wstyd

Dlaczego WCIĄŻ nie znasz angielskiego?

cryingDługo zastanawiałam się nad kształtem wstępu, jaki powinien mieć ten wpis. Jestem bowiem niemal pewna, że wzbudzi on silne emocje u niektórych. Moja ugodowa natura kazałaby je raczej studzić, a co za tym idzie, tłumaczyć się na zapas z brutalności i cierpkości moich słów. A może powinnam podkreślić (jak zwykle), że tekst jest odzwierciedleniem mojego, bardzo osobistego punktu widzenia? I dodać, że z tego właśnie powodu przypominać będzie raczej dyskusję z samą sobą, niemalże strumieniem świadomości – gdyż gadać do siebie, w zaciszu własnego umysłu, bardzo lubię? Chyba właśnie tak ten wstęp będzie wyglądał.

Tytuł daje już pewien ogląd na to, co będzie się w tym wpisie działo. Zauważyłam bowiem, że wiele osób (w naprawdę różnym wieku) jest niebotycznie sfrustrowanych swoją totalną bądź „tylko” częściową nieznajomością języka angielskiego.

Trudno wskazać mi jednoznacznie, kto winien czuć się adresatem mojego przesłania; dla bezpieczeństwa więc skupię się na przedstawicielach mojego własnego pokolenia, zawężając je wręcz do osób urodzonych w latach 90. XX wieku.

Hrabia Anglik

Zanim przejdę do meritum, chciałabym wspomnieć jedną z moich ulubionych postaci „Lalki” Bolesława Prusa. I nie chodzi tu o nikogo z tzw. pierwszego planu, a o personie wręcz epizodycznej, spełniającej rolę semi-humorystyczną. Czy pamiętacie jeszcze hrabiego Licińskiego, zwanego też hrabią-Anglikiem? Dziś nazywano by go raczej „pozerem”.

Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia–Anglik, z którym zaznajomił się podczas sesji u księcia. Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:

Z wizytą i z interesem — tek!… Czy wolno?…

Służę hrabiemu. […]

Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia…

Nie mogę.

Pojmuję pana — zakończył hrabia. —Szlachcic, Koń Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej edycji, jakim każdy z nas być powinien.

B. Prus – „Lalka”

Liciński całym swym jestestwem usiłował zbliżyć się do stereotypu brytyjskiego szlachcica, czym wzbudzał raczej uśmiech i politowanie, niźli faktyczny podziw. Abstrahując od tego, jaki wpływ miała kultura angielska na ówczesne nadwiślańskie społeczeństwo, duch hrabiego Licińskiego zdaje się być obecny w duszach każdego, kto współcześnie uważa świat zachodni/anglojęzyczny za lepszy i warty tego, by się z nim utożsamiać (choć lepszym określeniem byłoby „asymptotyczne dążenie”)…

 

Co to właściwie znaczy mówić/rozumieć/znać język?

Czuję się zobligowana do, co najmniej pobieżnej, próby postawienia granic definicyjnych w tym całym wywodzie. Połowa czytających siedzi pewnie teraz jak na szpilkach, dumając intensywnie "Jezu, czy to o mnie? Czy zaliczam się już do tych, którzy znają angielski?".

Trudno mi tutaj narzucać jednoznacznie, czy tytuł wpisu tyczy się tych, którzy słabo radzą sobie z angielskim biernie, czynnie, czy też i tak i tak.

Uznajmy więc, że człowiek nieznający angielskiego to ten, który nie zna go na tyle, by móc wykorzystać go do swoich osobistych celów – celów, które są nieco ambitniejsze niż turystyczne rozmówki.

Dlaczego kwestia nieznajomości angielskiego wzbudza aż takie emocje?

Angielski to bodaj jedyny język, w którym publiczne zrobienie błędu prawie zawsze zakończy się linczem. Nie ma chyba takiego drugiego takiego narzecza, o jakim wygłasza się frywolne osądy, że jest trudne bądź łatwe, nie mając o nim głębszego pojęcia. Ja sama nie jestem w żaden sposób związana z angielskim, zaś jego warstwa językoznawczo-kulturowa nie obchodzi mnie prawie w ogóle. Lubię języki germańskie, ale gdyby ktoś kazał mi studiować filologię angielską, zapewne byłabym bardzo nieszczęśliwa. Mimo to angielski wszyscy znać muszą. Najlepiej w brytyjskim standardzie wymowy. I koniec.

Spokojnie, nie będę powtarzała tutaj (mniej lub bardziej prawdziwych) frazesów o tym, jak bardzo język angielski zdominował współczesny świat biznesu, handlu, rozrywki, nauki etc. Jest to na tyle intuicyjne i oczywiste, że dalsze analizowanie tego wywołałoby tylko lawinę dyskusji niekoniecznie "na temat".

Pewne jednak "pomniejsze" truizmy nie dają mi spokoju…

Przecież angielski zewsząd nas otacza!

Tak, podobnie jak kilka-kilkanaście gatunków drzew i krzewów, których mimo to nie potrafimy od siebie odróżnić. Owszem, jeśli ktoś chce i umie patrzeć, to angielski spotka niemal pod każdym stawianym przez siebie krokiem. Bądźmy jednak szczerzy – czy owo "osaczenie" językowe w skali codziennej i nieświadomej wykracza jakkolwiek poza napis "Burger King", z którego zakodujemy co najwyżej, że burger to burger, a king to król? Czy osoba niezmotywowana do własnego rozwoju wyniesie cokolwiek z tabliczek z napisem "Exit", witryny sklepu "Pretty Girl" bądź paczki papierosów "Camel"?.

A bo szkoła jest be i panie anglistki też są be

Coś w tym jest! Pisał o tym Wojtek, pisało wielu komentujących na Woofli. Gdybym miała opierać swoje anglojęzyczne być albo nie być tylko i wyłącznie na fakcie typowo szkolnej nauki tego języka od 5. roku życia do matury, to niestety nie zaryzykowałabym chyba aplikowania na zagraniczne wymiany. Samodzielność komunikacyjną osiągnęłam mniej więcej w okresie gimnazjalnym, i to raczej w obrębie korespondencji internetowych. Nie miało to za dużo wspólnego z faktem, że kazano mi śpiewać angielskie piosenki w przedszkolu.

Z drugiej jednak strony, uważam, że niewykorzystanie szkolnego przymusu nauki angielskiego jest grzechem! Prawda jest taka, że polski system oświatowy ani w tej kwestii specjalnie nie pomaga, ani nie przeszkadza. To trochę jak w tym dowcipie: "dyplom uniwersytecki to pisemne poświadczenie faktu, że miałeś okazję się czegoś nauczyć". Jeżeli urodziłeś się mniej więcej wtedy, co ja, to na 90% także miałeś taką okazję, prawdopodobnie przez większą część swojego życia, a być może dopiero od liceum. Znam osoby, które w 3 lata opanowały materiał od zera do matury rozszerzonej. Można?

Nie znasz angielskiego, bo może go wcale nie potrzebujesz?

No co? Bywa i tak. Może polskie napisy do filmów i seriali w zupełności cię satysfakcjonują, podobnie jak polskie przekłady książek, tłumaczenia instrukcji, wyłącznie polski skrawek internetu, polskie publikacje naukowe… Nieco trudno mi w to uwierzyć, jeżeli nie masz 50 lat i nie siedzisz zamknięty w domu, ale okej, przyjmijmy, że tak jest. W takim wypadku możesz zaniechać czytania w tym miejscu.

Jeżeli jednak urodziłeś się w latach 90., pracujesz, studiujesz, masz hobby i minimum ambicji, a mimo to twój angielski nie wystarcza do realizacji jakiegokolwiek z twoich celów, pasji czy obowiązków zawodowych, to… wybacz, ale nie ma dla ciebie usprawiedliwienia i nie zasługujesz na rozgrzeszenie.

Odpowiadając na nieco zakurzony już artykuł Karola – "Czy to wstyd nie znać języka obcego" – odpowiem w kontekście angielszczyzny:

Wstyd związany z nieznajomością tego języka powinien rosnąć wprost proporcjonalnie do liczby rzeczy/celów, które mógłbyś osiągnąć, gdybyś go znał. 

Cokolwiek jest tym celem.
I cokolwiek oznacza "znał".

 


 

Zobacz także…

Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek?
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek – część 2
Angielski jako język globalny
Czy to wstyd nie znać języka obcego?
Jak (nie)uczyć się języków obcych – angielski
Jak wiele można wynieść z polskiej szkoły, czyli mankamenty i problemy polskiej sceny edukacji językowej