Główne intuicje przekazawszy w poprzednim odcinku cyklu, tym razem poświęcę nieco więcej uwagi ogólnym zasadom, warunkującym powodzenie nauki. Niniejszy tekst nie jest nowy, pojawił się już dawno na moim blogu, ale obecna jego wersja jest rozbudowana o nowe, istotne wątki – zachęcam zatem do ponownej lektury.
Jak się uczyć języków?
Nie ma cudownej metody, są ogólne zasady. Krótko mówiąc, należy uczyć się: regularnie, intensywnie, wytrwale, samodzielnie i jak najmniej. No i brać pod uwagę garść prostych prawideł, o których za chwilę.
Kilka prostych zasad
Odpoczynek to najważniejsza część każdego treningu
I kropka. Żeby sprawnie myśleć, trzeba być wypoczętym, wyspanym i trzeźwym (a nie na kafeinowym haju). Czytelniku, kimkolwiek jesteś, zapewne śpisz mniej niż potrzebujesz. Moja rada – chcesz się uczyć języków – kładź się spać wcześniej! A najlepiej bezpośrednio po wieczornej powtórce materiału, którą mózg będzie miał szansę spokojnie przetrawić i usystematyzować podczas snu!
Wytężanie uwagi jest męczące i niestety nie może trwać długo (moja ocena z kapelusza: jednym ciągiem 30-45 min? więcej w warunkach silnego stresu), inaczej myśli zaczynają błądzić. Trzeba więc przeplatać koncentrację z odprężeniem, relaksem. Ale gapienie się w jakiś ekran, kompulsywne sprawdzanie maili, powiadomień na Facebooku czy układanie playlisty empetrójek to szkodliwy pseudo-relaks, a nie odpoczynek. Co działa? Cisza, spokój, liczenie oddechów, albo, jeszcze lepiej – wysiłek fizyczny.
Jeśli już coś potrafisz, to nie możesz się tego nauczyć, a jedynie (czy aż) udoskonalić. Uczysz się próbując zrobić coś, czego jeszcze nie umiesz. Na błędach, przez błędy, dzięki błędom – nazwij jak chcesz. Niby oczywiste, ale o wiele łatwiej, bezpieczniej, jest wyznaczać sobie cele leżące w granicach naszych możliwości (co prowadzi do stania w miejscu, może z coraz lepszą techniką) niż te wykraczające poza granice (co jest warunkiem rozwoju). Tymczasem poprzeczka musi być zawieszona odrobinę za wysoko!
Na szczęście większość ambitnych wyzwań da się podzielić na mniejsze, łatwiejsze do przełknięcia i strawienia. Biegnąc niby już "na ostatnim oddechu" można spokojnie przebyć kolejnych N kilometrów metodą "wytrzymaj jeszcze tylko do następnego krzaczka". Bardzo skomplikowane zadania można rozłożyć na części składowe – z których każda z osobna będzie prosta. Język to system otwarty, łatwo poddaje się skalowaniu pod względem stopnia złożoności struktur. Można, warto, trzeba uczyć się reguł rządzących łączliwością wyrazów i budową zdań, dobudowując do już znanych (wyuczonych, zasłyszanych) konstrukcji nowe elementy.
Na ostatni punkt często wskazują różni "guru językowi". I mają rację w tym, co twierdzą – wykorzystywanie internacjonalizmów czy szybkie opanowanie konstrukcji modalnych (chcę, mogę, muszę) pozwala zacząć się komunikować (i dostawać informację zwrotną) bardzo, bardzo szybko. To, w czym się mylą, to przedstawianie etapu znalezienia pierwszych punktów podparcia, jako -właściwie- już osiągniętego celu. "Dzięki tej technice będzie szybko i łatwo". Nie będzie, bo język, każdy język, to żywe i niezmiernie złożone zjawisko społeczne, o ogromnej skali mierzonej liczbą słów, ich znaczeń i interakcji (zarówno pomiędzy słowami, jak i słowami, a ludźmi).
Intensywność
Jak, mam nadzieję, jasno wynika z poprzedniego tekstu uważam intensywność za kluczowy warunek skuteczności. Bez niej trudno przebrnąć nudny początkowy etap, kiedy "niczego jeszcze nie umiem powiedzieć" i przejść do posługiwania się językiem, zamiast uczenia się go. I tu, jak gdzie indziej, działanie na pół gwizdka przynosi skutki nawet nie połowiczne, a o wiele skromniejsze.
Regularność
Nie ma co się rozwodzić: 30 minut nauki cztery razy w tygodniu przynosi lepsze efekty niż dwie godziny raz w tygodniu (oczywiście dwie [czemu nie dziesięć?!] godziny codziennie to jeszcze lepiej). Repetitio est mater studiorum i tyle. Żeby pamiętać, trzeba powtarzać (najlepiej – przez użycie), a żeby powtarzanie było skuteczne, musi odbywać się regularnie (i wiemy nawet mniej więcej jak regularnie – za SuperMemo, ANKI i innymi systemami stoją solidne podstawy naukowe).
Wytrwałość
Podobnie jak efekty miesięcznej pracy nad sylwetką na siłowni znikają szybko, gdy się zarzuci ćwiczenia, tak i nawet najbardziej intensywny wysiłek włożony w naukę języka nie przyniesie niemal niczego, jeżeli nie będzie kontynuowany. Nauka języka (jeśli założymy, że chodzi o coś więcej niż nabycie podstawowych umiejętności komunikacyjnych) to zadanie na lata; kto twierdzi inaczej – zmyśla bądź bredzi. Jak już pisałem, chodzi nie tyle o to by się nauczyć, ile o to, by nabytą wiedzę utrzymać znajdując dla niej zastosowanie praktyczne.
Samodzielność
Nawet jeśli bierze się udział w jakichś zorganizowanych formach nauki, trzeba uczyć się samodzielnie. Podporządkowanie się rytmowi pracy całej grupy czy zakresowi jakiegoś egzaminu układa wprawdzie proces nauki w jakieś karby i pozwala prognozować wyniki (za dwa lata powinienem zdać CAE), ale jednocześnie przenosi środek ciężkości z umiejętności językowych (czy potrafię się dogadać w konkretnej sprawie, przeczytać co mnie interesuje) na egzamin, certyfikat, podręcznik (wow, przerobiłem już 40 lekcji!), które w prawdziwym świecie (tj. poza szkolną salą) są kompletnie nieistotne. Dodatkowo praca wyłącznie według programu układanego przez innych, przynosząc błogi spokój, negatywnie odbija się na wynikach, do których potrzebny jest twórczy niepokój. W nauce języka należy poszukiwać samemu nowych wyzwań, tak żeby nie była mechanicznym odbębnianiem, które i tak będzie nieskuteczne. Z samodzielnością związane jest też krytyczne myślenie, które bezwzględnie warto w sobie kształtować, zamiast ślepo naśladować jakiś autorytet. Nie wierz na słowo nikomu, nawet mnie, a tym bardziej samemu sobie (samego siebie najłatwiej oszukać). Weryfikuj zarówno to, co twierdzą inni, jak i to, co jak Ci się wydaje, wiesz.
W odniesieniu do nauki języka samokrytyczne podejście oznacza także stałe szukanie odsłuchu. Nie chodzi o to, by zadręczać tambylców pytaniami "czy dobrze powiedziałem?" – wytykanie innym błędów zajmuje czas i jest krępujące, zawsze balansując na granicy impertynencji – ale o to by -po prostu- słuchać, co, kiedy i jak mówią czy piszą i starać się naśladować, biorąc pod uwagę kontekst (różne sytuacje = różne style języka), to, co się widzi i słyszy, zamiast tkwić sztywno w szkolnogramatycznej "poprawności".
Uczyć się jak najmniej
By uniknąć częstej w blogosferze fetyszyzacji procesu uczenia się czyli koncentrowania się na technikach nauki dajmy na to hiszpańskiego [to niekończące się rozprawianie – oczywiście po polsku – który podręcznik lepszy, jak ustawić cykl nauki, czy stosować shadowing, stawiać input przed outputem czy odwrotnie…], należy jak najmniej się uczyć. Jak najwięcej za to – używać języka, którego się uczymy, tam gdzie nas to interesuje i jest nam potrzebny. Interesuję się irańskim filmem – dlaczego nie sprawdzę, co w Iranie pisze się o Farhadim, albo co leci w kinach w Teheranie? Samo poszukiwanie sposobów jak sprawdzić repertuar irańskich kin może być świetnym ćwiczeniem nie tyle ze znajomości języka ile z kreatywności w wyszukiwaniu informacji (a to dużo przydatniejsza w życiu umiejętność niż perski). Jeśli zaś nie ma takiej rzeczy, do której dany język jest potrzebny – mówię po raz tysięczny – to po jaką cholerę się go w ogóle uczyć? Oczywiście, takie podejście jest trudne i wiąże się z przysłowiowym skokiem na głęboką wodę, ale cóż – tej wody i tak nam nikt nigdy nie spłyci.
O co tak naprawdę chodzi (moim zdaniem)
Na koniec niespodzianka – w nauce języka -nawet jeśli mantrę "nie ucz się, ale używaj" odłożymy na bok- tak naprawdę to nie nauka języka jest najważniejsza. Jeśli nie ona to cóż takiego? Po pierwsze, wynikająca z samodzielnie odniesionego 'sukcesu' większa pewność siebie. Jest z czego się cieszyć, w końcu odczepiłeś małe kółka od rowerka i jedziesz dokąd chcesz. Ludzie pewni siebie (nie mylić z pyszałkami – arogancja i zarozumialstwo, to sposoby rekompensowania niskiej samooceny, a nie symptomy wysokiej) są po prostu fajniejsi dla siebie i innych. Po drugie, i ważniejsze, ukształtowane przez zdyscyplinowaną naukę cechy osobowości czy charakteru. Sumienność, obowiązkowość, wytrwałość, nawyk samodzielnego i krytycznego myślenia czy sama umiejętność uczenia się to cechy dużo istotniejsze (i dla potencjalnego pracodawcy i w życiu osobistym) niż przysłowiowy „biegły angielski”.
W kolejnej części – style twarde i miękkie – odrobinę więcej o kształtowaniu charakteru i o podejściu do uczenia się i nauczania. Łatwo chyba zgadnąć, że landrynkowo nie będzie 🙂
"Jeśli zaś nie ma takiej rzeczy, do której dany język jest potrzebny – mówię po raz tysięczny – to po jaką cholerę się go w ogóle uczyć?"
Wiem, że temat użyteczności był poruszany wielokrotnie, chciałem podzielić się jednak swoją refleksją:). Otóż języki, którymi jestem zainteresowany, w gruncie rzeczy podobają mi się same w sobie i – tak naprawdę – nie są mi bardzo do życia potrzebne (może poza angielskim, do konsumowania kultury).
Kiedy ponad półtora roku temu (kiedy to moje zamiłowanie do języków się wykrystalizowało) zacząłem szukać w internecie informacji o nauce, trafiłem na wiele blogów, w tym Świat Języków. Pamiętam, że na większości z nich czytałem, że trzeba właśnie mieć jakiś cel, żeby się uczyć; myśl ta wielokrotnie, na wielu etapach, zniechęcała mnie do nauki. Że może rzeczywiście – nie powinienem się uczyć i tracić energii po nic?
Ale ostatnio rozprawiłem się (może raz na zawsze?) z takim myśleniem, z tym "poczuciem bezsensu". Zrozumiałem bowiem, że skoro ktoś może kolekcjonować znaczki, słoniki czy ręcznie malowane garnki gliniane, to i ja mogę traktować języki jako pewnego rodzaju hobby. Czy słoniki, znaczki i monety mają jakiś większy sens? Czy nie jest stratą czasu szukanie jakichś rzadkich okazów, jeżdżenie po antykwariatach czy pchlich targach?
Czy języki mogą być hobby, takim poważnym, w które angażujemy się z uwagą, któremu się poświęcamy, a które nie ma wybitnie praktycznego zastosowania?
Proszę mnie nie zrozumieć źle: rozumiem wagę praktyki i sam używam języków, których się uczę – do rozmów, czytania wiadomości, słuchania wiadomości etc. Ale teoretycznie – jak było już wspominane na Woofli w artykułach Twoich i Karola – mógłbym poczytać wszystko na BBC lub w znaleźć coś w polskim źródle.
Pozdrawiam serdecznie:)
Tak sobie myślę, że aby kolekcjonować znaczki wystarczy je kupić, lub odklejać z kopert. Aby się natomiast nauczyć języka trzeba go do czegoś używać, a aby go nie zapomnieć również trzeba go do czegoś używać. Jeśli nie masz formy użycia języka, nie wiem więc JAK można go sobie zakolekcjonować. Znaczek jest przedmiotem materialnym, który łatwo nie anihiluje, podczas gdy język jest ulotnym zapisem w pamięci. W jaki sposób go sobie można zakolekcjonować? Oczywiście można kolekcjonować same książki do nauki języków i do tego z pewnością nie trzeba ich nawet otwierać i czytać. Z językiem jedyne co można zrobić to albo go używać, albo go zapomnieć.
Racja ze znaczkami, przyznaję. Ale czy nie jest tak, że i tacy kolekcjonerzy zdobywają wiedzę o różnych rodzajach, typach etc., żeby zbierać jak najlepsze okazy?
Teraz mi przyszło do głowy: a co, jeśli porównałbym naukę języków do trenowania koszykówki czy wspinaczki wysokogórskiej jako zainteresowań?
Jeśli powiemy, że uprawianie sportów przyczynia się praktycznie do poprawy zdrowia, można by wtedy powiedzieć, że i nauka języków coś usprawnia – funkcjonowanie mózgu (tu wstaw wszystkie różne wyniki badań dotyczących pozytywnego wpływu nauki języków na mózg). Co sądzisz o tym?
Oczywiście można mieć hobby podobne do wspinaczki górskiej. Zawsze wierzyłem (nikt nie wie o istnieniu boga, ale niektórzy w niego wierzą), że nauka języków coś usprawnia w funkcjonowaniu umysłu, np. pamięć. W końcu jest to bardzo regularny i bardzo długotrwały trening dla umysłu i ciężko tego faktu nie dostrzec…
Z drugiej jednak strony nie czytałem tych 'jakże licznych' prac naukowych dowodzących pozytywnego wpływu nauki języków na mózg. Jeśli Ty je czytałeś oczywiście odeślij mnie do wyselekcjonowanych tytułów… 🙂
Mogę postawić tezę, że osoby uczące się z pasją egzotycznych języków odznaczają się statystycznie rzecz biorąc wyższą inteligencją od tła. Tylko, że w nauce liczą się najprostsze wyjaśnienia i jeśli potwierdzą to jakieś badania, w tym przypadku najprostszym wyjaśnieniem byłoby stwierdzenie, że to ludzie o wyższej inteligencji chętniej biorą się za takie nietypowe działania jak nauka nahuatl, lub chociaż rumuńskiego, raczej niż, że to nauka języka tak znacznie podniosła im inteligencję… Co Ty na to???
Myślę, że nauka języków owszem pomaga, lecz po pierwsze i przede wszystkim w dalszej i kolejnej nauce języków (do tego praktycznie do rzeczy podchodząc pomaga w istotnej części zwyczajnie poprzez rosnące doświadczenie, a nie jedynie poprzez "czysty rozwój mózgu"). Określnie drugorzędnych i mniej istotnych wpływów na funkcjonowanie całego umysłu na znacznie szerszym polu wydaje mi się zadaniem znacznie cięższym… Co Ty na to???
Dziękuję za komentarz. W odpowiedzi kilka uwag.
To może być prawda w odniesieniu do pary powiedzmy irlandzki-angielski. Być może (choć wątpię) wszystkie treści kultury wytwarzane po irlandzku równolegle są dostępne również po angielsku, a wszyscy mówiący po irlandzku równie dobrze (lub lepiej) znają angielski, ale to nie jest sytuacja typowa. Po polsku, przy całej fali tłumaczeń z angielskiego -z tego co wiem- nadal nie można przeczytać nic Davida Fostera Wallace'a. "Nawet", bo to bodaj najważniejszy pisarz przełomu XX i XXI w. Na angielski z kolei tłumaczy się relatywnie mało, więc język ten średnio się sprawdza jako droga do poznania obcojęzycznych literatur.
Nie chodzi mi więc o to, że "angielski wystarczy do wszystkiego", ale po prostu o to, by zastanowić się, czy uczący się ma jakieś potrzeby, oczekiwania, pasje, do realizacji których angielski *nie wystarczy*. Ryzykuję tezę, że wielu uczących się tak naprawdę nie wie po co się uczy i takich potrzeb czy pasji nie ma.
A skoro przy pasjach jesteśmy. Nie mam nic przeciwko pasjonatom i hobbystom. Sam mógłbym siebie do ich grona zaliczyć. Ale wiem, że nauka języka "dla samego języka" ma niewielkie szanse, by zakończyć się powodzeniem. Jeśli interesuję się maltańskim jako ciekawym "okazem", ale Maltą i Maltańczykami – już niespecjalnie, to wprawdzie mogę przerobić TY Maltese i mieć jakie takie pojęcie "jak to działa", ale żeby nauczyć się maltańskiego perspektywy mam marne. Namawiam nie tyle do porzucania pasji, ile do trzeźwej oceny i oddzielania chwilowych kaprysów od ważniejszych celów, by na te pierwsze zbyt wiele czasu nie tracić. Łudzić samego siebie, że chwilowa i za chwilę zapomniana zachcianka jest *czymś najważniejszym na świecie* jest wbrew pozorom bardzo łatwo.
A taką prawdziwą pasję językową warto ukorzenić rozszerzając o pozajęzykowe elementy. O tym będzie szerzej w piątym odcinku.
Pozajęzykowe elementy jak najbardziej! Czy jednak najpierw muszę zainteresować się kulturą Malty, żeby uczyć się maltańskiego? Czy może czasem – ja tak sądzę – zainteresowanie językiem przynosi zainteresowanie kulturą (w końcu sam język jest pewną wersją świata i ucząc się języka uczymy się myślenia innych)? W sensie – czy zawsze nauka języka dla języka jest kaprysem i stratą czasu?
I skąd wiemy, że Malta i Maltańczycy to coś, co zainteresuje nas na długo? Może po roku, dwóch latach znajdę coś ciekawszego, a o Malcie zapomnę – czy wtedy była to strata czasu? Czy pasja, która trwa 2 lata to kaprys?
I jeszcze – czy nie lepiej tracić czasu na naukę języków dla nauki języków – niż na siedzenie na Facebooku?:)
Pozdrawiam, dziękuję za odpowiedzi i mam nadzieję, że mój pseudofilozoficzny ton nie będzie zbyt męczący:).
PRL-owskie powiedzenie: "Jeśli chcesz coś zrobić, to usiądź spokojnie i poczekaj, aż ci przejdzie". Otóż jeśli usiądziesz, ale przez długi czas ci nie przejdzie, to warto wstać i zacząć robić. Inny cytat: "czasami człowiek musi, inaczej się udusi". Rób, co chcesz robić, ale wiedz, czego chcesz.
***
Język sam z siebie nic nie wyraża i nie jest żadną wersją świata. Liczy się to, co za jego pomocą wyrażają ludzie. Jeśli interesuje nas język, a nie to, co myślą jego użytkownicy, to można uczyć się "o języku" (jego gramatyce, historii, socjolingwistyce etc.), bez uczenia się "języka".
Język nie jest wersją świata? Filtrem, przez który patrzymy na świat? Dlaczego – dla przykładu – po polsku powiemy, że "słoń nadepnął ci na ucho", a w wersji łotewskiej zamiast słonia będzie niedźwiedź (patrz np.: http://blog.ted.com/40-idioms-that-cant-be-translated-literally)? Czy nie jest to inne spojrzenie na świat?
Dlaczego jest wiele słów, których nie można w prosty sposób przetłumaczyć na inny język (np. http://www.boredpanda.com/untranslatable-words-found-in-translation-anjana-iyer/)? Czy to nie świadczy o różnych wersjach świata "zaklętych" w różnych językach?
Oczywiście jest to tylko jedno z podejść językoznawczych, są też inne:)
Byłem kiedyś naiwnym Whorfistą i doszukiwałem się w idiomach i powiedzeniach oznak jakichś głębszych prawd. Ale cóż takiego ciekawego mówi nam o Łotyszach (a Łotyszom o nas) ta para niedźwiedź/słoń? Polska jest dalej na południe, więc może słonie były u nas dłużej… Przy okazji, "wielbłąd" to zapożyczenie z gockiego "ulbandus" (co znaczy, oczywiście "słoń"… elephantus) – to pomylenie dużych zwierząt jest zabawne, ale co z niego wynika? Z drugiej strony, mentalność i styl życia stereotypowych mieszkańców San Francisco rażąco odbiega od mentalności równie stereotypowych mieszkańców Salt Lake City, choć językowo to się oni raczej nie różnią. Podobnie jak mieszkańcy katolickich i protestanckich dzielnic Belfastu…
Filtrem przez który przecedzamy nasze doświadczenia jest nie język, ale kultura, w której zostaliśmy wychowani. Ponieważ kultura wyraża się poprzez język, łatwo jest pomylić jedno z drugim, ale można mieć ten sam (prawie ten sam – ale tak naprawdę i tak nikt nie mówi dokładnie tak samo jak ktokolwiek inny) język, a skrajnie różne systemy wartości, odmienne skojarzenia i zachowywać się inaczej.
Jeszcze raz powtórzę – to nie język jest ważny, ale to, co ktoś za jego pomocą wyraża. Słowa bez myśli są martwe.
Polecam "The Language Hoax. Why the world looks the same in any language" McWhortera, książka trochę zbyt polemiczna, więc miejscami nużąca, ale zasadnicze myśli warte namysłu.
Piotr – dzięki za odpowiedź, poszukam książki:)
Nie ma nic ważniejszego niż motywacja. Dzięki motywacji jest praca, a rozsądna praca zawsze daje rezultaty.
Ostatnio postanowiłem zacząć naukę serbskiego i przeczytałem na Woofli wszystkie artykuły z tym związane, ale nie zaspokoiły do końca mojego głodu wiedzy – byłbym bardzo wdzięczny, gdyby ktoś na stronie napisał o dokładnych różnicach na linii serbski-chorwacki-bośniacki-czarnogórski. Na co zwracać uwagę przy nauce serbskiego, by być potem w stanie opanować resztę wspomnianych języków?
Skoro już przedstawiamy życzenia co do przyszłych artykułów, to ja chętnie poczytałbym więcej o rosyjskim 😉
Dobry artykuł. Wszystko co ważne w pigułce. Poruszyłeś chyba najważniejszy problem: utrzymanie już nauczonego języka. O tym nie mówi się w szkole. Potem ludzie wychodzą z liceum, nie używają języka, następnie jadą za granicę i… ani be, ani me XD I tłumaczenie: Ale ja maturę zdałem na celujący…
Przyszło mi coś jeszcze do głowy w związku z tym tematem. Jak można utrzymać na jakimś przyzwoitym poziomie kilka języków, powiedzmy trzy, cztery? Ja sam znam jedynie angielski, uczę się dodatkowo niemieckiego. I wiem, że pewnie na tym poprzestanę. Nie tylko dlatego, że to ciężka praca, ale co potem? Jak te języki utrzymać, jak ich nie stracić i całej tej pracy włożonej w ich opanowanie? Takie pytanie, bo w internecie jest cała masa ludzi chwalących się znajomością kilku języków…
Jak utrzymać? Przez ciągły kontakt. Że czasu może nie starczyć na aktywną znajomość wszystkich na raz na równie wysokim poziomie? A kto mówi, że tak trzeba? To nie są żadne zawody.
Podtrzymanie biernej znajomości kilku języków spokojnie można załatwić po prostu przeorientowując lektury. Krok 1 – nie czytać tłumaczeń. Krok 2 – osoba zainteresowana światem i tak nie będzie usatysfakcjonowana ofertą polskich mediów – wystarczy z nich zrezygnować i już znajdzie się czas na NYT, RFI, DW…
A jeśli chodzi o znajomość czynną, o wiele bardziej czasochłonną, cóż – trzeba pogodzić się, że nie zawsze, nie wszystkie. Stiller w którymś z wywiadów powiedział, że chyba trzy razy przypominał sobie na nowo indonezyjski, po tym, jak przez dłuższy czas nie był mu do niczego potrzebny. Takie przypominanie sobie jest dużo szybsze, niż uczenie się po raz pierwszy – pod warunkiem, że jest co sobie przypominać (czyli że ta pierwsza nauka nie skończyła się gdzieś na początku).
Mój perski wiele utracił przez rok jaki minął odkąd wróciłem z Iranu. Nie ta płynność i łatwość mówienia, nie ten dobór słownictwa. Ale przecież nie pracuję jako tłumacz, więc snu mi to z powiek nie spędza.
"Jak najmniej sie uczyc, jak najwiecej uzywac jezyka"- biernie- jak najbardziej, ale juz czy aktywnie?- no nie wiem…
Teoretycznie mozna by najpierw solidnie opanowac podstawy jezyka obcego i te elementy, ktore dla nacji uczacego sie sa nieoczekiwane, zdradliwe, szczegolnie trudne; a dopiero potem wziac sie za uzywanie i uzupelnianie reszty. Ale, o ile podstaw mozemy sie nauczyc z podrecznikow (dzis pisanych przewaznie przez nejtywow), to juz o pulapkach, kalkach itp. powinni pisac przedstawiciele wlasnego narodu. Z tym jest jednak problem- materialow takich praktycznie nie ma. A przejscie do uzywania bez np. listy falszywych przyjaciol moze byc dosc niebezpieczne. Przekonala sie o tym np. pani profesor Zyta Gilowska i to w swoim ojczystym jezyku (Szokujace wyznanie Zyty Gilowskiej!!-You Tube). Ona akurat nie miala listy slow zdradliwych w slangu 🙂 . Nietrudno sobie wyobrazic, co dopiero mozna
stworzyc w jezyku obcym, gdy sie za wczesnie przejdzie do praktyki! Problem mogliby rozwiazywac nejtywi, ale raczej wszedzie dobre wychowanie nie pozwala poprawiac cudzych bledow, chyba ze sa naprawde szokujace.
Tak wiec w praktyce, z braku lepszych opcji, dosc szybko trzeba przejsc do uzywania jezyka obcego, nalezy tylko miec swiadomosc, co moze z tego wyjsc, bo za kazdym slowem moze czyhac pulapka, nie koniecznie szokujaca czy komiczna, ale zawsze zaklocajaca prawidlowe poslugiwanie sie jezykiem.
Wszystko racja, jedyna praktyczna rada, którą mogę dać, to po prostu – więcej słuchać (i to z uwagą), niż samemu mówić. A kiedy się mówi, starać się korzystać z konstrukcji używanych przez rozmówcę. Dobry efekt i językowy, i międzyludzki (niemal każdy lubi jak go słuchają, niemal każdy lubi mieć wrażenie, że "mówimy tym samym językiem").
Zgadzam sie z powyższą wypowiedzią, zeby zacząć używać języka trzeba coś jednak umieć… Za to na troszkę wyższych poziomach trzeba próbowac coś mówić czy pisać, bo nie zapominajmy, że język to przede wszystkim narzędzie.
Witam. Artykuł ciekawy i prawie ze wszystkim się zgadzam. Nie zgadzam się tylko z tym spaniem. Kiedy przechodziłem proces adaptacji do snu polifazowego Everyman musiałem wytrzymać ponad 30 dni śpiąc tylko 4 godziny dziennie (kto chce, niech wygogluje – zbyt dużo tłumaczenia jak na jeden komentarz). Godzina 4:30 kładę się spać, 7:30 wstaję. Po kilkunastu dniach było już coraz lepiej ale pierwsze dni były potworne. Wyobraźcie sobie: śpicie po 6-8 godzin dziennie aż tu nagle musicie wstać po 3 godzinach snu. Potem macie 3 drzemki po 20 minut ale w pierwszych dniach nic nie dają, ponieważ nie wchodzi się w ciągu nich w fazę REM. Wstaje się nawet bardziej zmęczonym. I tak kilkanaście dni. Ale robiłem wtedy to co zawsze: nauka języków. Poza falami ziewania co kilka minut uczyłem się tyle samo co wtedy – po kilka godzin z rzędu. Nie sądzę, że zapamiętywałem mniej, niż gdy spałem po około 8 godzin. Prawdopodobnie (bo jak to policzyć dokładnie? Raz materiał trudniejszy, raz łatwiejszy, ale nauka była równie produktywna) byłem w stanie tyle samo zapamiętać.
Moja metoda (nie wiem czy to metoda) opiera się na: tłumaczenie i rozkładanie tekstu pod względem gramatycznym. Jeśli mi się nie chce to tylko tłumaczę. Jeśli nie chce mi się tłumaczyć to tylko czytam. Jeśli nie, oglądam jakiś film lub z kimś popiszę. Efekty może są później, ale sądzę, że mój styl nauki jest bardziej przyjemny i naturalny.
Bo grunt to coś robić w tym języku i mieć z tego zabawę. Nie szukać wymówek, że zmęczenie. Nawet jeśli zapamięta się mniej podczas zmęczenia, co z tego? Nauka to nie zawody. Sami ustalamy sobie cele. Nie bawi nas ta zabawa, to po co się bawić? Pozdrawiam. 🙂
@Marek
Ciekawy komentarz, że aż się wtrącę! Masz swoją racje, ale @Piotr Kozłowski również ma rację:
Jak słusznie zauważa P.K., aby się nauczyć, trzeba z wchłoniętą wiedzą się przespać, usystematyzować ją sobie podczas snu. Z drugiej strony, dla samego zapamiętania wyrazów zdaje się wystarczać spać ze 4 godziny (punkt dla Ciebie @Marek). To jednak w żadnym wypadku nie oznacza, że spanie po 4 godziny dziennie nie uważam za bardzo nierozsądny pomysł i, że można zrezygnować z faz REM. Jeśli śpisz 4 godziny zamiast 8 godzin, musisz spać dwa razy… Niektóre społeczności faktycznie dzielą sen na partie, ale nie rezygnują ze snu!!! Inaczej się wykończysz i wcale nie będziesz się uczył, a w internecie znajdziesz najgłupsze porady na wszystko, nawet jak zrezygnować ze snu i wykończyć samego siebie.
Zauważ też, że jeśli przez jedną, lub więcej nocy (albo przez pierwszą połowę snu np. po 5-hydroksytryptofanie) skrócisz, ale praktycznie wyeliminujesz fazy REM, Twój organizm będzie chciał ten NIEDOBÓR odrobić wydłużając REM przy najbliższej okazji kosztem non-REM, w efekcie czego obudzisz się następnym razem zmęczony (i oby nie wytorturowany intensywnymi snami!) i wcale wiele się nie nauczysz.
Polecam Ci książkę Thomas Yuschak (2006) 'Advanced Lucid Dreaming. The Power of Supplements'. 🙂 Książka opowiada o fazach snu, neuroprzekaźnikach i legalnych suplementach wpływających na poziom neuroprzekaźników w poszczególnych fazach snu opisując szczegółowo metody regulacji rytmu snu. Fazy możesz sobie w pewnym zakresie regulować suplementami, pobudkami itp. jak sobie kto życzysz i potrzebujesz. 😀 Jakkolwiek nie zamieszasz w ich układzie, łącznie MUSISZ jednak otrzymać 8 godzin snu dziennie i każdej z faz należycie, o ile nie chcesz się wykończyć i chcesz się EFEKTYWNIE UCZYĆ (zgadzam się z @P.K.!!!). Niektóre ćpuny na amfetaminie nie śpią przez miesiąc, tylko odpowiedz sobie na pytanie, co się z nimi dzieje następnie… Chcesz iść do kostnicy nie dożywszy starości to śpij 4 godziny dziennie.
Zupełnie przypadkowo (a może nie… w tle zaczyna grać złowieszcza muzyka) w cyklicznym mailu z Quory dostałem dziś m.in. odpowiedź na pytanie "How does sleep deprivation affect mental ability" udzieloną przez założyciela Wikipedii (nie żebym uważał go za specjalistę w tej dziedzinie).
Od siebie – zapewne jest spora indywidualna wariacja, w tym jaka ilość snu wystarczy by sprawnie funkcjonować i w tym, jak poważne konsekwencje ma jego niedobór, i w tym, kiedy się te konsekwencje zaczynają (zgodzę się że jedna nieprzespana noc czy niedospany tydzień to pestka, ale czy chroniczne niedospanie zaczyna się po tygodniu czy miesiącu?), ale myślę, że moje założenie jest statystycznie trafne – typowy czytelnik śpi za mało w stosunku do swoich potrzeb.
Witam. Sen polifazowy nie jest do końca deprywacją snu, ponieważ nie skraca się fazy REM tylko inne (teoretycznie mniej ważne). Wcześniej spałem około 6 godzin i mi wystarczało. Mogłem spać i po 9 godzin ale różnicy nie czułem. Przejście na sen polifazowy "udostępniło" mi dodatkowe 2 godziny na dzień. Czuję się bardzo dobrze i póki będę się czuł dobrze, będę kontynuował spanie po 4 godziny dziennie. Jakby policzyć, 3 drzemki działają jak 1.5 godziny snu ponieważ drzemka ma w sobie 20 minut fazy REM – tyle co normalny cykl snu w nocy. Wychodzi mi 4.5 godziny snu + 3 godziny snu mieszanego. To wszystko znalazłem w internecie. Postanowiłem sprawdzić na sobie i… działa. 😀 Ale co do kwestii nauki to nie wiem zbyt dużo. I nie wiem czy każdy wie, ale powinno się mieć drzemkę po południu. Pozdrawiam. 🙂
Jak dla mnie z Twojego opisu wynika, że metoda próbuje skrócić przede wszystkim właśnie REM, a zostawić Non-REM. Twierdzisz też, że REM jest ważniejsze od Non-REM – wyjaśnij mi dlaczego na początku snu objętościowo przeważają fazy Non-REM nad REM, dopiero pod koniec snu (w końcówce którą wycinasz skracając sen) objętościowo przeważają fazy REM? Fazy REM z końcówki cyklu snu, który ucinasz w tej metodzie, są dłuższe niż 20 minut, które podajesz. Jeśli twierdzisz, że REM jest najważniejsze, to wyjaśnij mi dlaczego je tak strasznie skracasz? By mieć pełne REM musisz spać przez 8 godzin. By mieć w miarę pełne Non-REM powiedzmy z 6-7 godzin ujdzie.
Czyli znalazłeś w internecie metodę, jak w sumie przez 4 godziny przerywanego snu (3h + 3 x 20min) uzyskać odpowiednik 7.5 godzin snu poprzez wycięcie "niepotrzebnych" czyimś zdaniem faz snu?
Obawiam się, że w dłuższej perspektywie czasu doprowadzi Cię to do przedwczesnej śmierci. Na pewno nie jest to przepis na dobre funkcjonowanie umysłu i skuteczną naukę i w ogóle dobre samopoczucie. Moim zdaniem. 🙂
Ja ubiegłej nocy spałem ok. 8 godzin 15 minut, jak sądzę. Zasnąłem łatwo jak zabity i obudziłem się z doskonałym samopoczuciem i od razu się zerwałem z łóżka. Ostatnie o czym śniłem, to że gram w bilard z trzema bohaterami takiego kolumbijskiego serialu (Los graduados, wersja kolumbijska), który obecnie oglądam (widziałem trzy odcinki bezpośrednio przed zaśnięciem), a po przebudzeniu słyszałem wciąż ich głosy i akcent, choć przestałem je słyszeć zająwszy się czymś. Spałem głęboko i śniłem bardzo żywo i kolorowo i tak przyjemnie, co za słodycz! Nie wiem, jak można z własnej woli pozbawiać się snu…
Internet jest pełen dziwnych rzeczy dla takich dziwaków jak ja. 😉 Nie wiem jak, ale działa. Czytałem na ten temat bardzo dużo ale raz jest napisane, że skraca się całkowicie N-REM, raz że inne fazy snu, i właściwie nie doszedłem do konkretnego wniosku i postanowiłem na sobie spróbować. Ja również się zastanawiam, że skoro niektóre fazy były to może są potrzebne?
Nie sądzę, że organizm może pozwolić na takie powolne zabijanie go (przynajmniej do pewnego poziomu). Będę szedł ulicą i nagle… zgon? Obstawiam, że mój mózg stopniowo zacząłby przechodzić na inny system snu (np. monofazowy – książkowe 8 godzin).
Czuję się świetnie. A właściwie to normalnie. Zasypianie jest bardzo przyjemne, prawda? Kładziemy się zmęczeni do łóżka, ten moment ciszy i spokoju. A potem mija 8 godzin i się budzimy. W tym czasie mamy kilka cykli snu w których mamy sny ale większość ludzi ich nie pamięta (można ćwiczyć, wtedy pamięta się więcej niż jeden sen). Ja mam takich snów 4 dziennie. Więc mogę powiedzieć, że nie wiem, jak z własnej woli spać tylko raz dziennie. 😉 Jestem świadomy, że może być niebezpieczne spanie polifazowo. Ale czy czasem spanie monofazowo również jest dobre? Dobra dieta, regularne spanie, nie picie alkoholu ani branie innych używek, nie odsypianie w weekendy i sen z 8 godzin może się skrócić do 6-7. Do tego drzemka w ciągu dnia i już ilość przespanych godzin robi się coraz mniejsza.
Co do nauki to nie wiem właściwie nic. Podobno Leonardo da Vinci, Tesla, Edison tak spali ale to prawdopodobnie jakaś legenda. Polecam poczytać blog Steve Pavlina. Spał przez ponad pół roku po 2 godziny (6*20 min) trybem Uberman.
Ale to i tak nic nie jest udowodnione. Wszystko co wiem na ten temat to sprzeczne wiadomości z internetu i to, co sam odkryłem. Pozdrawiam. 🙂
Ponad rok temu napisałem tu komentarz, że fajnie uczyć się języków dla samego uczenia się języków, ale moja opinia ewoluowała, więc zwracam honor. Dojrzewam bardzo powoli ;). Teraz rzeczywiście widzę, że bez celu trudno jest nauczyć się i utrzymać znajomość języka.
Między "fajnie się uczyć" a "trudno się nauczyć" nie ma wcale sprzeczności. Pozdrawiam!