Od początku cyklu powtarzałem po wielokroć, że język jest środkiem wyrażania jakichś treści, ale też narzędziem podkreślania własnej tożsamości (to, jak mówię, świadczy o tym, kim jestem) i budowania relacji społecznych (to, jak do Ciebie mówię, świadczy o tym, za kogo Cię uważam i jak bardzo poważam) a *nie* tylko zestawem słów i reguł istniejącym w oderwaniu od rzeczywistości społecznej. Oczywiście, by móc brać udział w interakcjach, uzyskać dostęp do dóbr kultury itp., trzeba te "słowa i reguły" – warunek konieczny, ale nie wystarczający – opanować. Większość dyskusji, porad, metod nauki języków koncentruje się na tych elementach, bo tak jest łatwiej, szybciej i skuteczniej. "Jak" to w końcu łatwiejsze pytanie niż "dlaczego" i "po co". W kolejnym, ostatnim już odcinku planuję opisać, do czego tak naprawdę przydają mi się języki, ale wcześniej, tu i teraz, chciałbym przestrzec przed kilkoma pułapkami, w jakie można wpaść wskutek zbyt technicznego podejścia do nauki języków i koncentracji na narzędziach nauki i mierzeniu postępów, zamiast na celach rzeczywistych (treści, tożsamości, interakcje).
Nie mam nic przeciwko korzystaniu z narzędzi przyspieszających naukę. Podręczniki, listy frekwencyjne, spreparowane teksty, programy testujące zapamiętywanie – to wszystko super, bo pozwala szybciej dotrzeć do etapu samodzielnego używania nowego języka do czegoś konkretnego (lektura czy rozmowa, czy załatwianie spraw w urzędzie, czy cokolwiek innego). Informacje usystematyzowane i uszeregowane przyswaja się łatwiej, niż przypadkowo dobrane treści. Nauka przy użyciu specjalnie przygotowanych materiałów jest – przynajmniej na początku – efektywniejsza i mniej stresogenna niż "pójście na żywioł", kiedy wszyscy mówią zbyt szybko, a co drugiego słowa trzeba się domyślać. Problem w tym, że łatwo się w tym komforcie zatracić, zapominając, że tak naprawdę chodzi o ten żywioł właśnie. Rzeczywistość zawsze będzie bogatsza od wyobraźni autora podręczników; rozmowa na ulicy czy przez Skype'a – bardziej chaotyczna i nieprzewidywalna niż odgrywane na zajęciach scenki. Chodzi przecież nie o to, by przerobić podręcznik, czy skończyć kurs, ale raczej o to, by chłonąć prawdziwe treści i rozumieć żywych ludzi. Komfort, jaki daje kontrolowane środowisko nauki (czy samodzielnej, czy zorganizowanej) to tylko iluzja i warto o tym pamiętać.
Powiązanym problemem, kolejną konsekwencją traktowania języka jako zamkniętego zbioru faktów (słów i reguł ich składania w zdania) jest iluzja perfekcji. Łatwo przyjąć sobie za pewnik, że istnieje jakiś jeden niezmienny wzorzec języka, i że kiedy go osiągniemy lub się do niego zbliżymy, będziemy mogli przestać się uczyć, bo wszystko wreszcie będzie przychodzić naturalnie; ale dopóki tak nie jest – trzeba się "uczyć języka" w jakiś specjalny, dedykowany sposób. Tymczasem, taki moment nigdy nie nastąpi, bo język żyje i jest współtworzony przez wszystkich swoich użytkowników, z których żaden nie zna go w całości. Kompetencje językowe rodzimego użytkownika nie są mu dane raz na zawsze w jakiś magiczny sposób, ale rozwijają się przez całe jego życie, nie dlatego, żeby świadomie się czegoś uczył (to też, ale na ogół tylko do wejścia w dorosłość), ale równolegle ze zbieraniem życiowych doświadczeń. Jeśli język opisuje świat, to nauki języka nie sposób oderwać od nabywania wiedzy o świecie. Widać to nie tylko na poziomie nieświadomie przestrzeganych reguł rządzących pragmatyką codziennego użycia (kto, kiedy, jak, co i do kogo mówi) ale nawet na poziomie pojedynczych słów.
Czy jeśli wiem, że "larch" to po polsku "modrzew", ale nie mam pojęcia jak taki modrzew wygląda (dla mnie to "jakieś drzewo"), to "znam" słowo "larch", czy nie znam? A czy znam samo słowo "modrzew"? Co się zmieni, kiedy obejrzę trzeci odcinek Monty Pythona i zapamiętam, jak wygląda drzewo, które tam pokazują? Moim zdaniem nie ma potrzeby, by na te pytania odpowiadać; służą tylko do wzmocnienia intuicji, że znajomość języka nigdy nie jest kompletna, że być może zamiast zaliczać testy ze słownictwa warto, bo ja wiem, zapisać się na kurs rozpoznawania drzew?
Przy okazji – we wspomnieniach Feynmana jest kapitalny fragment, kiedy ojciec mówi mu, że wiedza jak nazywa się ptak siedzący przed nimi na gałęzi jest bezużytecznym etykietowaniem, jeśli się nie ma pojęcia, jak ten ptak żyje. Podobnie ze znajomością słów, podobnie ze znajomością języków – co z tego, że wiem jak mówić, jeśli nie wiem, o czym mówię?
Zachęcając do tego, by stawiać sobie wysokie wymagania, jednocześnie zniechęcam do pogoni za językową doskonałością, jeśli rozumiana jest wąsko i w czysto techniczny sposób, bo prowadzi do kolejnej pułapki…
Iluzja wtajemniczenia. Ucząc się języków rzadko nauczanych, egzotycznych, jakkolwiek zwał i osiągając w tym niezłe wyniki, nie raz i nie dwa zdarzyło mi się przyłapać samego siebie na pielęgnowaniu poczucia wyższości w stosunku do tych 'profanów', którym to wystarcza użytkowa (albo i żadna) znajomość perskiego (nie tylko perskiego to dotyczyło, ale niech ten przykład wystarczy), którzy mają fatalny akcent, którzy nie odczytują aluzji literackich itepe. Ja przy nich to ho-ho! Robiłem zakłady z sobą samym: zobaczmy czy – pomimo słowiańskich rysów – mogę sprawić, by mnie brano za Persa. Kiedy się orientują? Po 5, 10, 15 minutach? Bicie takich rekordów wciąga (będzie o tym i niżej) i bawi, podobnie jak rzucanie cytatami z poezji czy powiedzonkami, których znajomości nikt nie spodziewa się od cudzoziemca. Nie mówię, żeby tego nie robić, wprost przeciwnie, to fajna zabawa językiem, sposób na rozluźnienie atmosfery, no i efektywna technika utrwalania wiedzy i doskonalenia umiejętności. Ale jeśli stoi za tym chęć dowartościowania się w czyichś oczach, poczucia się lepszym od kogoś, wtajemniczonym, to nie wygląda to zdrowo. Jeśli czyjś łamany perski nie przeszkadza mu w nawiązywaniu kontaktów i byciu szczęśliwym, to zamiast (w myślach) cmokać z politowaniem, należałoby gratulować i życzyć zdrowia.
Wśród ludzi o zainteresowaniach zbieżnych z moimi, czyli zajmujących się językami mniejszościowymi, to "cmokanie w myślach" pojawia się czasem również w stosunku do "nich", "miejscowych", "tambylców", czyli użytkowników języka, jeśli na przykład posługują się jego "zachwaszczoną", "nieautentyczną" formą. Trochę jak globtroter korzystający z dobrodziejstw globalizacji, by odwiedzić – jak 10 000 globtroterów przed nim – jakieś "egzotyczne plemię" i potem sarkać, że piją tam Coca-Colę i noszą koszulki Manchesteru United, co w końcu jest rezultatem tejże globalizacji.
Cóż, nauka języków rzadkich to ani wyczynowy sport, ani jakaś mistyczna inicjacja. Uczący się nie jest wybrańcem (choć łatwo można tak się poczuć, zajmując się sprawami interesującymi tylko garstkę osób na świecie), a świat nie będzie się naginał do jego wyobrażeń.
Iluzja wyników. Nauka języków to sposób na poszerzenie wiedzy o świecie, nie wyścigi, nie wyczyn, nie rywalizacja. Warto o tym pamiętać, posługując się różnorakimi narzędziami wspomagającymi naukę. Wyżej piszę, że działają, systematyzując i odpowiednio dawkując nową wiedzę; przed osiągnięciem samodzielności językowej pozwalającej na własne poszukiwania są całkiem przydatne. Ale to, co jest zaletą, bywa również i wadą (przykłady z duolingo, bo to akurat znam najlepiej):
Aplikacje wspomagające naukę działają w oparciu o ogólne zasady ugrywalnienia – systemy punktacji, paski postępu, odblokowywanie kolejnych etapów, zdobywanie kolejnych odznak. Wszystko to wciąga, wręcz uzależnia; motywuje do nauki (a raczej do zabawy z programem). Problem w tym, że rozlicza się tu nie z rzeczywistych umiejętności, a z dostosowania się do wewnętrznych reguł rządzących aplikacją, te zawsze są uboższe od rzeczywistości, uproszczone. Duolingo nie karze za pomijanie diakrytyków – żeby zdążyć na czas, pobić rekord, będę pomijał. Na wiele pytań można odgadnąć odpowiedź, wcale jej nie znając; wystarczy eliminacja opcji absurdalnych albo znajomość algorytmu. Skoro elementem przyciągającym jest stałe zaliczanie kolejnych osiągnięć, stopień trudności musi być (i jest) tak ułożony, by przeciętny gracz pozostawał zmotywowany (= musi mieć jakieś sukcesy). Efekt końcowy – można mieć "zrobione na złoto" całe drzewko, bez jakiejkolwiek użytecznej znajomości danego języka (irlandzkiego w moim przypadku).
Powyższe można uogólnić na egzaminy – każdy test ma swoją specyfikę, co umożliwia pójście na skróty ("nauka pod egzamin"; w skrajnych przypadkach – wkuwanie na pamięć całej bazy pytań, jeśli jest zamknięta) – ale także na cały proces konwencjonalnie rozumianej nauki. Podręcznik to mapa języka, zajęcia to gra symulacyjna. Każda mapa upraszcza (mapa w skali 1:1 jest jednocześnie idealnie wierna i kompletnie bezużyteczna), każda symulacja różni się od rzeczywistości, bo jest kontrolowana i bezpieczna (w zawodach paintballowych amatorzy wygrywają z żołnierzami sił specjalnych, bo są od nich śmielsi, bardziej ryzykują; wiedzą, że to tylko farba, ci drudzy reagują jak na prawdziwe kule). Niezależnie od tego, jak wciągające mogą być rozmaite gry i zabawy, w tym językowe, rzeczywistość, chaotyczna, dezorientująca, pozbawiona sztywnych reguł i punktacji, jest o wiele ciekawsza. Nauka języka w stosunku do używania języka jest tylko surogatem, protezą, którą – po raz kolejny powtórzę – jak najszybciej należy odrzucić.
Świetny tekst.
Z drugiej strony o ile ukraiński mogę rozwijać praktycznie bez fazy suchego bez uczenia się go, to z japońskim wciąż napotykam na ścianę treści, z której nic nie rozumiem, co znaczy że muszę zająć się nadal uczeniem się go, a nie korzystaniem.
Zbiegło się to w czasie z moją najnowszą metodą nauki hiszpańskiego. Od zeszłego wtorku można za pomocą Google Street View zwiedzać 9 parków narodowych w Kolumbii (https://www.google.com/maps/streetview/#colombia-highlights) i chcą to wkrótce rozbudować do 26 i nawet dodać audio. 🙂 Metoda nauki polega na tym, by chodząc sobie tak po parku narodowym nazywać po hiszpańsku rośliny, które widzę… Chodzić, kręcić się o 360 stopni, pochylać nad roślinkami i je oglądać to najlepsza gra komputerowa w jaką grałem (choć ciężko ukryć, że ma wiele z symulacji, trzyma się rzeczywistości, pokazuje świat prawdziwy). By nazwać wiele roślin z pewnością będę potrzebował nowe słowa, czegoś się nauczę i z języka. Oczywiście tu pojawia się pytanie, czego to jest nauka – hiszpańskiego, a może biologii? Język obcy jest narzędziem do poznawania świata i myślę, że warto świata nigdy nie przestać poznawać. W ten sposób mój hiszpański będzie się rozwijał aż do mojej śmierci, ale to tak samo jak mój polski, czy w przypadku roślin też moja łacina. 🙂
Podzielę się na świeżo ostatnimi wrażeniami. Teraz uczę się litewskiego – czysto hobbystycznie, acz niedawno udało się spędzić 2 dni na Litwie. Jadąc przez kraj "niechcący" nauczyłam się garści słów które podczas suchej nauki świadomie omijałam, bo przy moim ogromie niewiedzy szkoda mi było na nie czasu. I tak z kontekstu, zupełnie bez wysiłku przyswoiłam słowa i zwroty takie jak "objazd", "opony" czy "Myjnia samoobsługowa – już otwarte!" 🙂 Co ciekawe, 5 lat temu przed wycieczka do Czech przez jakiś miesiąc uczyłam się czeskiego, a najlepiej zapamiętałam nie to, czego się uczyłam z audiokursu, a właśnie słownictwo komunikacyjne związane ze środkiem transportu, którym miałam przyjemność tamże się dostarczyć, a które "weszło" mi do głowy samo w czasie jazdy. Czyli słowa oznaczające: bilet, peron, dworzec główny, bagaż, przystanek… Mało tego – choć inne słownictwo (uważane przeze mnie za ważniejsze i bardziej uniwersalne)po pięciu latach braku kontaktu z językiem wyparowało, słówka kolejowe wciąż pamiętam! Przypuszczam, że to wynik ekscytacji towarzyszącej podróży i regularnego powtarzania komunikatu w krótkich odstępach czasu, do tego podczas samej jazdy drogą szybkiego ruchu czy koleją nie jest się tak intensywnie bombardowanym masą nowych informacji, więc to, co przyciągnie uwagę, jakoś tak samo się zapamiętuje… Inaczej jest podczas zwiedzania miasta, gdzie na każdym kroku czeka masa nowych dźwięków, obrazów, odkryć i w tym natłoku nowych "danych" trudniej mi jest zapamiętać napotkane nowe słowa.
Zaloze sie, ze najlatwiej przyswoilas litewskie slowo "objazd" czyli "apylanka".Objazdy na litewskiej prowincji przewaznie wioda przez polne, piaszczyste drogi, gdzie latem roi sie od pylu, kurzu. Gdy przejedziesz pare kilometrow taka " apylanka" to caly samochod masz opylony i nazwe objazdu na pewno na dlugo zapamietasz. W rzeczywistosci pochodzi ona od "aplink"- "dookola" i z opylaniem nie na nic wspolnego.
"Apylanka" faktycznie zapamiętała mi się ekspresowo, ale ponieważ znak zawsze widywałam przy głównej, asfaltowej drodze z okna autokaru, skojarzenie z polnym kurzem w ogóle mi się nie nasunęło. Raczej rozgryzłam je etymologicznie (no i samo słowo jakoś tak mi się spodobało), ale historyjka z pyłem bardzo fajna, pewnie wiele osób tak właśnie by to rozegrało.
Podczas przejazdu przez Litwę wysłuchałam paru pełnych oburzenia polskich komentarzy typu: "Co to za język?! Jakaś "mokykla"[lit. "szkoła"], co to ma być?". Przypomniało mi się, jak się parę lat temu nieoczekiwanie spędziłam kilka godzin na Węgrzech, gdzie alfabet był łaciński a napisów nie rozumiałam ani w ząb (a ten ząb jest większy niż na Litwie, bo tam choć część słów wygląda znajomo – nawet jeśli się litewskiego nigdy nie uczyło). Ale ja u Madziarów nie oburzałam się tylko postanowiłam kiedyś poznać podstawy i sprawdzić czy dopatrzę się podobieństw z fińskim (którego też nie znam) 😉
Podobienstwa wegiersko-finskie to przede wszystkim typologia, troche gramatyki i raptem kilkanscie slow. No moze kilkadziesiat. 🙂
UWIELBIAM TAKIE SŁOWNE ZABAWY POMIĘDZY W A R M I A N K Ą a N I G H T H U N T E R ! enter
Bardzo ciekawy wpis. Moim problemem jest to, że interesują mnie języki same w sobie, ich struktura. Szczerze mówiąc, jestem umiarkowanie zainteresowana rozmową z native'ami czy rozmową w ogóle, najczęściej korzystam z języków czytając coś (od prasy po literaturę), słuchając (radia, muzyki), oglądając (filmy, seriale).