Flaga Alzacji. |
Sam Strasburg był przez długie lata wolnym miastem cesarskim, w którym najwięcej do powiedzenia miały kontrolujące nadreński handel możne rody kupieckie. O bogatej przeszłości świadczą liczne szachulcowe budynki i wznosząca się na głównym placu gotycka katedra – symbole niegdysiejszej wolności zakłóconej przez imperialne zakusy silniejszych sąsiadów. Pierwszym monarchą, który postanowił naruszyć neutralność Strasburga był Ludwik XIV – jego wojska zajęły miasto w roku 1681 i na okres niemalże 200 lat ustanowiły w nim władzę francuską. W 1871 roku na skutek wojny francusko-pruskiej Strasburg został przyłączony do nowo powstałych Niemiec i jako stolica Alzacji-Lotaryngii był w ich składzie aż do końca I wojny światowej. Po abdykacji cesarza Wilhelma II posłowie alzaccy ogłosili niepodległość swojego landu, ta jednak nie była respektowana przez żadną ze stron konfliktu i zachodni brzeg Renu powrócił w granice Francji, by po ponad 20 latach znów stać się ofiarą wojny.
Dwujęzyczna tablica z nazwą ulicy w Colmarze. |
Pierwotnym językiem używanym w okolicach Strasburga były dialekty alzackie z grupy alemańskiej przypominające w pewnej mierze szwajcarską odmianę niemieckiego. Od czasów rewolucji francuskiej sytuacja lingwistyczna na tym terenie była idealnym odbiciem politycznej – żadne z państw nie poczuwało się do tego by szanować kulturową odrębność mieszkańców Alzacji, których w zależności od realiów politycznych próbowano wychować na przykładnych Niemców lub Francuzów. W dużej mierze przyczyniło się to do stopniowego wymierania miejscowych dialektów. Dziś na szczęście język alzacki powoli wraca do łask. Na ulicach Colmaru i Strasburga można zobaczyć alzackie nazwy ulic, na wsiach zakładane są dwujęzyczne szkoły, a charakterystyczne Winstubezdają się być najpopularniejszymi lokalami w okolicy. Wszystko to jednak jest zaledwie cieniem tego, czym było kiedyś.
Plakat z lat 50. nawołujący do nauki języka alzackiego. |
Co dwa lata w alzackiej wsi Ohlungen odbywa się festiwal kultury alzackiej „Summerlied”, na który ściągają ludzie z całego regionu, żeby pobawić się przy dźwiękach ludowej muzyki, popijając Meteora i zajadając Flammkueche, czyli miejscowe piwo oraz coś na kształt pizzy. Dzięki znajomościom Haliny mieliśmy zaszczyt stać się gośćmi specjalnymi tej imprezy, podczas której można było poczuć zupełnie inne, niefrancuskie oblicze Francji. Do Ohlungen zjechali wykonawcy z rozmaitych regionów Francji, w których tradycyjnie używa się innych języków. Obok Alzatczyków mieliśmy więc również okazję zobaczyć Bretończyków i korsykański zespół I Muvrini. Łatwo było wyczuć atmosferę wzajemnej współpracy na rzecz zachowania dorobku tych tradycyjnych społeczności. Wśród miejscowych kramów znalazło się nawet miejsce dla osób rozdających broszury informujące o panującym we Francji totalitaryzmie językowym oraz wzywające do obrony tożsamości regionalnej. I rzeczywiście trudno nie oprzeć się wrażeniu, że o ile rewolucja francuska wprowadziła nową jakość jeśli chodzi o równość ludzi bez względu na ich pochodzenie, o tyle wprawiła w ruch machinę dążącą do całkowitej unifikacji kraju pod względem lingwistycznym. Ci którzy się owym zabiegom oparli dziś są już w znaczącej mniejszości, a Alzatczycy, mimo stosunkowo niewielkiej liczebności, zdają się być jedną z grup najlepiej zorganizowanych. Lata romanizacji zrobiły jednak swoje.
Alzatczycy w strojach ludowych pod katedrą w Strasburgu. |
Jean-Pierre jest członkiem Rady Języka Alzackiego i mieliśmy z nim okazję porozmawiać na temat sytuacji dialektów we współczesnej Francji. Z jednej strony alzacki nie jest już kojarzony z kolaboracją, można się go uczyć w szkołach i nietrudno go usłyszeć nawet na ulicach dużych miast, które w pozostałych regionach Francji są w pełni zromanizowane (konia z rzędem temu, kto w Rennes usłyszy bretoński). Z drugiej natomiast pojawiają się liczne trudności, które stoją na przeszkodzie dalszemu rozwojowi tego języka. Alzacja jest bardzo zróżnicowana dialektalnie i fakt, iż dwie osoby z różnych części tego regionu mówią w germańskim dialekcie wcale nie musi oznaczać, iż się rozumieją. Trudno natomiast utworzyć ogólnie przyjętą zestandaryzowaną wersję, bo siłą rzeczy musiałaby ona faworyzować mieszkańców któregoś z pobliskich miast. Kolejnym wielkim problemem jest używanie języka tradycyjnego przez dzieci i młodzież – cóż z tego, że uczą się go w szkole, kiedy na podwórku go nigdy nie używają i przekazanie go potomkom zdaje się być w takiej sytuacji bardzo wątpliwe. Przechodzenie w takiej sytuacji na znacznie atrakcyjniejszy francuski jest kwestią naturalną. Nawet w samym języku alzackim zwroty tak podstawowe jak „dzień dobry”, „dziękuję”, „proszę” zostały całkowicie zapożyczone z francuskiego, a ich germańskie odpowiedniki są według naszego znajomego jedynie archaizmami, których nikt już nie używa. Innym niezwykle interesującym zjawiskiem jest używanie w konwersacji Alzatczyków dwóch bądź trzech (w przypadku gdy dana osoba zna jeszcze Hochdeutsch) języków jednocześnie. Dla wielu mieszkańców tego regionu rzeczą normalną jest opowiadanie o czymś po francusku, by tuż za chwilę przejść na dialekt alzacki i dokończyć swój wywód po niemiecku. Jest to coś niesamowitego i jednocześnie obrazującego faktyczną multikulturowość Alzatczyków.
Pisana wersja dialektu alzackiego jest względnie zrozumiała, przynajmniej dla osób znających niemiecki. Na jednym z plakatów nawołujących do nauki alzackiego dziecko pyta się dziadka po francusku "Grand-père, pourquoi n'y a-t-il plus de cigognes en Alsace?" ("Dziadku, dlaczego już nie ma bocianów w Alzacji?"). Dziadek natomiast, i to już polecam sobie wszystkim osobom niemieckojęzycznym samemu przetłumaczyć, odpowiada: "Weisch bue, wenn d'Stoerick uewers Elsass flieje, heere se uewerall Franzeesch reede, dann meine se, sie wäre noch nit ankumme un flieje widdersch."
Ja byłam zaskoczona faktem, że w telewizji (co prawda regionalnej, ale i to dobre) przestawiane są wiadomości po alzacku. Od razu zaczęłam się zastanawiać, czy w Polsce można usłyszeć wiadomości po śląsku 😉 jednakże mieszkając w Strasbourgu wydaje mi się, że język ten nie jest pielęgnowany przez młodsze pokolenie (jak ma to miejsce na Śląsku, gdzie młodzi wolą sobie godać niż rozmawiać), raczej jest używany tylko przez starki w tramwaju… Dlatego też zaskoczyła mnie (pozytywnie!) ta informacja o dwujęzycznych szkołach 🙂
cieszę się, że dowiedziałam się czegoś więcej o rejonie, w którym mieszkam 🙂
W samym Strasbourgu dialekt alzacki jest znacznie mniej widoczny niż w pobliskich wioskach (szczególnie tych w okolicy Haguenau), gdzie od czasu do czasu urządzane są wszelkiego rodzaju festyny, na których jest on używany niemal na rowni z francuskim. Sami Alzatczycy mają aktualnie przed sobą ciężki orzech do zgryzienia, bo niezwykle trudno przekonać młodzież do używania języka swoich przodków.
Ciężko mi się wypowiadać o wiadomościach po śląsku, wiem natomiast, że na stronie internetowej Radia Gdańsk można posłuchać takowych po kaszubsku – http://radiogdansk.pl/index.php/po-kaszubsku.html
Podobna, choc bardziej zlozona, sytuacja do tej w Alzacji panuje w Grodnie, gdzie mamy substrakt miejscowy (dialekty bialoruskie), sztuczny jezyk teoretycznie wspolurzedowy (bialoruski), jezyk ostatniego okupanta jako praktycznie jedyny urzedowy (rosyjski),jezyk poprzedniego okupanta jako jezyk katolicyzmu i organizacji polonijnych (polski literacki), jezyk mniejszosci polskiej (wymierajacy polski dialekt polnocnokresowy) i miejscowa odmiana rosyjskiego z pewna (dowolna) domieszka bialoruskiego- Trasianka. Wszystkie te jezyki uzywane sa w Grodnie i okolicach lecz tylko literacki rosyjski cieszy sie ogolnym powazaniem. Ostatnio Kosciol Katolicki (z nieznanych przyczyn, chyba politycznych) zrezygnowal z wylacznosci jezyka polskiego na rzecz trzech jezykow- polskiego, bialoruskiego i rosyjskiego.A ze nikt tego w zaden sposob nie ustandaryzowal, w praktyce wyglada to komicznie. Malo tego, ze czesc mszy odprawiana jest po polsku, czesc po bialorusku, wierni odpowiadaja tylko po polsku, kazanie zaczyna sie po rosyjsku, niekiedy przechodzi w bialoruski a konczy sie po polsku z wstawkami rosyjskimi, to czesto ksiadz potrafi wypowiedziec zdanie w trzech jezykach jednoczesnie, np: Dzieci, скажите, czy Pan Jezus любил сваiх бацькоу? Czegos takiego chyba nawet i w Alzacji sie nie spotyka?
Bardzo ciekawe jest to, co właśnie opisałeś i jednocześnie bardzo dobrze opisujące sytuację językową na terenach pogranicznych historycznie przynależących do różnych kultur. Również w Alzacji niezwykle częste są wtręty z francuskiego w zdaniach mówionych po alzacku, a rozmowy odbywają się w kilku językach jednocześnie. Dominacja języka rosyjskiego na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci w samej Białorusi jest dla mnie niezwykle smutna i od kilkunastu lat ciężko o jakieś pozytywne wiadomości nadchodzące zza wschodniej granicy.
Polska to wszystkich okupowała, a szczególnie Grodno. Grodno to było polskie miasto, które zresztą bohatersko broniło się przed Sowietami. Dlatego za karę do Polski nie wróciło i zostało włączone do sowieckiej Białorusi. Okupowane było przez Rosjan i Niemców – Polacy nie mogli sami siebie okupować.
Co do "polskosci" kresow- takie same bajki mozemy za kilkanascie lat (oczywiscie po nieuniknionym wkrotce upadku Unii Europejskiej) opowiadac kolejnym pokoleniom. Ze oto kiedys Polska siegala od Bugu po Atlantyk, a Berlin, Paryz, Lizbona to byly polskie miasta. Tyle w tym prawdy, co to, ze Polska kiedys byla od morza do morza, a Kowno, Wilno, Grodno, Minsk, Smolensk, Kijow to byly osrodkami polskosci.
Rzeczywiście zarażasz ciekawymi rozważaniami językowymi, które przecież wynikają z historii.W jakimś sensie porównałabym sytuacje na Kaszubach z językiem kaszubskim.Oficjalnie mówi się po polsku, ale nazwy miejscowości są podwójne. Wielu młodych ludzi mówi po kaszubsku. Nawet jak mówią po polsku to wtrącają swoje wstawki. Nagminnie zamiast tak mówią JO, albo : wtedy jo. A jak czegos jest bardzo dużo, to mówią, że jest tego w pip.
Chyba pierwszy raz słyszę alzacki 😉 – podobny jest do innych południowoniemieckich dialektów. Owszem, od hochdeutsch bardzo się różni, ale jest lepiej zrozumiały niż np. schwitzerdütsch.
Ten alzacki ma status jezyka, gdyz lezy poza granicami Niemiec, w ktorych bylby tylko jednym z wielu dialektow mowionych. Podobnie jak jezyk holenderski w granicach Niemiec bylby tylko dolnoniemieckim dialektem. A kim w ogole czuja sie Alzatczycy, szczegolnie ci, ktorzy uzywaja swojego jezyka? Czy w jakims stopniu identyfikuja sie z Niemcami? A jesli czuja sie soba, a na wlasne panstwo szans nigdy nie mieli, to czy politycznie wola byc Francuzami czy Niemcami? Czy czuja jakas niesprawiedliwosc dziejowa nalezac do Francji czy moze odwrotnie?
Samookreślenie Alzatczyków porównałbym raczej do tego, jakie można spotkać obecnie u Kaszubów. Z jednej strony czują się odrębną grupą etniczną, ale z drugiej mając świadomość, że jakiekolwiek próby uniezależnienia są niemożliwe i skazane z góry na porażkę uznają się za równoprawną część składową państwa francuskiego. Absolutnie natomiast nie identyfikują się z Niemcami, znacznie większy nacisk kładąc nie tyle na germańskie korzenie, co na fakt, iż ich prawa do zachowania własnej odrębności kulturowej były w ciągu ostatniego wieku notorycznie łamane, bez względu na to z której strony Renu znajdowało się państwo, do jakiego mieli (nie)przyjemność należeć.
Cześć Karol:) Mam do Ciebie pytanie dotyczące programu Anki, bo zdaje się, że jesteś dość dobrze zorientowany, jak go używać 🙂 Chodzi mi o opcję "limit sesji (minuty)". Załóżmy, że limit ten mam ustawiony na 15 minut. Któregoś dnia do przerobienia mam powiedzmy 200 słówek, część do powtórki i część nowych. Załóżmy, że w ciągu 15 minut nie zdążę tych słówek przerobić, zostanie mi dajmy na to 50, a sesja się kończy. Czy w tej sytuacji mogę bez problemu zostawić te 50 słówek na kolejny dzień i program ma sposoby na to, żeby je jakoś sensownie rozłożyć, czy powinnam dalej kontynuować sesję, aż przerobię wszystko? Zawsze wybierałam ten drugi sposób, ale przyznam że bywa zniechęcający, bo czasem słówek jest mnóstwo, a czasu niewiele i wychodzi na to, że moja nauka w ciągu dnia ogranicza się tylko do Anki, a tego nie chcę. Sesja 15-minutowa byłaby w sam raz, ale czy to, że nie przerobię wszystkich słówek z danego dnia nie sprawi, że cały system powtórek stanie się pozbawiony sensu (bo np. powinnam dane słówko przerobić w danym dniu, a odwlecze się to o kilka dni)?
A z drugiej strony, po coś ten limit chyba jest 😉
Pozdrawiam i z góry dziękuję za jakąś podpowiedź 😀
Cześć Natalia:) Ja zawsze wybierałem ten pierwszy sposób i nie sądzę, aby pozbawiał on sensu używanie tego programu. Znacznie więcej zła potrafi uczynić nadmierny czas powtórek, który potrafi czasem zabić nawet największego entuzjastę.
Karol pisałeś kiedyś że uczyłeś się niemieckiego z samouczka Wierzbickiej i Rynkowskiej. Właśnie kończę kurs wstępny (ta pierwsza książka) i nie wiem czy jest jakaś kontynuacja bo ja nie mogę nic znaleźć??
A tak w ogóle fajny blog który często przeglądam 😉
Gustaw
Karolu, mam nadzieję, że nie zapomniałeś całkiem o blogu i o swoich czytelnikach. Z niecierplikością czekam na kolejne posty!
Marto, oczywiście, że nie zapomniałem. Ale wielkie dzięki za ten komentarz, bo nie ukrywam, iż miałaś swój wkład w tym, że opublikowałem dziś nowy artykuł.
Dzięki!
Czekamy na więcej wpisów związanych z Francją. Pozdrawiam
Pozdrawiam Alzację i Lotaryngię/
Do "night hunter",
Mówienie, że polskości w Grodnie czy Wilnie było tyle, ile uświadczyć jej można w Lizbonie czy Paryżu to zwyczajne brednie. Te kresowe miasta były centrami polskości, czy to się komuś podoba, czy nie. Przykro tylko, że ktoś próbuje tak ordynarnie manipulować wśród Polaków oraz na polskim forum. Ma nas za ignorantów nieznajacych historii? Wilno i Lwów były w swoim czasie nie mniejszymi ośrodkami polskości niż obecnie Kraków i Warszawa, choćby wspomnieć Mickiewicza, Słowackiego – tytułem przykładu.
Wilno, Kowno, Grodno, Mińsk, Smoleńsk, Lwów, Kijów itd to nie są rdzennie polskie miasta jak Warszawa, Kraków czy Poznań. Nie założyli ich Polacy, lecz zostały mniej lub bardziej spolonizowane na pewnym etapie swoich dziejów i niektóre rzeczywiście stały się ważnymi ośrodkami polskości, ale na tej samej zasadzie, na której Szczecin, Wrocław czy Gdańsk były ośrodkami niemieckości. Z Lizboną i Paryżem trochę przesadziłem, ale chciałem oddać tym porównaniem fakt przynależności do UE, podobnej dość znacznie do dawnej unii polsko-litewskiej, która była tworem zupełnie niezależnych podmiotów z odrębną armia, waluta, językiem, prawem i sam fakt zawarcia tej unii nie sprawił, że nagle miasta Wielkiego Księstwa Litewskiego stały się polskie. W pewnym okresie dziejów nastała dobra koniunktura na katolicyzm i język polski i wielu Rusinów i Litwinów z tego skorzystało stając się Polakami. Państwo Litewskie słusznie głosi, że na Wileńszczyźnie nigdy nie było Polaków lecz spolonizowani Litwini i trzeba ich (a to już mniej słuszne) ponownie zlituanizować.
Ależ oczywiście, że większość Polaków nie zna historii – nie odróżnia Asyrii od Babilonii, wojny 30-letniej od 7-letniej, dynastii Yuan od dynastii Qing, Aśoki od Akbara itd. Polacy nie są tu wyjątkiem – w innych narodach sytuacja będzie taka sama. Trudno się temu dziwić, nie można wymagać by każdy był wielkim uczonym. Podobnie większość ludzi nie zna fizyki, chemii itd.
Niektórzy Polacy trochę historię Polski znają, niestety jest to historia przedstawiana tylko przez samą Polskę, stosująca w dużej mierze moralność Kalego. Według niej Polacy pod obcą władza byli rusyfikowani i germanizowani, a gdy Polska przyłączała do siebie jakieś ziemię, to ich mieszkańcy z automatu stawali się Polakami a miasta od razu zamieniały się w rdzennie polskie. Za wczesnych Piastów do Polski było przyłączone Pomorze a jego ludność kaszubsko- połabska oczywiście natychmiast zamieniła się w Polaków a Szczecin i Gdańsk stały się odwiecznie polskimi miastami. Podobny los spotkał potem Ruś Czerwoną, Wielkie Księstwo Litewskie, a po wojnie Warmię i Mazury. Oczywiście polska historia tak tego nie ujmuje, przekazuje to bardziej podprogowo. Nieliczni Polacy zdają sobie sprawę, że na przykład południowe wybrzeże Bałtyku (to dziś polskie i niemieckie) zamieszkiwały ludy, wprawdzie słowiańskie, ale nie mające nic wspólnego z Polakami. Gdy po pierwszej wojnie Polska dostała część Pomorza Gdańskiego rozpoczęła się kolonizacja i polonizacja ludności bynajmniej nie czującej się polską i mówiącej językiem zupełnie niezrozumiałym dla Polaków. Z lekcji historii nikt jednak tego nie pamięta, bo takie fakty się po prostu przemilcza.
Jak definiujemy Polaka? (1) Jako mieszkańca i obywatela Polski? Czy też (2) jako przedstawiciela jakiejś konkretnej grupy etnicznej?
W szkole naucza się, lub za moich czasów nauczało się, że Piastowie połączyli "różne plemiona" w nowoczesny model państwa. Nie wiem, jak w X wieku przeciętny Polak rozumiał państwowość (coś w tylu, jesteśmy z różnych grup, ale mamy jednego władcę?), ale w tym nowoczesnym modelu pasowałaby właśnie bardziej definicja (1).
Tymczasem w państwach, w których dziś przyjmuje się definicję (2), panuje terror.
Polska -na tle sąsiadów- przez ostatnie tysiąclecie zwykła być jednak krajem etnicznie dość tolerancyjnym. Miejszości tu były, bo było im tu względnie dobrze. Na tle tej rasistowskiej Europy moim zdaniem Polacy są również dziś bardzo tolerancyjni.
Są państwa typu Kolumbia, które zamieszkują grupy ludzi mających bardzo niewiele ze sobą wspólnego i niemal wszyscy są przy tym ludźmi w ten czy inny sposób podbitymi, zniewolonymi, itd., murzynów uwzględniając, a mimo to wszyscy uważają się za Kolumbijczyków (choć mogą mieć bardzo różne wizje Kolumbii). Niestety w Kolumbii grupy wspierane przez państwa zaprzyjaźnione z Rosją bezustannie podjudzają jednych przeciw drugim, najpodatniejszy grunt znajdując tam, gdzie jest najniższy poziom edukacji.
Polskiego poziomu edukacji lub powiedzmy pewnej świadomości historycznej i społecznej wcale nie oceniam bardzo źle. Musimy jednak być czujmi na działania kremlowskiej agentury w polskojęzycznym Internecie, także tu popieram Mariusza.