Praca w dyplomacji bywa w internetowych (i nie tylko) dyskusjach przywoływana jako przykład ścieżki kariery w której znajomość języków obcych – w tym rzadziej nauczanych, egzotycznych – jest szczególnie przydatna. Tak się składa, że i jestem dyplomatą, i interesuję się językami. Pomyślałem zatem, by zakończyć swój cykl o różnych aspektach nauki języków kilkoma uwagami o tym, jak to wygląda w (mojej) praktyce.
W poprzednich odcinkach wielokrotnie (może nawet natrętnie?) powracałem do myśli, że język jest narzędziem przekazywania treści, i to na tych treściach, nie na samym języku, warto się skupiać. Inaczej mówiąc, nauka języków obcych samych dla siebie jest może ciekawym ćwiczeniem intelektualnym, ale ma niewielki sens. Znajomość języków, nawet świetna, jest niemal bezużyteczna, jeśli nie jest wsparta bagażem wiedzy pozajęzykowej i wieloma innymi umiejętnościami. Poniższe uwagi – wnioski płynące z moich doświadczeń – uzasadniają tę tezę na konkretnym przykładzie mojej własnej drogi zawodowej.
1. Dyplomata dyplomacie nierówny. Nieco inaczej wygląda praca w Centrali (tj. w samym MSZ), inaczej na placówce. Inaczej w dyplomacji wielostronnej (tj. przy organizacjach międzynarodowych) inaczej w bilateralnej. Każdy kraj ma swoją specyfikę, a ich kontakty z Polską mają różny charakter, atmosferę, tempo i intensywność. Moje przemyślenia wynikają z moich doświadczeń (przez niemal całą pracę w MSZ – Warszawa, Teheran, okazjonalnie Bruksela – zajmowałem się Iranem, a obecnie Izraelem – czyli krajami, których języki narodowe nie są powszechnie znane), a oceny moich kolegów, o innych zawodowych biografiach mogą być zupełnie od moich odmienne.
2. Każdy polski dyplomata teoretycznie (praktyka czasem się różni) powinien znać co najmniej dwa języki obce, w tym angielski. To surowe (inne służby dyplomatyczne stawiają mniejsze wymagania, a w niektórych – anglosaskich – można pracować nie znając dobrze żadnego języka obcego), ale sensowne kryterium. Angielski jest absolutnie nieodzowny, bo w wymianie międzynarodowej bezdyskusyjnie dominuje i przydać się może w każdym regionie świata; z kolei poświadczona znajomość dwóch języków jest silnie skorelowana nie tylko z ogólnym poziomem wykształcenia i rozwoju intelektualnego, ale i z pożądanymi cechami osobowości, takimi jak systematyczność i zdolność do planowania z wyprzedzeniem (kiedyś trzeba było znaleźć czas na kursy i certyfikaty).
3. W kilku regionach świata rolę podobną do tej, jaką angielski odgrywa globalnie, pełnią francuski, hiszpański i rosyjski. Jeśli ktoś chce pracować w tych regionach (chyba oczywiste, w jakich), bezwzględnie powinien znać te języki, inaczej będzie półgłuchy i półniemy. Francuski jest też wysoce przydatny w UE, NATO, niektórych agendach ONZ, etc. Znajomość któregokolwiek z wymienionych, a także i kilku innych używanych bądź w wielu państwach (arabski), bądź też w krajach utrzymujących szeroką sieć placówek dyplomatycznych (turecki, portugalski) ma także ten plus, że gdziekolwiek rzuci nas los, łatwo znajdziemy rozmówców w osobach dyplomatów tychże państw.
4. Im intensywniejsze kontakty z danym krajem, im więcej spraw do załatwienia, tym większa potrzeba znajomości lokalnego języka. Wynika stąd, że znajomość języków afrykańskich czy azjatyckich jest na ogół mniej użyteczna niż europejskich. Niemiecki w Niemczech jest bardziej nieodzowny niż perski w Iranie.
5. Chyba najistotniejsze. Język to tylko narzędzie pracy, jedno z wielu, przy czym wcale nie najważniejsze. Nie zastąpi cech osobowości (łatwość nawiązywania kontaktów), umiejętności warsztatowych (sporządzać zwięzłe i trafne analizy we własnym języku potrafi mniej ludzi, niż zna języki obce), wiedzy ogólnej, zdrowego rozsądku i przytomności umysłu. Niedostatki językowe nadrobić dużo łatwiej niż merytoryczne. Warsztat pracy doskonali się latami, doświadczenia i kontakty zbiera przez całą karierę.
6. W praktyce zdecydowana większość dyplomatów pracujących w krajach takich jak Iran (czy Polska) nie zna lokalnego języka w ogóle, bądź zna go w stopniu pozwalającym na zakupy w sklepie czy rozmowę z taksówkarzem, ale nie codzienną pracę. I dobrze sobie radzą. Kontakty z urzędnikami kraju-gospodarza i dyplomatami państw trzecich odbywają się w języku znanym obu stronom (czyli najczęściej po angielsku) bądź przez tłumacza, a codzienną “prasówkę” przygotowuje i tłumaczy lokalny personel ambasady.
7. Oczywiście w rozmowie albo lekturze prowadzonej przez “pośrednika”, czy będzie to tłumacz, czy trzeci język, giną niektóre niuanse. Znajomość lokalnego języka wnosi wartość dodaną, bo poszerza możliwości i pozwala na większą bezpośredniość kontaktów, ale trzeba jeszcze umieć je nawiązywać i podtrzymywać i po drugie, przezwyciężenie bariery językowej nie usuwa innych przeszkód, jakie mogą istnieć. Nikt nie zmieni swojego stanowiska tylko z sympatii do rozmówcy i podziwu dla jego zdolności językowych, a jeśli obaj reprezentują państwa wzajemnie nieufne, to być może nawet nie pozwolą sobie na poufałość i nawiązanie kontaktów prywatnych.
8. Warto zaznaczyć, że cokolwiek innego niż rzeczywiście biegła znajomość (rozmowa na tematy fachowe; opowiadanie żartów; zabawa słowem) ma śladową przydatność w pracy dyplomaty. Ktoś ledwie dukający po chińsku, fińsku czy birmańsku może wzbudzić u rozmówców życzliwe zainteresowanie, na zasadzie “ciekawostki przyrodniczej”, ale głębszy kontakt trzeba budować inaczej, przez język, który się naprawdę dobrze zna. Trochę wbrew sobie to mówię, bo moja nauka języków kierowała się (i częściowo dalej kieruje) właśnie zasadą “wszystkiego po trochu”, która, jak pokazuje życie, jest całkowicie niepraktyczna. Co z tego, że znajomość paru słów po irlandzku czy węgiersku sprawia że łatwiej mi nawiązać kontakt (zainteresować sobą, zaimponować?) z Irlandczykami czy Węgrami, skoro dużo bardziej przydałoby mi się ciut więcej wysiłku poświęcić rosyjskiemu (który znam dość dobrze, ale nie na tyle, by uczestniczyć w rozmowie jako pełnoprawny partner) czy nawet perskiemu (teksty filozoficzne rozumiem, ale wiernie streścić nie potrafię – aktywnego słownictwa brakuje)?
Kończąc cykl, warto przypomnieć, że zakończenia ważniejsze są niż początki. Odnoszę wrażenie, że większość dyskusji, w tym prowadzonych tutaj, nie wychodzi wiele dalej niż punkt startu (który język i jaką formułę nauki wybrać? które języki są łatwiejsze/trudniejsze/piękniejsze od innych?). To są pytania być może ważne, ale z pewnością tylko wstępne.
Prawda jest taka, że łatwe bądź trudne są tylko pierwsze etapy podróży, w miarę zbliżania się do biegłości każdy język robi się koszmarnie trudny (ilu pisarzy tworzy w języku innym niż własny? ilu dziennikarzy pisze dla innojęzycznej prasy bez pomocy redakcji/korekty? ilu uczestników wymiany studenckiej studiuje ekwiwalent polonistyki [a tak naprawdę jakąkolwiek humanistykę] i radzi sobie bez taryfy ulgowej?). Właściwsze pytania to "jak wytrwać?", "jak znaleźć czas?" i… "czy warto?".
Żeby na nie odpowiedzieć, należy zdać sobie sprawę z tego, co chce się robić, do czego i w jakim zakresie język jest potrzebny i nie starać się osiągnąć nic ponadto. Znaleźć czas i wytrwałość można w zasadzie jedynie wtedy, kiedy nauka języka (a właściwie doskonalenie, szlifowanie) odbywa się przy okazji kształtowania i ćwiczenia innych, potrzebnych, umiejętności. Takie "dwa w jednym" zwykle nie jest możliwe od samego startu – wyżej napisałem, że minimalny próg biegłości jest w moim zawodzie dość wysoki (bez łatwości wysławiania się i precyzyjnego, dokładnego doboru słów można sobie bardziej zaszkodzić, niż pomóc). Co zatem robić, zanim się go osiągnie? Są dwie strategie: zdać się na język już znany na satysfakcjonującym poziomie, a o tym "nowym" zapomnieć; i druga, bardziej ryzykowna – uczyć się, ale jak najkrócej, czyli jak najintensywniej, żeby w sensownym czasie (kilka miesięcy; dłuższa mobilizacja wysiłku jest zresztą mało prawdopodobna) móc realnie wykorzystywać nabyte umiejętności.
Polecając pierwszą, sam zamierzam zastosować drugą – stąd moje pożegnanie z Wooflą (żeby znaleźć czas, nie tworzy się go z niczego ani nie bawi w wielozadaniowość, ale rezygnuje z innych zajęć). Jeśli za 2-3 miesiące na peterlin.pl pojawią się wpisy po hebrajsku, będzie to znaczyć, że wybór okazał się słuszny. Jeśli nie, moje pragmatyczne zalecenie tylko się wzmocni.
Pozdrawiam serdecznie, kreśląc się z szacunkiem,
Piotr Kozłowski