Poprzedni odcinek zakończyła konstatacja, że język językowi nierówny, jeśli chodzi o status społeczny i zakres użycia. Są języki o zasięgu globalnym, tworzące prawdziwe 'imperia słowa' (polecam przy okazji świetną książkę Nicholasa Ostlera noszącą ten tytuł). Są też języki takie jak polski: język narodowy średniej wielkości państwa, w nim – dominujący, poza nim – praktycznie nieużywany. Zdecydowaną większość języków świata stanowią jednak nie te pierwsze i nie te drugie, ale języki mniejszościowe, o ograniczonej funkcjonalnie sferze użycia (inaczej mówiąc, nie wystarczą, by normalnie funkcjonować we współczesnym społeczeństwie; by korzystać z jego instytucji na równych prawach trzeba znać jakiś dodatkowy język). Poprzednie zdanie może zniechęcać – po co się uczyć czegoś o ograniczonej użyteczności? – ale moje intencje są zgoła odmienne: chcę pokazać, jakie korzyści może przynieść wysiłek włożony w ich naukę. Najpierw jednak przegląd przedpola, by wyjaśnić o jakich językach i sytuacjach społecznych tu mówię, a o jakich – nie.
Oczywiście język w mniejszościowy gdzieśtam może być większościowy tuż za miedzą (pomyślmy o niemieckim w Polsce i niemieckim w Niemczech) ale takie – bardzo liczne przecież – przypadki pozostawmy na inną okazję. Kiedy mówię o języku mniejszościowym, czy języku rzadkim (ten bałagan pojęciowy za chwileczkę się wyjaśni), mam na myśli język, który nigdzie, w żadnym kraju nie jest dominujący. Różne to mogą być sytuacje, a mianowicie:
Język narodowy małego państwa – są kraje tak mało ludne albo słabo rozwinięte (przykłady od Samoa po Somalię z Islandią jako przypadkiem brzegowym), że ich język narodowy, mimo że używany przez przytłaczającą większość mieszkańców, z powodów praktycznych (nie ma komu, nie ma za co, nie opłaca się) nie jest używany w administracji, mediach czy szkolnictwie wyższym.
Język narodowy znany mniejszości obywateli – Irlandia jako koronny przykład (irlandzkim włada niecałe 2% Irlandczyków!), ale też np. Kraj Basków, czy – w mniejszym stopniu – Kazachstan. Ważne tu są dwie kwestie – po pierwsze dynamika społeczna może spowodować, że język kiedyś wegetujący, może z czasem przejmować coraz więcej funkcji wraz z krzepnięciem państwowości (porównajmy kazachski dziś i w latach 90-tych; ale z drugiej strony irlandzkiemu niepodległość nie pomogła), i po drugie – że korelacja języka z tożsamością narodową jest słabsza, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje (Irlandczycy, przechodząc na angielski, nie stali się przecież Anglikami!).
Język mniejszościowy w państwie z językiem dominującym – łużyckie w Niemczech, kaszubski w Polsce, walijski w Zjednoczonym Królestwie, ale i np. języki Etiopii inne niż amharski czy języki Iranu inne niż perski (w obu tych scentralizowanych językowo państwach językiem 'narodowym' włada jako rodzimym mniej niż połowa obywateli).
Język mniejszościowy w państwie wielojęzycznym bez dominującego języka – myślę tu o niemal całej Afryce (ale też Oceanii albo i Azji Południowej) gdzie w użyciu oficjalnym królują języki kolonialne, jednakowo obce dla każdego. Inna to sytuacja niż w takim Iranie, gdzie niecała połowa obywateli jest "u siebie" w perskojęzycznym państwie, a pozostali – nie do końca.
Język peryferyjny – czyli język niewielkiej liczebnie mniejszości pozostającej na marginesie głównego nurtu życia społecznego. Czyli języki Indian w USA i Kanadzie, Aborygenów w Australii, ale i Romów gdziekolwiek na świecie.
Po przeglądzie sytuacji, przegląd korzyści, a zatem:
Po pierwsze, nauka języków rzadkich (mniejszościowych) pozwala najpierw zauważyć, a potem przezwyciężyć asymetrię perspektyw, spojrzeć na to co (niby) znane, z nowej strony.
"Syty głodnego nie zrozumie" mówi porzekadło, nie bez słuszności. Użytkownicy języków mniejszościowych na ogół całkiem dobrze znają język i kulturę większości; z kolei przedstawiciele większości na ogół nie wiedzą prawie nic o mniejszościach, które mają pod bokiem. To tak naturalne, tak zrozumiałe, że bardzo łatwo jest tego w ogóle nie dostrzec; nie przyjmować do wiadomości, że istnieje wiele różnych punktów widzenia, wiele różnych sposobów pamiętania i interpretacji tych samych wydarzeń (spójrzmy na to, jak historię Śląska czy Pomorza widzą śląscy czy kaszubscy działacze narodowi – nie ma tu "powrotu do macierzy" z PRL-owskich podręczników, jest za to – uderzające, kiedy widziane po raz pierwszy – traktowanie Polski jako siły zewnętrznej, z którą można wchodzić w sojusz ale która jest obca). Oczywiście pod "większość" i "mniejszość" można podstawić tu "naród większy i/lub starszy" i "naród mniejszy i/lub młodszy" – patrz przypadki typu Polska/Litwa, Rosja/Ukraina, Węgry/Słowacja, Francja/Belgia czy Szwecja/Finlandia (albo – mówię półżartem – Macedonia/reszta świata :). Uwaga: nie twierdzę w żadnym razie, że perspektywa "mniejszościowa" jest właściwsza, słuszniejsza czy pełniejsza. Często nie jest, opierając się na mitach i odreagowywaniu kompleksów; ale jej znajomość pozwala spojrzeć na sprawy pozornie znane z nowego punktu widzenia, co – jak już wcześniej pisałem – uważam za cenne.
Interesując się – dajmy na to – Lezginami można się dowiedzieć, jak wygląda kierowany przez państwo proces narodowotwórczy i jak nań reagują ludzie, którzy będąc obywatelami tego państwa, nie czują się członkami narodu. To z kolei prowadzi do szerszych przemyśleń na temat tego, czym w ogóle są narody, jak powstają i ile w tym nieuchronności, a ile przypadku.
Po drugie, nauka języków rzadkich, dzięki temu, że ich zakres użycia jest ograniczony do sfer lokalnych, prywatnych, osobistych, zmusza do tego by odejść od rozmów na tematy uniwersalne. Jeśli o technologii, polityce czy kulturze masowej dyskutuje się w języku większości (bo w nim te zjawiska funkcjonują), to poszukiwanie kontaktu w języku rzadkim konfrontuje z rzeczywistością lokalnych legend, podań, wierzeń i obyczajów, przepisów kulinarnych i przemyśleń o życiu. Nie chodzi o to, by nauczyć się jak powiedzieć w języku X to, co chcesz powiedzieć (zawsze możesz to powiedzieć po angielsku), ale by dowiedzieć się *co* i *o czym* mówią użytkownicy tego języka. Paradoksalnie, im węższy zakres użycia języka, tym szybciej można dotrzeć do tego, co autentyczne, swoiste.
Po trzecie, nauka języków rzadkich, choćby ze względu na niewielką dostępność "gotowców" – spreparowanych materiałów do nauki, książek, filmów etc. – zmusza do opierania się na kontakcie z żywymi ludźmi. Staje się przez to procesem społecznym o bardzo indywidualnym, osobistym charakterze. Nietypowość sytuacji (przypomnijmy – zwykle to mniejszość uczy się języka większości, ale nie odwrotnie) sprawia z kolei, że dla użytkowników języka mniejszościowego osoba starająca się go nauczyć nie jest anonimowa.
Reakcje mogą być różne: Bardziej pragmatycznie myślących to, że ktoś uczy się czegoś 'niepotrzebnego do niczego' może razić jako niezrozumiałe dziwactwo; ci którzy 'swój' język znają słabo, albo wcale, a myślą, że powinni, mogą czuć się zakłopotani (spotkałem się z takimi reakcjami i u Basków i u Irlandczyków); większość jednak poczuje się po ludzku dowartościowana tak niespodziewaną oznaką zainteresowania z zewnątrz (o, uczy się, czyli uważa, że warto); a miejscowe 'środowiska twórcze' będą wręcz zachwycone.
Po czwarte, nauka języków rzadkich pozwala stosunkowo niewielkim kosztem pozostawić po sobie jakiś ślad, "coś zrobić". Milion pierwszy blog o angielskim czy hiszpańskim natychmiast zginie w morzu sobie podobnych; amatorski słowniczek będzie kolejnym amatorskim słowniczkiem. Jednak pisząc o oromo (czy inguskim, czy hmong, czy…) będziesz jednym z kilku tylko ludzi na świecie (albo i jedynym!) parających się tą tematyką. Jakkolwiek koślawe i niedorobione będą pomoce, które sporządzisz – garstka entuzjastów przyjmie je z wdzięcznością (w krainie ślepców jednooki jest królem….). Może nawet swoim przykładem, naocznym dowodem że można, zachęcisz użytkowników 'twojego' języka do blogowania, twittowania, tworzenia wikipedii, pisania aplikacji itd., wpływając tym samym – w małym stopniu, ale zawsze – na bieg dziejów. W końcu całkiem pokaźny internetowy ekosystem osetyńskiego powstał w dużej mierze dzięki wysiłkom jednego człowieka – Slavika Ivanova.
Namówiłem? Jeśli tak, to za chwilę zniechęcę. Były blaski i wizje przyszłej chwały, będą – już wkrótce – i cie(r)nie nauki języków rzadkich.
Eeee, po co zniechęcać 😉
Nie zniechęcaj do zniechęcania 😉 Konieczność osobistego zaangażowania jest dobra, ale ma specyficzne konsekwencje, z których lepiej zdawać sobie sprawę zawczasu, żeby uniknąć rozczarowań (własnych i cudzych). Szerzej w 8 części.
Gdybym przed swoimi planami intensywnej nauki języków obcych przeczytał te wszystkie zniechęcające komentarze, to pewnie zrezygnowałbym na starcie. Strach ma często wielkie oczy i… czasem lepiej o pewnych rzeczach nie wiedzieć tak długo, jak tylko się da 😉
Kogoś, kto wie, czego chce bardzo trudno zniechęcić. Kogoś, kto nie wie – łatwo. Jeśli w przypadkowo wyczytanym komentarzu ktoś znajdzie pretekst, by poddać się lękom i zrezygnować z marzeń, to problem jest w jego lękach, a nie w komentarzach.
Strach ma wielkie oczy, zgoda, ale przecież świetnie o tym wiemy i nie musimy poddawać się prostym instynktom (uciekaj od zagrożeń; szukaj natychmiastowej gratyfikacji).
Między "na pewno wiem" i "na pewno nie wiem" jest jeszcze cała gama możliwości. Odnalezienie swojej wielkiej pasji wbrew pozorom jest czasami bardzo trudne + są ludzie, którzy mają bardzo niskie poczucie własnej wartości pomimo tego, jak wielkie są ich możliwości. I racja, "uciekaj od zagrożeń; szukaj natychmiastowej gratyfikacji" w teorii jest totalnym bezsensem, ale czym innym teoria, a czym innym praktyka…
Wiem, zrobił się straszny off-top, ale jeszcze jedno – jasne, w takiej sytuacji lęki są problemem. Ja jednak twierdzę, że my, piszący, przemawiający, whatever… Powinniśmy brać pod uwagę moc słowa zarówno mówionego, jak i pisanego i tego, jaki ono może mieć wpływ na innych.
@prz_ Re: moc słowa / odpowiedzialność piszącego
Jak najbardziej biorę to pod uwagę i *właśnie dlatego* nie chcę przekazywać fałszywie cukierkowego obrazu. Uważam, że warto się angażować, ale warto też wiedzieć, z czym to się może wiązać. Naprawdę zniechęcająca bywa konfrontacja górnolotnych marzeń z przyziemną rzeczywistością (ja tu im pomagam, a ci tu – zamiast witać z otwartymi rękoma – lekceważą, nie ufają, uważają za idiotę czy szpiega).
Kiedyś wierzyłem, (a raczej chciałem wierzyć, bo nie wierzyłem w siebie) w cudowne metody, sukcesy na skróty, karate w trzy dni. Tylko że jeśli spróbujesz, i jednak nie jest jak miało być – lekko, łatwo i przyjemnie – to myślisz (tj. jeśli masz niskie poczucie własnej wartości) że coś nie tak z Tobą, nie z metodą (ta jest przecież cudowna) i czujesz się jeszcze mniej wart niż na początku.
"Kazachski" powinno się w zasadzie pisać "kazaski" ("kozacki").
No racja, ale z sądów o powinnościach nie wynikają sądy o faktach. Ja zawsze (a przynajmniej często) z uzusem.
Czy możesz rozwinąć o co chodzi z Islandią? Islandzki nie jest tam językiem używanym w administracji? Ja wiem, że znajomość angielskiego jest tam na bardzo wysokim poziomie i osobie wybierającej się tam nie warto nawet zawracać sobie głowy Islandzkim – po angielsku dogada się z każdym i o wszystkim, no… ale żeby aż tak?
Islandzki jest używany w administracji, i właśnie dlatego Islandię wymieniłem jako przypadek brzegowy – bardzo 'mały' język, który jednak wypełnia w zasadzie wszystkie funkcje. Ale tylko 'w zasadzie', bo cały system edukacyjny (i gospodarczy) opiera się na świadomości, że nie wszystko da się -czy opłaca- zrobić na wyspie. Dawniej wszyscy z ambicjami świetnie znali duński, teraz angielski (i duński też). Ścieżki akademickie zakładają, że ew. kontynuacja nauki (doktorat +) będzie prowadzona po angielsku itd.
***
Lepszym przykładem jest Malta – praktycznie wszyscy znają maltański, ale to angielski jest językiem roboczym administracji.