Długo zastanawiałam się nad kształtem wstępu, jaki powinien mieć ten wpis. Jestem bowiem niemal pewna, że wzbudzi on silne emocje u niektórych. Moja ugodowa natura kazałaby je raczej studzić, a co za tym idzie, tłumaczyć się na zapas z brutalności i cierpkości moich słów. A może powinnam podkreślić (jak zwykle), że tekst jest odzwierciedleniem mojego, bardzo osobistego punktu widzenia? I dodać, że z tego właśnie powodu przypominać będzie raczej dyskusję z samą sobą, niemalże strumieniem świadomości – gdyż gadać do siebie, w zaciszu własnego umysłu, bardzo lubię? Chyba właśnie tak ten wstęp będzie wyglądał.
Tytuł daje już pewien ogląd na to, co będzie się w tym wpisie działo. Zauważyłam bowiem, że wiele osób (w naprawdę różnym wieku) jest niebotycznie sfrustrowanych swoją totalną bądź „tylko” częściową nieznajomością języka angielskiego.
Trudno wskazać mi jednoznacznie, kto winien czuć się adresatem mojego przesłania; dla bezpieczeństwa więc skupię się na przedstawicielach mojego własnego pokolenia, zawężając je wręcz do osób urodzonych w latach 90. XX wieku.
Hrabia Anglik
Zanim przejdę do meritum, chciałabym wspomnieć jedną z moich ulubionych postaci „Lalki” Bolesława Prusa. I nie chodzi tu o nikogo z tzw. pierwszego planu, a o personie wręcz epizodycznej, spełniającej rolę semi-humorystyczną. Czy pamiętacie jeszcze hrabiego Licińskiego, zwanego też hrabią-Anglikiem? Dziś nazywano by go raczej „pozerem”.
Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia–Anglik, z którym zaznajomił się podczas sesji u księcia. Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:
— Z wizytą i z interesem — tek!… Czy wolno?…
— Służę hrabiemu. […]
— Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia…
— Nie mogę.
— Pojmuję pana — zakończył hrabia. —Szlachcic, Koń Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej edycji, jakim każdy z nas być powinien.
Liciński całym swym jestestwem usiłował zbliżyć się do stereotypu brytyjskiego szlachcica, czym wzbudzał raczej uśmiech i politowanie, niźli faktyczny podziw. Abstrahując od tego, jaki wpływ miała kultura angielska na ówczesne nadwiślańskie społeczeństwo, duch hrabiego Licińskiego zdaje się być obecny w duszach każdego, kto współcześnie uważa świat zachodni/anglojęzyczny za lepszy i warty tego, by się z nim utożsamiać (choć lepszym określeniem byłoby „asymptotyczne dążenie”)…
Co to właściwie znaczy mówić/rozumieć/znać język?
Czuję się zobligowana do, co najmniej pobieżnej, próby postawienia granic definicyjnych w tym całym wywodzie. Połowa czytających siedzi pewnie teraz jak na szpilkach, dumając intensywnie "Jezu, czy to o mnie? Czy zaliczam się już do tych, którzy znają angielski?".
Trudno mi tutaj narzucać jednoznacznie, czy tytuł wpisu tyczy się tych, którzy słabo radzą sobie z angielskim biernie, czynnie, czy też i tak i tak.
Uznajmy więc, że człowiek nieznający angielskiego to ten, który nie zna go na tyle, by móc wykorzystać go do swoich osobistych celów – celów, które są nieco ambitniejsze niż turystyczne rozmówki.
Dlaczego kwestia nieznajomości angielskiego wzbudza aż takie emocje?
Angielski to bodaj jedyny język, w którym publiczne zrobienie błędu prawie zawsze zakończy się linczem. Nie ma chyba takiego drugiego takiego narzecza, o jakim wygłasza się frywolne osądy, że jest trudne bądź łatwe, nie mając o nim głębszego pojęcia. Ja sama nie jestem w żaden sposób związana z angielskim, zaś jego warstwa językoznawczo-kulturowa nie obchodzi mnie prawie w ogóle. Lubię języki germańskie, ale gdyby ktoś kazał mi studiować filologię angielską, zapewne byłabym bardzo nieszczęśliwa. Mimo to angielski wszyscy znać muszą. Najlepiej w brytyjskim standardzie wymowy. I koniec.
Spokojnie, nie będę powtarzała tutaj (mniej lub bardziej prawdziwych) frazesów o tym, jak bardzo język angielski zdominował współczesny świat biznesu, handlu, rozrywki, nauki etc. Jest to na tyle intuicyjne i oczywiste, że dalsze analizowanie tego wywołałoby tylko lawinę dyskusji niekoniecznie "na temat".
Pewne jednak "pomniejsze" truizmy nie dają mi spokoju…
Przecież angielski zewsząd nas otacza!
Tak, podobnie jak kilka-kilkanaście gatunków drzew i krzewów, których mimo to nie potrafimy od siebie odróżnić. Owszem, jeśli ktoś chce i umie patrzeć, to angielski spotka niemal pod każdym stawianym przez siebie krokiem. Bądźmy jednak szczerzy – czy owo "osaczenie" językowe w skali codziennej i nieświadomej wykracza jakkolwiek poza napis "Burger King", z którego zakodujemy co najwyżej, że burger to burger, a king to król? Czy osoba niezmotywowana do własnego rozwoju wyniesie cokolwiek z tabliczek z napisem "Exit", witryny sklepu "Pretty Girl" bądź paczki papierosów "Camel"?.
A bo szkoła jest be i panie anglistki też są be
Coś w tym jest! Pisał o tym Wojtek, pisało wielu komentujących na Woofli. Gdybym miała opierać swoje anglojęzyczne być albo nie być tylko i wyłącznie na fakcie typowo szkolnej nauki tego języka od 5. roku życia do matury, to niestety nie zaryzykowałabym chyba aplikowania na zagraniczne wymiany. Samodzielność komunikacyjną osiągnęłam mniej więcej w okresie gimnazjalnym, i to raczej w obrębie korespondencji internetowych. Nie miało to za dużo wspólnego z faktem, że kazano mi śpiewać angielskie piosenki w przedszkolu.
Z drugiej jednak strony, uważam, że niewykorzystanie szkolnego przymusu nauki angielskiego jest grzechem! Prawda jest taka, że polski system oświatowy ani w tej kwestii specjalnie nie pomaga, ani nie przeszkadza. To trochę jak w tym dowcipie: "dyplom uniwersytecki to pisemne poświadczenie faktu, że miałeś okazję się czegoś nauczyć". Jeżeli urodziłeś się mniej więcej wtedy, co ja, to na 90% także miałeś taką okazję, prawdopodobnie przez większą część swojego życia, a być może dopiero od liceum. Znam osoby, które w 3 lata opanowały materiał od zera do matury rozszerzonej. Można?
Nie znasz angielskiego, bo może go wcale nie potrzebujesz?
No co? Bywa i tak. Może polskie napisy do filmów i seriali w zupełności cię satysfakcjonują, podobnie jak polskie przekłady książek, tłumaczenia instrukcji, wyłącznie polski skrawek internetu, polskie publikacje naukowe… Nieco trudno mi w to uwierzyć, jeżeli nie masz 50 lat i nie siedzisz zamknięty w domu, ale okej, przyjmijmy, że tak jest. W takim wypadku możesz zaniechać czytania w tym miejscu.
Jeżeli jednak urodziłeś się w latach 90., pracujesz, studiujesz, masz hobby i minimum ambicji, a mimo to twój angielski nie wystarcza do realizacji jakiegokolwiek z twoich celów, pasji czy obowiązków zawodowych, to… wybacz, ale nie ma dla ciebie usprawiedliwienia i nie zasługujesz na rozgrzeszenie.
Odpowiadając na nieco zakurzony już artykuł Karola – "Czy to wstyd nie znać języka obcego" – odpowiem w kontekście angielszczyzny:
Wstyd związany z nieznajomością tego języka powinien rosnąć wprost proporcjonalnie do liczby rzeczy/celów, które mógłbyś osiągnąć, gdybyś go znał.
Cokolwiek jest tym celem.
I cokolwiek oznacza "znał".
Zobacz także…
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek?
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek – część 2
Angielski jako język globalny
Czy to wstyd nie znać języka obcego?
Jak (nie)uczyć się języków obcych – angielski
Jak wiele można wynieść z polskiej szkoły, czyli mankamenty i problemy polskiej sceny edukacji językowej
A co z osobami które znają bardzo przeciętnie angielski ale znają inne języki. Ja osobiście bardzo dobrze znam włoski i dobrze francuski? Czy to powód do wstydu, że sie nie zna angielskiego za dobrze. Czytam prasę, książki, oglądam filmy francuskie i włoskie. Żyje w tym świecie. A angielski mnie nawet drażni czasami. Czy w takim przypadku powinienem się czuć analfabeta językowym ?
Tak naprawdę nikt, ani ja, ani ktokolwiek nie może jednoznacznie mówić Ci, czy powinieneś czuć się analfabetą językowym.
Podałam angielski jako przykład języka, który często jest jedynym/podstawowym językiem, którego ludzie się uczą.
Sytuacja taka jak Twoja jest niezwykle rzadka – dobra znajomość dwóch języków romańskich to z pewnością spore osiągnięcie i tak naprawdę w kwestii wspomnianego przez Ciebie "analfabetyzmu" stoję niżej od Ciebie. 🙂
Rzadka jak rzadka. Mój ojciec biegle zna niemiecki i rosyjski, co mu w pełni wystarcza zarówno w zainteresowaniach (uwielbia słuchać rosyjski metal i z ciekawości ogląda rosyjskie programy naukowe) jak i w pracy (rozwijanie nowych gałęzi handlu austriackiej firmy w byłych krajach tworzących ZSRR). Wydaje mi się, że przez dominującą znajomość angielskiego takie przypadki wydają się rzadkie 😉
Szkoła daje niby możliwość nauczenia się angielskiego, ale większości szkolnych nauczycieli tego angielskiego, których spotkałem, to przekwalifikowani rusycyści. Z niemieckim i rosyjskim nie ma tego problemu.
Ja w odniesieniu do artykułu chcę tylko zauważyć, że owszem, w Polsce jest wielka presja i nacisk by znać i rozumiem przyczynę, bo polskiego raczej nikt z łaski się dla nas nie nauczy. Ale trzeba pamiętać by nie dać się zwieść "powszechności" angielskiego. Wiele dużych krajów kompletnie olewa jego naukę. Hiszpania to sztandarowy przykład (bo pół roku na uczelni mogę to powiedzieć z czystym sumieniem). Podobne historie słyszałam o Francji i Chinach (na pewno nie wszyscy tak mają, ale trzeba się przygotować). Więc owszem, jest ważny dla czytania, dla oglądania, dla orientowania się w świecie i dla wielu innych spraw, ale trzeba uważać, bo powszechność angielskiego nie jest aż tak… Powszechna 😀 (Nadal pamiętam maila, którego dostała moja matka od włoskiej korporacji. Cudowny engrisz.)
Dokładnie. Ja pracuję obecnie na lotnisku. Codziennie rozmawiam z dziesiątkami obcokrajowców.O ile klienci ze Skandynawii(nawet ci już w podeszłym wieku) mówią świetnie po angielsku, z Niemcami również nie ma problemu aby się porozumieć. O tyle największy problem jest z południowcami. Nie powiem, często mówią po angielsku ale ich angielski jest Jeszce gorszy niż mój 🙂 Wtedy muszę przechodzić na włoski czy francuski. Ale radość człowieka, że rozmawiasz w jego języku czy pochwała, że dobrze znasz język jest bezcenna:D. Podobnie jak spędzałem sporo czasu we Włoszech. Ludzie całkowicie inaczej reagowali gdy rozmawiałem po włosku. Stawali się o wiele bardziej otwarci. 😉 Denerwuje mnie przymus angielskiego. Znam wiele ludzi którzy mają myślenie: "Ale jak to możesz nie znać dobrze angielskiego?Ale jak to? Nie oglądasz filmów bez napisów?" Tak jakby wszystkie filmy były tworzone tylko po angielsku.
"…Ale trzeba pamiętać by nie dać się zwieść "powszechności" angielskiego. Wiele dużych krajów kompletnie olewa jego naukę. Hiszpania to sztandarowy przykład…"
I co w związku z tym? Z tym, że kraje takie jak Hiszpania, Francja, Włochy, Grecja, Turcja, Chiny olewają naukę angielskiego.
To, że jeśli nauczysz się Hiszpańskiego czy Francuskiego bez Angielskiego nadal możesz a) mieć plusy na rynku pracy właśnie po to, by dogadać się z tymi krajami, a co za tym idzie przygotować się, że sam hiszpański nie otwiera magicznie wszystkich drzwi
b) nadal czytać książki, oglądać filmy tylko właśnie hiszpańskie
c) nadal czytać literaturę naukową w tym właśnie języku, gdyż Hiszpanie piszą praktycznie tylko i wyłącznie po hiszpańsku i w tym samym języku wykładają na konferencjach międzynarodowych
Jeśli więc zajmujesz się celtoriberami w Hiszpanii (jedna z moich dwóch dróg specjalizacji), równie dobrze możesz mieć sam hiszpański albo hiszpański z francuskim, a angielski nie jest wcale taką koniecznością do rozwijania swojego życia intelektualnego i zawodowego.
Wydaje mi się, że właśnie to 🙂
*oczywiście sam angielski a nie hiszpański 😉
Ja z racji zawodu i pracy "muszę" znać angielski (jestem informatykiem, a komputery wymyślili i rozwinęli Anglosasi i tam jest centrum tej gałęzi nauki i przemysłu). Staram się go znać jak najlepiej, choć wbrew pozorom nie jest to łatwy język, dla mnie największą trudnością jest różnica między zapisem słowa a jego wymową. O ile ze słowem pisanym nie mam większego problemu (choć ogrom i bogactwo słownictwa sprawia, że często wyłapuję tylko kontekst), to przejście na swobodne rozmowy (chociażby w pracy lub w small-talku) sprawiają mi wciąż trudność.
Czyli znam czy nie znam. Hmm, w obecnych warunkach, mimo że pracuję w firmie angielskiej, to mam ograniczony i sporadyczny kontakt z językiem (jeśli chodzi o rozmowy). Moim głównym kontaktem jest słowo pisane i ew. nagrania z tematycznych konferencji czy podcastów.
Mimo wszystko dominacja angielskiego mnie czasami denerwuje. Nie chodzi mi tylko o sam język a bardziej o sprawy związane z kulturą. Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania czy kraje słowiańskie mają równie bogatą (jak nie bogatszą kulturę) i nie jest ona tak bardzo nastawiona na zysk jak kultura anglosaska gdzie dominuje kult pieniądza. A jej dominacja sprawia, że nawet krajowe hity z tych krajów nie docierają do nas, chyba że amerykański przekład zdobędzie również popularność.
Powoduje to zalew słabych utworów z kręgu kultury anglosaskiej przy jednoczesnym braku wielu światowej klasy dzieł z kręgu kultury iberyjskiej, germańskiej, romańskiej czy chociażby słowiańskiej.
Właśnie te braki powodują, że od czasu do czasu powraca do mnie chęć nauczenia się tych języków. Chęć, choć zdaję sobie sprawę, że to nierozsądne biorąc pod uwagę ograniczoną energię i czas i bardziej racjonalne powinno być skupienie się na rozwijaniu angielskiego. Ale znając tylko angielski siłą rzeczy "zamykam się" w kręgu kultury protestanckiej i jej wizji świata.
A zdarzyło mi się parę razy, że np. pewne książki czy interesujące tematy nie miały tłumaczeń na język polski czy angielski. W takich przypadkach jestem niestety bezsilny i żałuję, że nie mówię w danym języku.
W Polsce niestety jeteśmy "zafixowani" na Amerykę i UK ze szkodą dla naszych sąsiadów (szczególnie tych mniejszych i bardziej odległych).
Angielski… Pierwszy język obcy, którego się uczyłam i jedyny, którego generalnie nie używam. Na co dzień posługuję się polskim i niemieckim, kilka razy w miesiącu mam okazję porozmawiać z francuskojęzycznymi znajomymi. A biedny, zapomniany angielski potrzebny mi jest od wielkiego dzwonu, jak najdzie mnie ochota na oglądnięcie vloga Wanted Adventure 🙂
Co do uwielbienia i gloryfikowania brytyjskiego akcentu – mieszkając w Polsce też byłam zdania, że chciałabym umieć mówić jak Brytyjczycy. A potem wyjechałam za granicę i poznałam sympatycznego Amerykanina. Od kiedy usłyszałam jego amerykański akcent "na żywo" (pochodzi z Missouri) całkowicie zmieniłam nastawienie!
Jako taka znajomość angielskiego jest, chcemy czy nie chcemy, w wielu sytuacjach konieczna albo przynajmniej bardzo przydatna: jeżeli piszemy pracę magisterską z jakiegokolwiek przedmiotu poza filologią innego języka (gdzie materiały mamy w jęz. docelowym), musimy czytać po angielsku, bo to jest język w którym w dzisiejszych czasach ukazują się naukowe publikacje. Podobnie jeżeli chcemy być "na bieżąco" z tym co się w naszej dziedzinie dzieje. Kiedy wybieramy się za granicę, w hotelach i na lotniskach porozumiemy się po angielsku – oczywiście jeszcze lepiej jest znać język kraju do którego jedziemy, ale to nie zawsze będzie możliwe (powiedzmy że firma wysyła nas gdzieś na delegację, albo znajomi jadą w jakieś fajne miejsce i chcą żebyśmy się dołączyli – raczej nie dadzą nam przedtem paru lat na nauczenie się języka 😉
Natomiast opanowanie angielskiego w takim stopniu żeby móc swobodnie rozmawiać z Anglikiem, większości ludzi nie jest do niczego potrzebne. Można jeżeli się lubi, ale nie jest to żaden wyznacznik kultury, wykształcenia czy "światowości".
"…nie jest to [opanowanie angielskiego] żaden wyznacznik kultury, wykształcenia czy "światowości"."
Kulturę daruję.
Zatem, co jest wyznacznikiem wykształcenia? Co jest wyznacznikiem światowości?
Ekspertem nie jestem 😉 ale powiedziałbym, wykształcenia – ogólna wiedza o wszystkim, i bardziej szczegółowa z co najmniej jednej dziedziny poza własną. A światowości – kultura osobista plus znajomość co najmniej jednego języka poza własnym, w stopniu umożliwiającym swobodną konwersację.
Wykształcenie – poświadczona dokumentem wiedza zdobyta w oficjalnym systemie nauczania (szkoły publiczne, szkoły prywatne). Jest to zasób wiedzy, umiejętności i sprawności umożliwiający jednostce poznanie otaczającego świata i skuteczne w nim działanie, wykonywanie określonego zawodu; wynik kształcenia i samokształcenia. (https://pl.wikipedia.org/wiki/Wykszta%C5%82cenie)
Światowości – kultura osobista plus znajomość co najmniej jednego języka poza własnym, w stopniu umożliwiającym swobodną konwersację.
Czyli jednak opanowanie angielskiego, innych języków także, jest pewnym wyznacznikiem wykształcenia oraz światowości.
Właśnie niekoniecznie angielskiego. Ważne żeby liznąć coś z jakiejś innej kultury, nie musi być anglosaska.
Moim zdaniem światowość to przede wszystkim obycie z różnymi kulturami, wiedza o tym, jak zachować się wśród danej społeczności i nie popełniać nagminnie faux pas (np. przy stole). Ale nie tylko same suche teorie, ale i wiedza empiryczna. Osoba światowa dużo podróżuje, pasjonuje ją poznawanie nowych ludzi, smaków, zbiera doświadczenia z różnych dziedzin z różnych zakątków świata. Wie, co się dzieje w świecie, jest otwarty na nowinki.Przeciwieństwem jest ktoś zamknięty, z uprzedzeniami, nie wychodzący mentalnie pozą to, co jest mu znane, mający awersje do nowości w różnych dziedzinach. Chociaż uważam, że pod epitetem światowy może zmieścić się naprawdę dużo.
Czy w tytule chodzi o to, ze wciaz nie znasz angielskiego bardzo dobrze, czy nie znasz go tak, aby sie dogadac? A jak tylko dogadac to z kim i gdzie? Znowu mozna by zaczac dyskusje co znaczy "znac jezyk". Bo jesli nie znasz go wciaz bardzo dobrze to mozesz sie tylko pocieszyc, ze prawie nikt w Polsce tak go nie zna. A jesli chcesz" tylko sie dogadac" albo "tylko rozumiec" a czasem sie to nie udaje- jezyk to dziwny twor, raz wystarczy zrozumiec jedno kluczowe slowo, zeby zrozumiec kilka zdan, a czasem niezrozumienie jednego slowa sprawi, ze nie zrozumiesz calego tekstu. A zeby tego uniknac trzeba probowac opanowac jezyk do perfekcji, przynajmniej od strony rozumienia, innej rady nie ma, tak jak nie ma gwarancji, ze zawsze bedziesz slyszec jezyk na poziomie B2 czy C1.
"Prawda jest taka, że polski system oświatowy ani w tej kwestii specjalnie nie pomaga, ani nie przeszkadza". Z twierdzeniem tym zupełnie nie mogę się zgodzić. Moim zdaniem usprawiedliwia Ciebie tylko młody wiek,z racji którego nie możesz pamiętać jak to było, kiedy angielskiego w szkołach nie uczono (albo uczono go tylko w nielicznych szkołach). Z drugiej strony, obowiązkowy był rosyjski, którego za wszelką cenę nie chciałem się nauczyć (czego teraz trochę żałuję), ale i tak mi się to nie udało, bo do dzisiaj wiele pamiętam i po krótkiej powtórce szybko bym się dogadał z Rosjaninem. Można mieć różne zastrzeżenia, bo pewnie jest wiele do zrobienia, ale nawet taki uczeń, który się specjalnie do nauki nie przykłada (jeśli jest chociaż średnio inteligentny), po iluś tam latach w końcu coś z tych lekcji wyniesie. I nie będzie to krzesło. Pozdrawiam.
Gdybyś spisał wszystkie słowa, które byś sobie przypomniał z rosyjskiego i obok napisał ich angielskie odpowiedniki to nigdy tymi angielskimi nie dogadałbyś sie z żadnym anglojęzycznym. A mógłbyś sie dogadać po rosyjsku, bo to język słowiański, ma podobną gramatykę i około 50% podobnej leksyki. Do dogadania sie w prostej kwestii przy braku pecha (np. fałszywi przyjaciele) może to wystarczyć. Znając około 200 podstawowych słów różniących się brzmieniem od polskich automatycznie jesteś na poziomie średniego B1, a z taką ilością angielskich słówek to nawet A1 nie zaliczysz.
Jeśli rosyjskiego uczyłeś się tyle czasu co dzisiejsza młodzież angielskiego, i podejście miałeś podobne, co większość z nich teraz, czyli "aby zaliczyć", to i poziom osiągnąleś taki sam co duża część z nich, czyli praktycznie zerowy. Bo może Ci się wydawać, że jest inaczej, ale naprawdę większość Polaków , którzy wprawdzie angielski w szkole mieli (jak Ty rosyjski) ale się zbytnio nie przykładali do jego nauki, zupełnie sobie nie radzi z językiem w krajach anglojęzycznych.
Uważam więc zacytowane przez Ciebie zdanie Autorki za w pełni prawdziwe i nie widzę żadnej przewagi dzisiejszego nauczania angielskiego nad dawnym uczeniem rosyjskiego- metody i efekty podobne.
Angielski to podstawa, bez tego z pracą może być nie ciekawie ;/ Warto nadrobić zaległości, poza tym – nawet na zwykłe wakacje głupio wyjechać ;/ w każdym razie – dla ludzi z jezykami jest obecnie bardzo dużo ofert pracy, np. na linguajob.pl – tu widać, że znajomość jezyków będzie coraz bardziej wymagana, nie odwrotnie
Języki obce są coraz mniej potrzebne, a nie coraz bardziej. Masz rację, że angielski to podstawa. 🙂
Wychodzę z założenia, że ogólną tendencją globalną jest poprawa znajomości języków obcych w społeczeństwach. To oznacza, że dawniej aby odwiedzić dajmy na to Niemcy, Francję, Peru, Rosję, Mozambik i Japonię, trzeba było znać kilka różnych języków lokalnych, podczas gdy dziś wystarczy znać pojedynczy język angielski, ponieważ te społeczeństwa znają angielski lepiej niż w przeszłości.
Podobnie jest w nauce. Kojarzę ważne prace naukowe np. po niemiecku, hiszpańsku i rosyjsku, ale są to prace sprzed stu lat. Dziś nikt poważny nie pisze w języku innym niż angielski. By zajmować się nauką wystarczy więc znajomość samego angielskiego i można czytać publikacje z całego świata, zarówno z Argentyny jak z Chin i pisać prace, które przeczyta cały świat.
Języki w liczbie mnogiej przestają być potrzebne, bo liczy się tylko jednen język. Rodzimi użytkownicy języka angielskiego języków obcych w zasadzie nie potrzebują. Oczywiście mogą mieć takie hobby, ale chyba rzadko jakiś język obcy opanowują na wysokim poziomie.
Ciekawe, że tyle się krzyczy o potrzebie znajomości języków i padają stwierdzenia typu "jeden język obcy to dziś za mało". Tendencja na zapotrzebowanie języków jest dokładnie odwrotna. Niektórzy używają takiego słowa jak "globalizacja".
przygotowuję się obecnie do egzaminu C2 z Hiszpańskiego, od wielu lat uczyłam się tego języka samodzielnie , mam obecnie B2 zaliczony niemal na maksimum punktów . Zaczęłam się uczyć tego języka z zamiłowania mając 13 lat , gdy dostęp do materiałów językowych z hiszpańskiego był mocno ograniczony . Wiele razy słyszałam w domu ,iż tracę czas na coś ,co mi się nie przyda.. los chciał ,że na mojej drodze stanął Hiszpan , najpierw zaczęło się od współpracy zawodowej , potem wyjechałam do pracy tam by z nim prowadzić firmę , mieszkałam 2 lata w Hiszpanii , obecnie oboje mieszkamy w Polsce , a ja wciąż mam kontakt z językiem -w pracy( transport międzynarodowy) oraz 24h w domu .Muszę się jednak przyznać ,że mam dylemat z angielskim , który znam na poziomie B1 -może ciut więcej( kiedyś było lepiej ale się zapomniało a teraz za mało i za rzadko go używam-sporadycznie w pracy +w podróżach prywatnych) , wiem ,że powinnam się wziąć w garść z angielskim , ale jakoś trudno mi się zmobilizować , bardziej pociąga mnie rozpoczęcie nauki portugalskiego o którym kiedyś marzyłam. Dylemat więc postawić na praktyczną stronę życia czy hobby?