nauka językow

Peterlin 10. Języki obce w pracy dyplomaty

peterlin10Praca w dyplomacji bywa w internetowych (i nie tylko) dyskusjach przywoływana jako przykład ścieżki kariery w której znajomość języków obcych – w tym rzadziej nauczanych, egzotycznych – jest szczególnie przydatna. Tak się składa, że i jestem dyplomatą, i interesuję się językami. Pomyślałem zatem, by zakończyć swój cykl o różnych aspektach nauki języków kilkoma uwagami o tym, jak to wygląda w (mojej) praktyce.

W poprzednich odcinkach wielokrotnie (może nawet natrętnie?) powracałem do myśli, że język jest narzędziem przekazywania treści, i to na tych treściach, nie na samym języku, warto się skupiać. Inaczej mówiąc, nauka języków obcych samych dla siebie jest może ciekawym ćwiczeniem intelektualnym, ale ma niewielki sens. Znajomość języków, nawet świetna, jest niemal bezużyteczna, jeśli nie jest wsparta bagażem wiedzy pozajęzykowej i wieloma innymi umiejętnościami. Poniższe uwagi – wnioski płynące z moich doświadczeń – uzasadniają tę tezę na konkretnym przykładzie mojej własnej drogi zawodowej.

1. Dyplomata dyplomacie nierówny. Nieco inaczej wygląda praca w Centrali (tj. w samym MSZ), inaczej na placówce. Inaczej w dyplomacji wielostronnej (tj. przy organizacjach międzynarodowych) inaczej w bilateralnej. Każdy kraj ma swoją specyfikę, a ich kontakty z Polską mają różny charakter, atmosferę, tempo i intensywność. Moje przemyślenia wynikają z moich doświadczeń (przez niemal całą pracę w MSZ – Warszawa, Teheran, okazjonalnie Bruksela – zajmowałem się Iranem, a obecnie Izraelem – czyli krajami, których języki narodowe nie są powszechnie znane), a oceny moich kolegów, o innych zawodowych biografiach mogą być zupełnie od moich odmienne.

2. Każdy polski dyplomata teoretycznie (praktyka czasem się różni) powinien znać co najmniej dwa języki obce, w tym angielski. To surowe (inne służby dyplomatyczne stawiają mniejsze wymagania, a w niektórych – anglosaskich – można pracować nie znając dobrze żadnego języka obcego), ale sensowne kryterium. Angielski jest absolutnie nieodzowny, bo w wymianie międzynarodowej bezdyskusyjnie dominuje i przydać się może w każdym regionie świata; z kolei poświadczona znajomość dwóch języków jest silnie skorelowana nie tylko z ogólnym poziomem wykształcenia i rozwoju intelektualnego, ale i z pożądanymi cechami osobowości, takimi jak systematyczność i zdolność do planowania z wyprzedzeniem (kiedyś trzeba było znaleźć czas na kursy i certyfikaty).

3. W kilku regionach świata rolę podobną do tej, jaką angielski odgrywa globalnie, pełnią francuski, hiszpański i rosyjski. Jeśli ktoś chce pracować w tych regionach (chyba oczywiste, w jakich), bezwzględnie powinien znać te języki, inaczej będzie półgłuchy i półniemy. Francuski jest też wysoce przydatny w UE, NATO, niektórych agendach ONZ, etc. Znajomość któregokolwiek z wymienionych, a także i kilku innych używanych bądź w wielu państwach (arabski), bądź też w krajach utrzymujących szeroką sieć placówek dyplomatycznych (turecki, portugalski) ma także ten plus, że gdziekolwiek rzuci nas los, łatwo znajdziemy rozmówców w osobach dyplomatów tychże państw.

4. Im intensywniejsze kontakty z danym krajem, im więcej spraw do załatwienia, tym większa potrzeba znajomości lokalnego języka. Wynika stąd, że znajomość języków afrykańskich czy azjatyckich jest na ogół mniej użyteczna niż europejskich. Niemiecki w Niemczech jest bardziej nieodzowny niż perski w Iranie.

5. Chyba najistotniejsze. Język to tylko narzędzie pracy, jedno z wielu, przy czym wcale nie najważniejsze. Nie zastąpi cech osobowości (łatwość nawiązywania kontaktów), umiejętności warsztatowych (sporządzać zwięzłe i trafne analizy we własnym języku potrafi mniej ludzi, niż zna języki obce), wiedzy ogólnej, zdrowego rozsądku i przytomności umysłu. Niedostatki językowe nadrobić dużo łatwiej niż merytoryczne. Warsztat pracy doskonali się latami, doświadczenia i kontakty zbiera przez całą karierę.

6. W praktyce zdecydowana większość dyplomatów pracujących w krajach takich jak Iran (czy Polska) nie zna lokalnego języka w ogóle, bądź zna go w stopniu pozwalającym na zakupy w sklepie czy rozmowę z taksówkarzem, ale nie codzienną pracę. I dobrze sobie radzą. Kontakty z urzędnikami kraju-gospodarza i dyplomatami państw trzecich odbywają się w języku znanym obu stronom (czyli najczęściej po angielsku) bądź przez tłumacza, a codzienną “prasówkę” przygotowuje i tłumaczy lokalny personel ambasady.

7. Oczywiście w rozmowie albo lekturze prowadzonej przez “pośrednika”, czy będzie to tłumacz, czy trzeci język, giną niektóre niuanse. Znajomość lokalnego języka wnosi wartość dodaną, bo poszerza możliwości i pozwala na większą bezpośredniość kontaktów, ale trzeba jeszcze umieć je nawiązywać i podtrzymywać i po drugie, przezwyciężenie bariery językowej nie usuwa innych przeszkód, jakie mogą istnieć. Nikt nie zmieni swojego stanowiska tylko z sympatii do rozmówcy i podziwu dla jego zdolności językowych, a jeśli obaj reprezentują państwa wzajemnie nieufne, to być może nawet nie pozwolą sobie na poufałość i nawiązanie kontaktów prywatnych.

8.  Warto zaznaczyć, że cokolwiek innego niż rzeczywiście biegła znajomość (rozmowa na tematy fachowe; opowiadanie żartów; zabawa słowem) ma śladową przydatność w pracy dyplomaty. Ktoś ledwie dukający po chińsku, fińsku czy birmańsku może wzbudzić u rozmówców życzliwe zainteresowanie, na zasadzie “ciekawostki przyrodniczej”, ale głębszy kontakt trzeba budować inaczej, przez język, który się naprawdę dobrze zna. Trochę wbrew sobie to mówię, bo moja nauka języków kierowała się (i częściowo dalej kieruje) właśnie zasadą “wszystkiego po trochu”, która, jak pokazuje życie, jest całkowicie niepraktyczna. Co z tego, że znajomość paru słów po irlandzku czy węgiersku sprawia że łatwiej mi nawiązać kontakt (zainteresować sobą, zaimponować?) z Irlandczykami czy Węgrami, skoro dużo bardziej przydałoby mi się ciut więcej wysiłku poświęcić rosyjskiemu (który znam dość dobrze, ale nie na tyle, by uczestniczyć w rozmowie jako pełnoprawny partner) czy nawet perskiemu (teksty filozoficzne rozumiem, ale wiernie streścić nie potrafię – aktywnego słownictwa brakuje)?

Kończąc cykl, warto przypomnieć, że zakończenia ważniejsze są niż początki. Odnoszę wrażenie, że większość dyskusji, w tym prowadzonych tutaj, nie wychodzi wiele dalej niż punkt startu (który język i jaką formułę nauki wybrać? które języki są łatwiejsze/trudniejsze/piękniejsze od innych?). To są pytania być może ważne, ale z pewnością tylko wstępne.

Prawda jest taka, że łatwe bądź trudne są tylko pierwsze etapy podróży, w miarę zbliżania się do biegłości każdy język robi się koszmarnie trudny (ilu pisarzy tworzy w języku innym niż własny? ilu dziennikarzy pisze dla innojęzycznej prasy bez pomocy redakcji/korekty? ilu uczestników wymiany studenckiej studiuje ekwiwalent polonistyki [a tak naprawdę jakąkolwiek humanistykę] i radzi sobie bez taryfy ulgowej?). Właściwsze pytania to "jak wytrwać?", "jak znaleźć czas?" i… "czy warto?".

Żeby na nie odpowiedzieć, należy zdać sobie sprawę z tego, co chce się robić, do czego i w jakim zakresie język jest potrzebny i nie starać się osiągnąć nic ponadto. Znaleźć czas i wytrwałość można w zasadzie jedynie wtedy, kiedy nauka języka (a właściwie doskonalenie, szlifowanie) odbywa się przy okazji kształtowania i ćwiczenia innych, potrzebnych, umiejętności. Takie "dwa w jednym" zwykle nie jest możliwe od samego startu – wyżej napisałem, że minimalny próg biegłości jest w moim zawodzie dość wysoki (bez łatwości wysławiania się i precyzyjnego, dokładnego doboru słów można sobie bardziej zaszkodzić, niż pomóc). Co zatem robić, zanim się go osiągnie? Są dwie strategie:  zdać się na język już znany na satysfakcjonującym poziomie, a o tym "nowym" zapomnieć; i druga, bardziej ryzykowna – uczyć się, ale jak najkrócej, czyli jak najintensywniej, żeby w sensownym czasie (kilka miesięcy; dłuższa mobilizacja wysiłku jest zresztą mało prawdopodobna) móc realnie wykorzystywać nabyte umiejętności.

Polecając pierwszą, sam zamierzam zastosować drugą – stąd moje pożegnanie z Wooflą (żeby znaleźć czas, nie tworzy się go z niczego ani nie bawi w wielozadaniowość, ale rezygnuje z innych zajęć). Jeśli za 2-3 miesiące na peterlin.pl pojawią się wpisy po hebrajsku, będzie to znaczyć, że wybór okazał się słuszny. Jeśli nie, moje pragmatyczne zalecenie tylko się wzmocni.

Pozdrawiam serdecznie, kreśląc się z szacunkiem,

Piotr Kozłowski

Peterlin 9. Kiedy przestać się uczyć. Kilka iluzji.

peterlin9Od początku cyklu powtarzałem po wielokroć, że język jest środkiem wyrażania jakichś treści, ale też narzędziem podkreślania własnej tożsamości (to, jak mówię, świadczy o tym, kim jestem) i budowania relacji społecznych (to, jak do Ciebie mówię, świadczy o tym, za kogo Cię uważam i jak bardzo poważam) a *nie* tylko zestawem słów i reguł istniejącym w oderwaniu od rzeczywistości społecznej. Oczywiście, by móc brać udział w interakcjach, uzyskać dostęp do dóbr kultury itp., trzeba te "słowa i reguły" – warunek konieczny, ale nie wystarczający – opanować. Większość dyskusji, porad, metod nauki języków koncentruje się na tych elementach, bo tak jest łatwiej, szybciej i skuteczniej. "Jak" to w końcu łatwiejsze pytanie niż "dlaczego" i "po co". W kolejnym, ostatnim już odcinku planuję opisać, do czego tak naprawdę przydają mi się języki, ale wcześniej, tu i teraz, chciałbym przestrzec przed kilkoma pułapkami, w jakie można wpaść wskutek zbyt technicznego podejścia do nauki języków i koncentracji na narzędziach nauki i mierzeniu postępów, zamiast na celach rzeczywistych (treści, tożsamości, interakcje).

Nie mam nic przeciwko korzystaniu z narzędzi przyspieszających naukę. Podręczniki, listy frekwencyjne, spreparowane teksty, programy testujące zapamiętywanie – to wszystko super, bo pozwala szybciej dotrzeć do etapu samodzielnego używania nowego języka do czegoś konkretnego (lektura czy rozmowa, czy załatwianie spraw w urzędzie, czy cokolwiek innego). Informacje usystematyzowane i uszeregowane przyswaja się łatwiej, niż przypadkowo dobrane treści. Nauka przy użyciu specjalnie przygotowanych materiałów jest – przynajmniej na początku – efektywniejsza i mniej stresogenna niż "pójście na żywioł", kiedy wszyscy mówią zbyt szybko, a co drugiego słowa trzeba się domyślać. Problem w tym, że łatwo się w tym komforcie zatracić, zapominając, że tak naprawdę chodzi o ten żywioł właśnie. Rzeczywistość zawsze będzie bogatsza od wyobraźni autora podręczników; rozmowa na ulicy czy przez Skype'a – bardziej chaotyczna i nieprzewidywalna niż odgrywane na zajęciach scenki. Chodzi przecież nie o to, by przerobić podręcznik, czy skończyć kurs, ale raczej o to, by chłonąć prawdziwe treści i rozumieć żywych ludzi. Komfort, jaki daje kontrolowane środowisko nauki (czy samodzielnej, czy zorganizowanej) to tylko iluzja i warto o tym pamiętać.

Powiązanym problemem, kolejną konsekwencją traktowania języka jako zamkniętego zbioru faktów (słów i reguł ich składania w zdania) jest iluzja perfekcji. Łatwo przyjąć sobie za pewnik, że istnieje jakiś jeden niezmienny wzorzec języka, i że kiedy go osiągniemy lub się do niego zbliżymy, będziemy mogli przestać się uczyć, bo wszystko wreszcie będzie przychodzić naturalnie; ale dopóki tak nie jest – trzeba się "uczyć języka" w jakiś specjalny, dedykowany sposób. Tymczasem, taki moment nigdy nie nastąpi, bo język żyje i jest współtworzony przez wszystkich swoich użytkowników, z których żaden nie zna go w całości. Kompetencje językowe rodzimego użytkownika nie są mu dane raz na zawsze w jakiś magiczny sposób, ale rozwijają się przez całe jego życie, nie dlatego, żeby świadomie się czegoś uczył (to też, ale na ogół tylko do wejścia w dorosłość), ale równolegle ze zbieraniem życiowych doświadczeń. Jeśli język opisuje świat, to nauki języka nie sposób oderwać od nabywania wiedzy o świecie. Widać to nie tylko na poziomie nieświadomie przestrzeganych reguł rządzących pragmatyką codziennego użycia (kto, kiedy, jak, co i do kogo mówi) ale nawet na poziomie pojedynczych słów.

Czy jeśli wiem, że "larch" to po polsku "modrzew", ale nie mam pojęcia jak taki modrzew wygląda (dla mnie to "jakieś drzewo"), to "znam" słowo "larch", czy nie znam? A czy znam samo słowo "modrzew"? Co się zmieni, kiedy obejrzę trzeci odcinek Monty Pythona i zapamiętam, jak wygląda drzewo, które tam pokazują? Moim zdaniem nie ma potrzeby, by na te pytania odpowiadać; służą tylko do wzmocnienia intuicji, że znajomość języka nigdy nie jest kompletna, że być może zamiast zaliczać testy ze słownictwa warto, bo ja wiem, zapisać się na kurs rozpoznawania drzew?

Przy okazji – we wspomnieniach Feynmana jest kapitalny fragment, kiedy ojciec mówi mu, że wiedza jak nazywa się ptak siedzący przed nimi na gałęzi jest bezużytecznym etykietowaniem, jeśli się nie ma pojęcia, jak ten ptak żyje. Podobnie ze znajomością słów, podobnie ze znajomością języków – co z tego, że wiem jak mówić, jeśli nie wiem, o czym mówię?

Zachęcając do tego, by stawiać sobie wysokie wymagania, jednocześnie zniechęcam do pogoni za językową doskonałością, jeśli rozumiana jest wąsko i w czysto techniczny sposób, bo prowadzi do kolejnej pułapki…

Iluzja wtajemniczenia. Ucząc się języków rzadko nauczanych, egzotycznych, jakkolwiek zwał i osiągając w tym niezłe wyniki, nie raz i nie dwa zdarzyło mi się przyłapać samego siebie na pielęgnowaniu poczucia wyższości w stosunku do tych 'profanów', którym to wystarcza użytkowa (albo i żadna) znajomość perskiego (nie tylko perskiego to dotyczyło, ale niech ten przykład wystarczy), którzy mają fatalny akcent, którzy nie odczytują aluzji literackich itepe. Ja przy nich to ho-ho! Robiłem zakłady z sobą samym: zobaczmy czy – pomimo słowiańskich rysów – mogę sprawić, by mnie brano za Persa. Kiedy się orientują? Po 5, 10, 15 minutach? Bicie takich rekordów wciąga (będzie o tym i niżej) i bawi, podobnie jak rzucanie cytatami z poezji czy powiedzonkami, których znajomości nikt nie spodziewa się od cudzoziemca. Nie mówię, żeby tego nie robić, wprost przeciwnie, to fajna zabawa językiem, sposób na rozluźnienie atmosfery, no i efektywna technika utrwalania wiedzy i doskonalenia umiejętności. Ale jeśli stoi za tym chęć dowartościowania się w czyichś oczach, poczucia się lepszym od kogoś, wtajemniczonym, to nie wygląda to zdrowo. Jeśli czyjś łamany perski nie przeszkadza mu w nawiązywaniu kontaktów i byciu szczęśliwym, to zamiast (w myślach) cmokać z politowaniem, należałoby gratulować i życzyć zdrowia.

Wśród ludzi o zainteresowaniach zbieżnych z moimi, czyli zajmujących się językami mniejszościowymi, to "cmokanie w myślach" pojawia się czasem również w stosunku do "nich", "miejscowych", "tambylców", czyli użytkowników języka, jeśli na przykład posługują się jego "zachwaszczoną", "nieautentyczną" formą. Trochę jak globtroter korzystający z dobrodziejstw globalizacji, by odwiedzić – jak 10 000 globtroterów przed nim – jakieś "egzotyczne plemię" i potem sarkać, że piją tam Coca-Colę i noszą koszulki Manchesteru United, co w końcu jest rezultatem tejże globalizacji.

Cóż, nauka języków rzadkich to ani wyczynowy sport, ani jakaś mistyczna inicjacja. Uczący się nie jest wybrańcem (choć łatwo można tak się poczuć, zajmując się sprawami interesującymi tylko garstkę osób na świecie), a świat nie będzie się naginał do jego wyobrażeń.

Iluzja wyników. Nauka języków to sposób na poszerzenie wiedzy o świecie, nie wyścigi, nie wyczyn, nie rywalizacja. Warto o tym pamiętać, posługując się różnorakimi narzędziami wspomagającymi naukę. Wyżej piszę, że działają, systematyzując i odpowiednio dawkując nową wiedzę; przed osiągnięciem samodzielności językowej pozwalającej na własne poszukiwania są całkiem przydatne. Ale to, co jest zaletą, bywa również i wadą (przykłady z duolingo, bo to akurat znam najlepiej):

Aplikacje wspomagające naukę działają w oparciu o ogólne zasady ugrywalnienia – systemy punktacji, paski postępu, odblokowywanie kolejnych etapów, zdobywanie kolejnych odznak. Wszystko to wciąga, wręcz uzależnia; motywuje do nauki (a raczej do zabawy z programem). Problem w tym, że rozlicza się tu nie z rzeczywistych umiejętności, a z dostosowania się do wewnętrznych reguł rządzących aplikacją, te zawsze są uboższe od rzeczywistości, uproszczone. Duolingo nie karze za pomijanie diakrytyków – żeby zdążyć na czas, pobić rekord, będę pomijał. Na wiele pytań można odgadnąć odpowiedź, wcale jej nie znając; wystarczy eliminacja opcji absurdalnych albo znajomość algorytmu. Skoro elementem przyciągającym jest stałe zaliczanie kolejnych osiągnięć, stopień trudności musi być (i jest) tak ułożony, by przeciętny gracz pozostawał zmotywowany (= musi mieć jakieś sukcesy). Efekt końcowy – można mieć "zrobione na złoto" całe drzewko, bez jakiejkolwiek użytecznej znajomości danego języka (irlandzkiego w moim przypadku).

Powyższe można uogólnić na egzaminy – każdy test ma swoją specyfikę, co umożliwia pójście na skróty ("nauka pod egzamin"; w skrajnych przypadkach – wkuwanie na pamięć całej bazy pytań, jeśli jest zamknięta) – ale także na cały proces konwencjonalnie rozumianej nauki. Podręcznik to mapa języka, zajęcia to gra symulacyjna. Każda mapa upraszcza (mapa w skali 1:1 jest jednocześnie idealnie wierna i kompletnie bezużyteczna), każda symulacja różni się od rzeczywistości, bo jest kontrolowana i bezpieczna (w zawodach paintballowych amatorzy wygrywają z żołnierzami sił specjalnych, bo są od nich śmielsi, bardziej ryzykują; wiedzą, że to tylko farba, ci drudzy reagują jak na prawdziwe kule). Niezależnie od tego, jak wciągające mogą być rozmaite gry i zabawy, w tym językowe, rzeczywistość, chaotyczna, dezorientująca, pozbawiona sztywnych reguł i punktacji, jest o wiele ciekawsza. Nauka języka w stosunku do używania języka jest tylko surogatem, protezą, którą – po raz kolejny powtórzę – jak najszybciej należy odrzucić.

Peterlin 5 – Po co się uczyć?

peterlin5Przez poprzednie odcinki wielokrotnie przebijała myśl, żeby uczyć się jak najmniej, tyle jedynie, by cel, który się sobie postawiło jak najszybciej pojawił się w polu rażenia – a wtedy już nie tyle uczymy się, ile robimy to, co chcieliśmy z tym naszym językiem robić. No dobrze, ale co to jest to "to, co chieliśmy"? Odmieniwszy "cel" przez wszystkie przypadki wypadałoby powiedzieć, co nim powinno być, prawda? Po co się tak właściwie uczyć języków?

Pytanie jest trafne i ważne, ale skieruj je nie do mnie, a do samego siebie: po co się uczysz? Co chcesz robić? To Ty masz chcieć czegoś, nie ja, życia Ci nie ułożę, niczego nie doradzę. Mogę najwyżej, i za chwilę to zrobię, powiedzieć co nieco o swoich celach i motywacjach, których nie musisz podzielać. Zamiast "po co się uczyć?" w tytule mogłoby stać "po co się uczę?" i byłoby ściślej.

No to po co się uczę języków? Nie tego, czy tamtego (powody bywały różne), ale w ogóle języków?

Skok w przeszłość po powód mniej istotny, choć wciąż obecny: Kiedyś myślałem, że język, jego struktura, skrywa tajemnice świata. Dziwiła mnie i ciekawiła różnorodność gramatycznych mechanizmów, to że ja "mam pieniądze", ale one "u" Rosjanina, "na" Finie czy "przy" Irlandczyku, zaś Turek czy Węgier powie coś w rodzaju "moje pieniądze istnieją" i myślałem, że te różnice świadczą o czymś głębokim, o fundamentalnie odmiennym postrzeganiu świata. Dopiero z biegiem czasu, po wielu nieudanych próbach wskazania na czym konkretnie ta odmienność (co innego "czuć", że "oni myślą inaczej", co innego – wiedzieć i wykazać, jak; impresjonizm jest dobry, ale nie wszędzie) dotarło do mnie, że to -po prostu- nieprawda, że jeśli Rosjanin, Polak, Fin i Turek mają inny stosunek do pieniędzy (czy posiadania w ogóle), to nie wynika to z właściwości ich języka.

Być i mieć, czyli trochę filozofii. Pójdźmy jednak trochę głębiej, zamiast tej samej relacji ("mam pieniądze") różnie wyrażanej w poszczególnych językach, wychodząc od całkiem różnych (choć pokrewnych) relacji wyrażanych (przez nas) tak samo. Otóż czasowniki "być" i "mieć" są w polskim, podobnie jak ich odpowiedniki w wielu innych popularnych językach, rozpaczliwie wieloznaczne. Gruzin inaczej -czyli innym czasownikiem- "ma" przyjaciela (mam przyjaciela = megobari mqavs), a inaczej komputer (mam computer = kompiuteri makvs), w maori inaczej rodzice "mają" dzieci (tzw. posiadanie na – coś, nad czym masz kontrolę) , a inaczej dzieci – rodziców (posiadanie na o – coś nad czym kontroli nie masz). I faktycznie, czy kiedy mówię "mam szare oczy", "mam brata i dwie siostry", "mam dużo cierpliwości", "mam piątkę z angielskiego", "mam dużo pieniędzy" (nie wchodząc już w "mam dziś napisać artykuł", "mam to gdzieś" i dalsze jeszcze rejony) to za każdym razem mam (ha, ha) na myśli, tę samą relację, to samo "mam"? No nie.

Z "być" wcale nie inaczej. Co polski łączy, lezgiński czy irlandzki traktują odrębnie – "jestem tutaj" to po lezgińsku (zun ina awa) ale "jestem Polakiem" to (zun Polak ja). Z kolei irlandzki odróżnia "jestem prawnikiem" (Is dlíodóir mé) od "jestem nieuczciwy" ( mé mimhácanta). Przykłady niepotrzebnie egzotyczne, bo tu akurat nie trzeba sięgać daleko – "il y a", "es gibt", "ser" kontra "estar".

No dobrze, czy zatem, skoro "bycie gdzieś", "bycie jakimś" i "bycie czymś", to odmienne relacje, to czy w językach je odróżniających nie myśli się jakoś inaczej, subtelniej? Nie sądzę, ponieważ, po pierwsze – kategorie językowe to co innego, niż kategorie logiczne, nigdy nie będą spójne. I lezgiński i irlandzki używają jednego ze swoich czasowników "być" do idiomatycznego wyrażania relacji słabo powiązanych z "byciem" (co jest naturalnego w mówieniu adak qhel kwa) "gniew jest pod nim" na "on się gniewa" czy "woda jest ode mnie" [ uisce uaim] na "potrzebuję wody" albo [ ceol agam] "muzyka jest przy mnie" na "umiem śpiewać"?). Po gruzińsku samochód ma się tak, jakby był żywy (mówi się "mankana mqavs", a nie "mankana *makvs"), w maori samochód i ubranie należą do kategorii o (czyli tej bez kontroli). Po drugie, i ważniejsze, przecież w tym nudnym, wrzucającym wszystko do jednego worka polskim mogę powiedzieć, że "bycie gdzieś, bycie jakimś i bycie czymś to odmienne relacje", tym samym odróżniając egzystencjalne 'być' od lokatywnego, predykatywnego i kopulatywnego. Może brzmi to koszmarnie, ale dzielić włos na czworo nad naturą (naturami) "bycia" – nie przeszkadza.

Ta przydługa, choć wciąż skrótowa, przebieżka miała zilustrować dwie myśli – że języki świata są pod względem strukturalnym niezwykle zróżnicowane, a ta różnorodność jest ciekawa i fascynująca i może być -w moim przypadku tak było i jest- ważnym motywem pchającym do kolejnych przygód i wędrówek językowych. I myśl druga – że ta strukturalna różnorodność jest dziełem przypadku, organicznego, chaotycznego rozwoju, a nie czymś wypływającym z ugruntowanej, zakodowanej w języku wizji świata, jakiejś wewnętrznej logiki. Czegoś takiego -jak sądzę- nie ma. Choć różnice w postrzeganiu świata oczywiście istnieją, to biorą się skądinąd. Skąd?

Język sam w sobie jest złożony i interesujący, ale nie aż tak ważny. Stokroć bardziej liczy się to, co przekazuje, co się za jego pomocą wyraża. Prawdziwym bogactwem jest nie tyle różnorodność języków, ile wielość kultur wyrażanych poprzez języki (przy czym stosunek kultur do języków to nie 1:1 – różnice kulturowe między USA a Wielką Brytanią, czy nawet w ramach samych Stanów Zjednoczonych są ogromne; a jeśli to nie przekonuje, to polecam poczytanie o tzw. Irish Travellers, którzy mówią po angielsku!).

To prawda, że "friend" nie znaczy dokładnie tego samego co "przyjaciel", ale nie jest przecież tak, że "luźniejsze przyjaźnie" u anglofonów są wywołane tym, że nie mają oni słowa na "prawdziwych przyjaciół". Raczej odwrotnie – znaczenie słowa odpowiada społecznej rzeczywistości. Jeśli ta się zmieni, zmieni się znaczenie, albo powstanie nowe słowo.

No dobrze, po cóż zatem uczę się języków? Żeby poznawać świat z nowej strony, ale nie przez studiowanie gramatyk (samo w sobie ciekawe), a badanie tego, co ludzie mówią, piszą, myślą i czują, ich historii, kultury, wizji siebie i świata, zwłaszcza tam, gdzie odbiega od mojej.

Przydługi cytat z Helen DeWitt (wywiad dla BOMB), który dość dobrze ilustruje o co mi chodzi:

Pound thought that if there was good poetry in a language, then you should learn enough of that language to read the poetry. Your typical language course is completely misguided. You go through all this stuff about what your hobbies are, and you are not interested in what people are doing, chatting amongst themselves about their jobs, their golf. No! You want to read the great poetry and start there. Pound was single-minded about that. And that was inspiring because surely if you want banality, you don’t have to go looking for it in another language—you have your mother tongue.

I z tym się zgadzam – jeśli banał wystarcza, to przecież nie trzeba go szukać daleko, po co się męczyć? Jeśli jednak już podejmujesz wysiłek i zaczynasz się uczyć czegoś nowego, obcego, trudnego (jak każdy inny język, jeśli chcesz go poznać dogłębnie, a nie pobieżnie) to czemu nie sięgać po to, co wybitne? Pisałem już wcześniej o niewielkim sensie poświęcania czasu na książki, do których się potem nie wraca – prawda, czasem trzeba spróbować, żeby zobaczyć, co zacz, ale bardzo, bardzo często już zawczasu wiadomo, czego się spodziewać.

Jedyne zastrzeżenie jakie mam do cytowanej opinii, to to, że ja uzupełniłbym "wielką poezję" o wytwory kultury nie tak może wysokiej, ale czasem równie ważnej, znaczącej. Jeśli chcemy poznać innych ludzi, ich sposób myślenia i wrażliwość, to oprócz i obok literatury najwyższych lotów (którą się często ceni, ale nie czyta) warto zwrócić uwagę na to co słuchają, czytają, oglądają oni sami. Chodzi o filmy, muzykę, książki, które (niemal) każdy zna, lubi i -tu kluczowy warunek- uważa za ważne, przeżywa głęboko. Nie najbardziej popularne, ale -z braku lepszego słowa- kultowe; nie "muzyczna jedynka" ale "hymn pokolenia", którego słucha się ze łzami w oczach albo z ciarkami na plecach; nie "wychowywałem się przy tym", ale "wychowałem się na tym", "zobaczyłem, przeczytałem, usłyszałem i już nie byłem taki sam". Prawie każdy ma takie doświadczenia. Niekoniecznie mają być one uniwersalne – nie każdy słuchał Kaczmarskiego, Kazika czy OSTR (a to dobre przykłady z różnych pokoleń) – ważne, że dużą grupę ludzi wzrusza i porusza. Świetnego przykładu dostarczył Karol pisząc kiedyś o "De La Rey Song" – muzycznie nic wielkiego, ale jakie wywołała pasje!

Nie musi chodzić o gotowe utwory, żywe słowo może mieć podobne znaczenie. Czasy przemówień być może już mijają (choć na pewno warto studiować wielkie wystąpienia z przeszłości), ale nadal ktoś obdarzony charyzmą przy odpowiednim splocie okoliczności może porwać całe zbiorowości i wywrzeć na ich losy głęboki wpływ. Przy tym może to być retoryka czerpiąca z klasycznych wzorców danej kultury, ale równie dobrze i improwizacja daleko odbiegająca nie tylko od nich ale i od gramatycznej poprawności. Słowa Muhammada Alego z konferencji prasowej przed walką z Foremanem –Ima show you how great I am (od 0:30)– nieprzypadkowo można znaleźć jako podkład na niemal każdej "motywującej" składance na youtube.

Niepiśmienny pasterz może wiedzieć o życiu więcej, i tę wiedzę lepiej przekazywać, niż pięciu profesorów. Wystarczy (tylko i aż) szukać takich i starać się ich wysłuchać i zrozumieć. Dla jasności – nie upieram się przy poszukiwaniu "zapoznanych Homerów naszych czasów", chcę tylko powiedzieć, że zaciekawienie światem i potrzeba kontaktu z czymś autentycznym (to o to mi chodzi) może się wyrażać na wiele sposobów. Jeśli chcesz więcej wiedzieć i lepiej rozumieć, narzędzi i środków nigdy nie zabraknie. Więcej wiedzieć i lepiej rozumieć – po co się uczyć języków, jeśli nie po to?

Znów Helen DeWitt (ten sam wywiad):

Why not offer a taste, early on, of the best of not just of one or two languages, but of a very wide range? By all means offer Spanish, the language of Cervantes and Borges—but the first thing the student should do is read the “Lottery of Babylon,” which is such a wonderful piece. Why would you not start with that? Why wouldn’t you start with something that good in many languages, and then decide which you wanted to pursue?

W sporze pomiędzy "prawie nic o prawie wszystkim", a "prawie wszystko o prawie niczym" gram zdecydowanie po stronie pierwszej drużyny. Zdaję sobie sprawę z istnienia pewnych praw przyrody ("pierwsze prawo masła – im szerzej je smarujesz, tym cieńsza jest warstwa"), ale próbuję orientować się jak najszerzej, punktowo pogłębiając wiedzę tam, gdzie to okazuje się najpotrzebniejsze (lub najciekawsze). Widzę głęboki sens takiego podejścia w odniesieniu do kultur i języków. Ich różnorodność jest porażająca i zachwycająca; ograniczając się do tego, co nam bliskie i pokrewne, zawężamy swoją znajomość świata do wąskiego jego wycinka. A to, moim zdaniem, wielka szkoda.

Kto myśli, że poznawszy meandry katolickiej, protestanckiej i prawosławnej teologii czy religijności, wie jak różne od siebie mogą być religie, myli się bardzo; ten, kto doda jeszcze judaizm i islam, w ich licznych wariantach – myli się tylko niewiele mniej. Bo prawdziwy problem, to jest prawdziwe zróżnicowanie, zaczyna się nie tam, gdzie mówimy "o, ta religia bardzo różni się od mojej", ale "czy to w ogóle jest religia?". Nie chodzi o udzielanie innych odpowiedzi na te same pytania, ale o stawianie zupełnie innych pytań, niż nasze. To dotyczy nie tylko religijności oczywiście, ale i innych sfer kultury.

Globalizacja oznacza wszędobylstwo cywilizacji technicznej i kultury masowej. Łatwo jest myśleć, że skoro mamy te same gadżety i te same rozrywki, to jesteśmy bardzo do siebie podobni. Tymczasem te same narzędzia i usługi nie są wykorzystywane tak samo. Płacąc kartą w irańskim sklepie podajesz na głos swój PIN sprzedawcy; Toyota Land Cruiser służy jako symbol statusu i w Polsce i w Południowym Sudanie, ale tylko w tym drugim miejscu właściciel będzie o niej śpiewał pieśni pochwalne, jak dawniej o ulubionym byku – ozdobie stada. Podobnie z rozrywką: zglobalizowana kultura masowa może i dociera prawie wszędzie, ale jedynie wycinkowo, jest interpretowana w lokalnym kontekście, a obok niej współistnieją tradycje lokalne, o których siedząc w zaciszu własnej kultury nie mamy zielonego pojęcia (kto widział jakiś film z Nollywood? słyszał o zapasach lamb? – to najpopularniejszy sport w zachodniej Afryce!).

Oczywiście, żeby dowiedzieć się czegoś o wymienionych przeze mnie zjawiskach nie trzeba uczyć się lokalnych języków – wystarczy czytać dobre książki i rozmawiać z ludźmi, którzy byli, widzieli, nauczyli się. Ale w ten sposób zdajemy się na pośrednika, który zawsze -siłą rzeczy, bez złej woli- coś przeoczy, coś przemilczy, a coś doda od siebie. No i – nie wszędzie dotrze. Wreszcie – nawet jeśli dotrze, zobaczy i nie przemilczy, to opisze jednak z zewnątrz, a nie od środka. Taka perspektywa ma swoje zalety – zewnętrzny obserwator czasem dostrzega to, co dla miejscowych jest tak naturalne, że niemal 'przezroczyste', niedostrzegalne (np. Irańczycy nie piszą i nie opowiadają o swoim systemie podziału jedzenia na 'ciepłe' i 'zimne' – związek z temperaturą podawania jest b. słaby – bo uważają go za oczywisty) – ale wad jednak więcej (bo turysta czy badacz też jest półślepy na pewne zjawiska, inne mylnie interpretuje, a do tego przez samą obecność zakłóca naturalny bieg spraw).

Staram się zatem sam poznawać możliwie jak najszerszy wachlarz, pełną paletę możliwości, wszędzie sięgając po to, co charakterystyczne, wartościowe, poruszające. To nie zawsze jest droga komfortowa – im dalej od 'naszych' kanonów kultury, sztuki, myślenia, tym odbiór bywa trudniejszy, ale uważam, że wysiłek wyjścia poza lokalne wersje zglobalizowanej kultury masowej bardzo się opłaca, bo poszerza horyzonty. Ponieważ nie można nacierać naraz na wszystkich frontach, potrzebny jest mechanizm selekcji. O tym jak dokonać możliwie reprezentatywnego wyboru otwierającego szeroką panoramę językowej i kulturowej różnorodności świata będzie mówił następny odcinek, przeznaczony przede wszystkim dla tych, którzy podzielają moje zaciekawienie światem.

Peterlin 3 – jak się uczyć

peterlin3Główne intuicje przekazawszy w poprzednim odcinku cyklu, tym razem poświęcę nieco więcej uwagi ogólnym zasadom, warunkującym powodzenie nauki. Niniejszy tekst nie jest nowy, pojawił się już dawno na moim blogu, ale obecna jego wersja jest rozbudowana o nowe, istotne wątki – zachęcam zatem do ponownej lektury.

Jak się uczyć języków?

Nie ma cudownej metody, są ogólne zasady. Krótko mówiąc, należy uczyć się: regularnie, intensywnie, wytrwale, samodzielnie i jak najmniej. No i brać  pod uwagę garść prostych prawideł, o których za chwilę.

Kilka prostych zasad

Odpoczynek to najważniejsza część każdego treningu

I kropka. Żeby sprawnie myśleć, trzeba być wypoczętym, wyspanym i trzeźwym (a nie na kafeinowym haju). Czytelniku, kimkolwiek jesteś, zapewne śpisz mniej niż potrzebujesz. Moja rada – chcesz się uczyć języków – kładź się spać wcześniej! A najlepiej bezpośrednio po wieczornej powtórce materiału, którą mózg będzie miał szansę spokojnie przetrawić i usystematyzować podczas snu!

Wytężanie uwagi jest męczące i niestety nie może trwać długo (moja ocena z kapelusza: jednym ciągiem 30-45 min? więcej w warunkach silnego stresu), inaczej myśli zaczynają błądzić. Trzeba więc przeplatać koncentrację z odprężeniem, relaksem. Ale gapienie się w jakiś ekran, kompulsywne sprawdzanie maili, powiadomień na Facebooku czy układanie playlisty empetrójek to szkodliwy pseudo-relaks, a nie odpoczynek. Co działa? Cisza, spokój, liczenie oddechów, albo, jeszcze lepiej – wysiłek fizyczny.

Jeśli już coś potrafisz, to nie możesz się tego nauczyć, a jedynie (czy aż) udoskonalić. Uczysz się próbując zrobić coś, czego jeszcze nie umiesz. Na błędach, przez błędy, dzięki błędom – nazwij jak chcesz. Niby oczywiste, ale o wiele łatwiej, bezpieczniej, jest wyznaczać sobie cele leżące w granicach naszych możliwości (co prowadzi do stania w miejscu, może z coraz lepszą techniką) niż te wykraczające poza granice (co jest warunkiem rozwoju). Tymczasem poprzeczka musi być zawieszona odrobinę za wysoko!

Na szczęście większość ambitnych wyzwań da się podzielić na mniejsze, łatwiejsze do przełknięcia i strawienia. Biegnąc niby już "na ostatnim oddechu" można spokojnie przebyć kolejnych N kilometrów metodą "wytrzymaj jeszcze tylko do następnego krzaczka". Bardzo skomplikowane zadania można rozłożyć na części składowe – z których każda z osobna będzie prosta. Język to system otwarty, łatwo poddaje się skalowaniu pod względem stopnia złożoności struktur. Można, warto, trzeba uczyć się reguł rządzących łączliwością wyrazów i budową zdań, dobudowując do już znanych (wyuczonych, zasłyszanych) konstrukcji nowe elementy.

Na ostatni punkt często wskazują różni "guru językowi". I mają rację w tym, co twierdzą – wykorzystywanie internacjonalizmów czy szybkie opanowanie konstrukcji modalnych (chcę, mogę, muszę) pozwala zacząć się komunikować (i dostawać informację zwrotną) bardzo, bardzo szybko. To, w czym się mylą, to przedstawianie etapu znalezienia pierwszych punktów podparcia, jako -właściwie- już osiągniętego celu. "Dzięki tej technice będzie szybko i łatwo". Nie będzie, bo język, każdy język, to żywe i niezmiernie złożone zjawisko społeczne, o ogromnej skali mierzonej liczbą słów, ich znaczeń i interakcji (zarówno pomiędzy słowami, jak i słowami, a ludźmi).

Intensywność

Jak, mam nadzieję, jasno wynika z poprzedniego tekstu uważam intensywność za kluczowy warunek skuteczności. Bez niej trudno przebrnąć nudny początkowy etap, kiedy "niczego jeszcze nie umiem powiedzieć" i przejść do posługiwania się językiem, zamiast uczenia się go. I tu, jak gdzie indziej, działanie na pół gwizdka przynosi skutki nawet nie połowiczne, a o wiele skromniejsze.

Regularność

Nie ma co się rozwodzić: 30 minut nauki cztery razy w tygodniu przynosi lepsze efekty niż dwie godziny raz w tygodniu (oczywiście dwie [czemu nie dziesięć?!] godziny codziennie to jeszcze lepiej). Repetitio est mater studiorum i tyle. Żeby pamiętać, trzeba powtarzać (najlepiej – przez użycie), a żeby powtarzanie było skuteczne, musi odbywać się regularnie (i wiemy nawet mniej więcej jak regularnie – za SuperMemo, ANKI i innymi systemami stoją solidne podstawy naukowe).

Wytrwałość

Podobnie jak efekty miesięcznej pracy nad sylwetką na siłowni znikają szybko, gdy się zarzuci ćwiczenia, tak i nawet najbardziej intensywny wysiłek włożony w naukę języka nie przyniesie niemal niczego, jeżeli nie będzie kontynuowany. Nauka języka (jeśli założymy, że chodzi o coś więcej niż nabycie podstawowych umiejętności komunikacyjnych) to zadanie na lata; kto twierdzi inaczej – zmyśla bądź bredzi. Jak już pisałem, chodzi nie tyle o to by się nauczyć, ile o to, by nabytą wiedzę utrzymać znajdując dla niej zastosowanie praktyczne.

Samodzielność

Nawet jeśli bierze się udział w jakichś zorganizowanych formach nauki, trzeba uczyć się samodzielnie. Podporządkowanie się rytmowi pracy całej grupy czy zakresowi jakiegoś egzaminu układa wprawdzie proces nauki w jakieś karby i pozwala prognozować wyniki (za dwa lata powinienem zdać CAE), ale jednocześnie przenosi środek ciężkości z umiejętności językowych (czy potrafię się dogadać w konkretnej sprawie, przeczytać co mnie interesuje) na egzamin, certyfikat, podręcznik (wow, przerobiłem już 40 lekcji!), które w prawdziwym świecie (tj. poza szkolną salą) są kompletnie nieistotne. Dodatkowo praca wyłącznie według programu układanego przez innych, przynosząc błogi spokój, negatywnie odbija się na wynikach, do których potrzebny jest twórczy niepokój. W nauce języka należy poszukiwać samemu nowych wyzwań, tak żeby  nie była mechanicznym odbębnianiem, które i tak będzie nieskuteczne. Z samodzielnością związane jest też krytyczne myślenie, które bezwzględnie warto w sobie kształtować, zamiast ślepo naśladować jakiś autorytet. Nie wierz na słowo nikomu, nawet mnie, a tym bardziej samemu sobie (samego siebie najłatwiej oszukać). Weryfikuj zarówno to, co twierdzą inni, jak i to, co jak Ci się wydaje, wiesz.

W odniesieniu do nauki języka samokrytyczne podejście oznacza także stałe szukanie odsłuchu. Nie chodzi o to, by zadręczać tambylców pytaniami "czy dobrze powiedziałem?" – wytykanie innym błędów zajmuje czas i jest krępujące, zawsze balansując na granicy impertynencji – ale o to by -po prostu- słuchać, co, kiedy i jak mówią czy piszą i starać się naśladować, biorąc pod uwagę kontekst (różne sytuacje = różne style języka), to, co się widzi i słyszy, zamiast tkwić sztywno w szkolnogramatycznej "poprawności".

Uczyć się jak najmniej

By uniknąć częstej w blogosferze fetyszyzacji procesu uczenia się czyli koncentrowania się na technikach nauki dajmy na to hiszpańskiego [to niekończące się rozprawianie – oczywiście po polsku – który podręcznik lepszy, jak ustawić cykl nauki, czy stosować shadowing, stawiać input przed outputem czy odwrotnie…], należy jak najmniej się uczyć. Jak najwięcej za to – używać języka, którego się uczymy, tam gdzie nas to interesuje i jest nam potrzebny. Interesuję się irańskim filmem – dlaczego nie sprawdzę, co w Iranie pisze się o Farhadim, albo co leci w kinach w Teheranie? Samo poszukiwanie sposobów jak sprawdzić repertuar irańskich kin może być świetnym ćwiczeniem nie tyle ze znajomości języka ile z kreatywności w wyszukiwaniu informacji (a to dużo przydatniejsza w życiu umiejętność niż perski). Jeśli zaś nie ma takiej rzeczy, do której dany język jest potrzebny  – mówię po raz tysięczny – to po jaką cholerę się go w ogóle uczyć? Oczywiście, takie podejście jest trudne i wiąże się z przysłowiowym skokiem na głęboką wodę, ale cóż – tej wody i tak nam nikt nigdy nie spłyci.

O co tak naprawdę chodzi (moim zdaniem)

Na koniec niespodzianka – w nauce języka -nawet jeśli mantrę "nie ucz się, ale używaj" odłożymy na bok- tak naprawdę to nie nauka języka jest najważniejsza. Jeśli nie ona to cóż takiego? Po pierwsze, wynikająca z samodzielnie odniesionego 'sukcesu'  większa pewność siebie. Jest z czego się cieszyć, w końcu odczepiłeś małe kółka od rowerka i jedziesz dokąd chcesz. Ludzie pewni siebie (nie mylić z pyszałkami – arogancja i zarozumialstwo, to sposoby rekompensowania niskiej samooceny, a nie symptomy wysokiej) są po prostu fajniejsi dla siebie i innych. Po drugie, i ważniejsze, ukształtowane przez zdyscyplinowaną naukę cechy osobowości czy charakteru. Sumienność, obowiązkowość, wytrwałość, nawyk samodzielnego i krytycznego myślenia czy sama umiejętność uczenia się to cechy dużo istotniejsze (i dla potencjalnego pracodawcy i w życiu osobistym) niż przysłowiowy „biegły angielski”.

W kolejnej części – style twarde i miękkie – odrobinę więcej o kształtowaniu charakteru i o podejściu do uczenia się i nauczania. Łatwo chyba zgadnąć, że landrynkowo nie będzie 🙂