masz za sobą duże kilkaset, a może i więcej, godzin kontaktu z żywym językiem w jedynej słusznej wersji i w najróżniejszych jego formach, masz znajomych Meksykanów. Używając języka hiszpańskiego, nie zawahasz się (przynajmniej w myślach… no dobrze, przeważnie w myślach) dodawać słówka pinche do wszystkiego, co akurat stanęło na przeszkodzie twojemu spokojowi ducha (pinche teléfono, ese pinche loco de al lado y su pinche perro). Od dawna doskonale wiesz, dokąd posyła się rozmówców, którzy właśnie cię zirytowali albo stali się nagłą przyczyną twoich problemów (a la chingada). Uważasz za zupełnie normalne, kiedy hiszpańskojęzyczny znajomy powie, że twoje zdjęcie z wakacji jest bien padre. I tak dalej. I uwielbiasz te wszystkie mocne r kończące wypowiedzi (a pomyśleć, że kiedyś ta rzecz cię drażniła).
  3. , 4., 5,… HA! Miały być tylko dwa etapy. Ale na pewno istnieją kolejne, choć na razie Wam o nich nie napiszę, bo i dla mnie stanowią zagadkę. Założę się (albo: mam nadzieję), że jednym z tych etapów jest całkowite zrozumienie i bezbłędne powtarzanie w stosownych kontekstach tych wszystkich dziwnych słów i zwrotów bezpośrednio zaczerpniętych z nahuatl.

Oczywiście etap pierwszy nie musi wcale prowadzić nieuchronnie do drugiego. Powiedziałabym nawet, że zazwyczaj nie prowadzi. Wszystko zależy od kombinacji kilku czynników: równoległego zainteresowania kulturą Hiszpanii (na marginesie, wielu osobom jest tak naprawdę wszystko jedno, Meksyk, Hiszpania, jeden pies – i zostawmy je w spokoju, obojętność jest świętym prawem człowieka), długości i intensywności kontaktu z edukacją w formie zorganizowanej oraz indywidualnych cech jednostki, wśród których czasem nie sposób pominąć upodobania do utrudniania sobie życia. Co jednak ma począć osoba, której ów opis, przedstawiony w punkcie 2., wydaje się z jakichś powodów atrakcyjny? (Bo jeśli ktoś już odnajduje w nim siebie, oznacza to, że dobrze wiedział, co począć).

Jak to co?

 

CZERPAĆ PEŁNYMI GARŚCIAMI Z TEGO, CO OFERUJE INTERNET.

 

1. ROZMOWY Z RODZIMYMI UŻYTKOWNIKAMI

Znacie już trochę hiszpański? Chcecie rozwijać znajomość języka w wariancie meksykańskim? Jesteście w świetnej sytuacji, bo na każdym kroku znajdziecie Meksykanów chętnych do nawiązania kontaktu. Niejednokrotnie zdziwi Was ich otwartość i gotowość do pomocy (oby ta druga za mocno Was nie zdziwiła – czasem służą rozwiązaniami Waszych problemów nawet wtedy, kiedy chcecie po prostu sobie pomarudzić, a rozwiązanie to ostatnia rzecz, jakiej akurat szukacie – ale to takie moje spostrzeżenie na marginesie, nieistotne). Jeśli w dalszym ciągu nie wiecie, gdzie ich szukać, poczytajcie sobie to, to i to.

W tym temacie zostało napisane chyba już wszystko. Jedyne, co mogę dodać, to że nie warto wybrzydzać, jeśli chodzi o wiek rozmówców. Grunt to móc znaleźć z daną osobą – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało w tym kontekście – wspólny język. Przyznam, że miałam naprawdę dużo szczęścia, poznając z jednej strony trzydziestokilkuletniego prawnika z Hermosillo, z którym wymieniałam wielowątkowe maile i od którego dużo się nauczyłam, jeśli chodzi o budowanie w miarę spójnych wewnętrznie, dłuższych wypowiedzi – a z drugiej strony, nawiązując kontakt z młodziutkim studentem z Guanajuato, melancholikiem z lekkim pociągiem do kontrolowanej autodestrukcji, specjalistą od barów, imprez i kaca.

 

Sr-Avila

Kadr z serialu Sr. Ávila. Od lewej: Ana, nieboszczyk, Iván, Ávila

2. SERIALE, SERIALE, SERIALE…

Zazdrościliście Waszym znajomym, którzy nauczyli się angielskiego na Dexterze, Breaking Bad i innych, podobnych i – niestety, trzeba to przyznać – bardzo dobrych produkcjach ze Stanów? Już nie musicie. Okazuje się, że Meksykanie też zaczęli robić przyzwoite, a niekiedy świetne seriale. Nie wiedziałabym tego, gdybym pewnego upalnego wczesnego ranka nie zapytała wspomnianego młodego kolegi (u którego z kolei był upalny późny wieczór), czy zna jakieś ciekawe, warte polecenia tytuły. No i znał.

Sr. Ávila

Nie bez powodu wymieniłam takie tytuły jak Dexter i Breaking Bad. Można śmiało powiedzieć, że Sr. Ávila to ich kuzyn z południa, nie tylko nieustępujący im pod żadnym względem, ale wręcz atrakcyjniejszy, bo związany z o wiele ładniejszym i ciekawszym językiem. Głównym bohaterem serialu, nakręconego przez HBO Latino, jest mężczyzna, który pracuje w zakładzie pogrzebowym. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby zakład ten, przy okazji oficjalnej działalności, nie realizował zleceń specjalnych, których przedmiotem są ludzie wciąż żywi, a podmiotem ci, którzy pragną ich śmierci i są w stanie zapłacić za ich zabójstwo odpowiednią sumę. Nasz bohater, dorabiający sobie jako szeregowy zabójca na zlecenie, pewnego dnia zostaje mianowany szefem. I od tego momentu w jego życiu pojawiają się prawdziwe problemy.

Scenariusz stworzony z dbałością o każdy szczegół, rewelacyjny czarny humor, świetni aktorzy, ciekawe, pełnokrwiste postacie (w tym dwójka, której nie da się nie kochać: Iván i Ana) – co tu jeszcze dodać? Chyba tylko to, że każda z tych postaci ma swój niepowtarzalny idiolekt, co z punktu widzenia osoby uczącej się języka jest prawdziwym RAJEM. Nic, tylko słuchać, zapisywać i kolekcjonować. A jest co.

Inne seriale (też dobre, ale, niestety, nie aż tak), które zwróciły moją uwagę, to: Drenaje profundo, Al caer la noche, Lo que la gente cuenta, wszystkie produkowane przez TV Azteca, do znalezienia na YouTube. Jeśli chodzi o Sr. Ávila, to sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, ale tylko trochę: trzeba wpisać w Google tytuł i dodać "ver online". Dalej poprowadzi Was już wyszukiwarka.

 

3. STACJE RADIOWE

Dostępne tu. Do wyboru do koloru, choć lojalnie ostrzegam, że niektóre przede wszystkim emitują muzykę i to po angielsku. Solidną porcję gadania po meksykańsku zapewni Wam niewątpliwie stołeczne W Radio. Przedpołudniami (czyli dokładnie w godzinach, kiedy Wy z kolei wracacie już ze szkoły bądź z pracy i kończycie jeść obiad) mają całkiem ciekawe audycje.

Dodam jeszcze, że naprawdę warto sobie od czasu do czasu posłuchać wiadomości zza oceanu. Obcy język, inna perspektywa. Korzyść podwójna.

 

diccionario-usual4. SŁOWNIKI

Co tu dużo mówić, są niezbędne. Nie zawsze da się zrozumieć z kontekstu to, co się właśnie usłyszało bądź przeczytało. Czasem nawet nie wiadomo, jak zapisać dany wyraz. A w typowych słownikach hiszpańsko-polskich wielu rzeczy najzwyczajniej w świecie nie znajdziecie. Ale no se preocupen, w Internecie naprawdę jest WSZYSTKO. Tu macie świeżutki słownik z 2015 r., dużo haseł, krótkie opisy. Przydatny dla słów rzadszych albo do sprawdzenia czegoś na szybko (o ile akurat nie zawiesza się serwer). A tu słownik mniejszy, ale za to ze szczegółowo opracowanymi hasłami. Jeśli chcecie mieć ten drugi w bardziej sensownej i ułatwiającej wyszukiwanie formie, prześledźcie te komentarze. Więcej chyba pisać nie muszę, poradzicie sobie.

 

 

W następnym odcinku zajmę się samym językiem: spróbuję naprostować kilka półprawd i ćwierćprawd powtarzanych w kółko, głównie w Internecie, na temat hiszpańskiego meksykańskiego oraz przedstawię bardziej szczegółowo wybrane przeurocze rodziny słówek-jokerów, które Meksykanie tak uwielbiają, a które mogą oznaczać dosłownie wszystko (albo nic), w zależności od kontekstu.

 

Na koniec, żeby była klamra:

W TYM temacie, tak bardzo mi bliskim, zawsze będę stronnicza. Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem sytuacji związanej z nauczaniem hiszpańskiego w Polsce (szkoły publiczne, uniwersytety, czasem też prywatne szkoły językowe – choć tu powoli coś się zmienia). Położenie geograficzne plus taka a nie inna tradycja to bardzo silne czynniki determinujące. Hiszpański z Hiszpanii nie jest zły. Zły jest – w skali całego kraju – brak jakiegokolwiek wyboru. Tymczasem marzy mi się, żeby najpopularniejsze amerykańskie warianty hiszpańskiego były wykładane przynajmniej na niektórych kierunkach niektórych uniwersytetów, tak jak ma to miejsce w przypadku amerykańskiego angielskiego.

 

Zobacz także:

Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Hiszpański na marginesach
Dlaczego warto oglądać obcojęzyczne "talent shows"
O "łatwości" języka hiszpańskiego