Siedemnastego czerwca bieżącego roku zakończył się mój półroczny pobyt w Królestwie Szwecji, finansowany ze środków programu Erasmus. Wyśniony, wymarzony, starannie zaplanowany i w każdym calu udany i wart wspomnień. Wyjazd tego typu to chyba najbardziej dostępna przeciętnemu studentowi szansa na tymczasowe wygnanie, a co za tym idzie, zanurzenie się (choć trochę) w rzeczywistości językowej i kulturowej danego kraju. Tym samym była to dla mnie niepowtarzalna okazja codziennego kontaktu z mową, której uczę się samodzielnie od czasów licealnych. Czas na podsumowanie tego doświadczenia właśnie od strony językowej, gdyż to właśnie ona zadecydowała o takim, a nie innym wyborze kraju docelowego.
Wpis podzielę na dwie główne części. Jedna z nich wskaże te sytuacje, osiągnięcia i doświadczenia, z których jestem dumna i zadowolona; jednym słowem wszystko, co przybliżyło mnie do sprawniejszego posługiwania się językiem szwedzkim. Inny segment poświęcony będzie sprawom, które nie do końca się udały; swoistym rachunkiem sumienia i krytycznym spojrzeniem na większość niewykorzystanego potencjału, jaki niewątpliwie drzemał we mnie i w samej idei tego krótko-długiego pobytu.
Trudno mi było zdecydować, która z części powinna otwierać wpis, a którą pozostawić na jego koniec. Zupełnie tak, jakbym chciała ocenić jednoznacznie, czy osiągnięcia przyćmiły błędy i niedostatki, czy odwrotnie. Czy da się zresztą wydać taki sąd, a co ważniejsze: czy warto?
Postanawiam zacząć od pozytywów. Nakreślenie sytuacji i warunków do nauki języka szwedzkiego znajduje się w dość obszernej formie tu oraz tu. Z czego jestem dumna oraz jakie przeszkody udało mi się pokonać?
- Uczestniczyłam w kilku nowych, lecz kulturowo i językowo cennych sytuacjach związanych z biernym odbiorem języka szwedzkiego. Pierwszą była studencka sztuka teatralna, której rozumienie ze słuchu wypadło u mnie lepiej, niż się spodziewałam (pomimo obecności słów mocno slangowych, słownych gier oraz galopująco szybkich przerywników śpiewanych). Drugim ciekawym lingwistycznie doświadczeniem było parokrotne przysłuchiwanie się katolickiej mszy odprawianej po szwedzku, choć specyficzny język biblijny niekoniecznie usprawnił moje umiejętności potocznych konwersacji.
- …całe szczęście, przy okazji podręcznikowo sztampowych dialogów życia codziennego wstydu nie było. Ponowna rezerwacja samolotu, na który nie zdążyłam z powodu wcześniejszego opóźnienia, small talk z taksówkarzami i kierowcami miejskich autobusów, drobne zakupy czy pytanie o drogę otworzyły moją przysłowiową gębę po blisko 5 latach używania szwedzkiego we wszystkim, prócz spontanicznej mowy.
- Zdarzały się także sytuacje, na które nie byłam specjalnie przygotowana od strony słownictwa. Rehabilitant, który (co rzadkie w Skandynawii) nie bardzo radził sobie z angielskim, zmusił mnie do zaprzyjaźnienia się z cząstkowym słownictwem ortopedycznym, zaś serwis naprawy wózków inwalidzkich nauczył mnie konsultowania ze Szwedami problemu zepsutych hamulców i opon.
- Otoczona głównie przez towarzystwo międzynarodowe, zdołałam nawiązać przyjaźnie z mniej lub bardziej rodowitymi Szwedami, niekiedy nawet bez pomocy języka angielskiego. Możliwość uczestnictwa w zwykłej, towarzyskiej rozmowie szwedzkiej młodzieży, a nawet pracy w ich obecności, to garść niepowtarzalnych wspomnień i namiastka wymarzonej emigracji.
Za co jednak biję się w pierś?
- Nie wykorzystałam do końca faktu geograficznego pozostawania w granicach szwedzkiego terytorium – nie sięgnęłam po audycje szwedzkiego radia i telewizji, które są chociażby zablokowane / niedostępne w Polsce, nie zanurzyłam się w gazetach, portalach informacyjnych i innych dobrach skandynawskiej codzienności. Cóż, nie ukrywam, że od telewizji (zwłaszcza polskiej) i informacyjnego stresu bardzo chciałam na Erasmusie odpocząć.
- Wyruszając w podróż do Szwecji, nie omieszkałam zapakować do plecaka mojego ulubionego gramatycznego zeszytu ćwiczeń – Troll 2 autorstwa pań Mrozek-Sadowskiej i Dymel
-Trzebiatowskiej. Oczywiście nie zajrzałam doń ani razu. - Nie spisywałam nowo nauczonych słów, konstrukcji, wyrażeń, wulgaryzmów i innych nowości, które codziennie łapałam garściami od moich szwedzkich przyjaciół. Brakowało mi dziennika nauki, monitorowania postępów, uwiecznienia wysiłku. Zawsze wychodziłam jednak z założenia, że nowych słów się używa, a nie więzi w zeszycie.
- Kontrola popełnianych przeze mnie błędów (zwłaszcza w mowie) była niewielka. Poprawiano mnie sporadycznie, wcale nie dlatego, że nie było czego poprawiać – lecz wchodzenie w co drugie zdanie nie sprzyja żadnej normalnej i nieskrępowanej konwersacji.
Trudno mówić o żalu za grzechy, a tym bardziej postanowieniu poprawy. Nie jestem w stanie przewidzieć, jak wiele razy jeszcze łaskawy los pozwoli mi wrócić do Szwecji i szlifować to, co już osiągnęłam. Wiem jednak, że ani anglojęzyczne środowisko, ani brak czasu spowodowany studiami (też w języku angielskim) nie uniemożliwiają przeciętnemu 'Erasmusowi' kontaktu z językiem urzędowym konkretnego kraju. Wystarczy szepnąć tu i tam, że chcesz się uczyć – a co więcej – samemu NAPRAWDĘ tego pragnąć.
Zobacz także…
cz. 1: Szwedzie, porozmawiaj ze mną! Refleksje przedwyjazdowe
cz. 2: Szwedzie, porozmawiaj ze mną! Refleksje w trakcie wyjazdu