węgierski

Peterlin 2 – studia przypadku czyli powrót do przeszłości

iranwegryJako punkt wyjścia do dalszych rozważań służyć mi będzie wycieczka 15 lat w przeszłość, do czasu, kiedy osiągałem swoje największe ‘sukcesy językowe’. Rozumiem przez nie sytuacje, kiedy byłem w stanie uczyć się znacznie szybciej od swoich współkursantów, co można było zmierzyć wynikiem egzaminów. Później uczyłem się głównie samodzielnie, więc trudno i o mierzalne rezultaty i o porównanie z kimś innym. To zresztą główna, jeśli nie jedyna, zaleta zorganizowanych form nauki – łatwość porównań i liczbowe ujęcie postępów. Argumentacja dlaczego to, w sumie wziąwszy, zaleta pozorna, zostanie przedstawiona w jednym z ostatnich odcinków, tu – sama historia.

Zacznijmy jednak od prehistorii, czyli dwóch obrazków z liceum. Angielski w szkole miałem, ale niespecjalnie pamiętam te zajęcia; uczyłem się go (a właściwie wchłaniałem) czytając podręczniki do gier RPG, (dla zainteresowanych: najpierw AD&D, a potem Vampire the Masquerade i GURPS), wtedy dostępne tylko po angielsku. W liceum włoskiego uczyłem się w dwuipółkrotnie większym wymiarze godzinowym (5/tydzień), ale jakiekolwiek efekty pojawiły się dopiero gdy zaczęli nas uczyć Włosi: jeden odrabiający w ten sposób wojsko, i drugi – eks-hipis z bogatej rodziny.
Nie żeby mieli cudowne metody; po prostu byli ciekawymi ludźmi, z którymi nie dało się rozmawiać inaczej niż po włosku. Po maturze drogi się rozeszły, a mój włoski rozpłynął. Za to po angielsku zawsze miałem coś ciekawego do poczytania – od RPG przez literaturę (od Conan Doyle’a przez Conrada po Blake’a i Yeatsa wreszcie Joyce’a – wziąłem się za Ulyssesa, bo słyszałem że trudny; jak dziś to pamiętam: "faktycznie, niewiele rozumiem; przez ciekawość sięgam po polskie tłumaczenie… i też nie rozumiem, więc już wiem, że wszystko w porządku") do –oczywiście- podręczników do innych języków obcych. I nic dziwnego, że dziś angielski znam, a włoskiego nie, choć w pewnym punkcie były na podobnym poziomie.

Przydługi wstęp sygnalizuje dwa wątki: pierwszy, temat przewodni cyklu, którym jest hasło „używać, a nie uczyć się”; jeśli język jest ci do niczego (czegokolwiek, choćby do grania w gry) niepotrzebny, to po co ci on? i drugi – przekonanie, które też będzie powracać echem, że warto mierzyć wysoko, sięgać po literaturę w oryginale, a nie wykastrowane przeróbki. Co z tego, że nie wszystko jest jasne? Jeśli wybierzesz lekturę, do której będziesz chciał(a) wracać (są tacy, którzy mówią, że warto czytać tylko po wielokroć; książki ‘jednorazowej lektury’ nie są warte tego by im nawet tyle czasu poświęcić), to przy każdym powrocie będziesz rozumieć coraz więcej, zyskując więcej niż z – nawet świetnie rozumianej – literatury dworcowej. Czytaj, a nie ucz się.


No dobrze, a teraz bardziej technicznie – dwa epizody skutecznej nauki, ku zadziwieniu i przestrodze.

Węgierskiego uczyłem się w Debreczynie na tzw. letnim uniwersytecie http://www.nyariegyetem.hu/ – polecam!) – czyli miesięcznym intensywnym kursie językowym. Zacząłem w grupie zerowej (abszolút kezdő), po sześciu dniach zajęć przeniosłem się dwa poziomy wyżej, a cały kurs skończyłem w grupie piątej (z sześciu), zdając egzamin końcowy z najlepszym wynikiem (bodaj 97/100). Po miesiącu nauki ‘dogoniłem’ współkursantów, którzy przed przyjazdem do Debreczyna mieli za sobą od 4 do 6 semestrów nauki węgierskiego. Wywiad ze mną (oczywiście po węgiersku, opowiadałem m.in. o językach polisyntetycznych) ukazał się w gazetce letniego uniwersytetu, a legendy o mnie pewnie do tej pory krążą po kampusie.

Skąd się wziął powyższy rezultat? Oczywiście z tego, że uczyłem się inaczej niż inni, ale ‘inaczej’ nie oznacza tu ezoterycznych technik, a po prostu:

unikanie fiksacji na tym ‘jaki ten węgierski jest dziwny’ – zauważyłem, że część kolegów zamiast przyjąć do wiadomości np. istnienie sufiksów dzierżawczych, wewnętrznie (a czasem i na głos) buntuje się przeciwko nim; sam nie traciłem czasu na próby nagięcia węgierskiego do struktur, które już znałem, starałem się po prostu przyjąć to, co jest, z dobrodziejstwem inwentarza, bez ocen;

eksploracja przez eksperyment – od początku starałem się rozszerzyć już poznane zdania o jakiś nowy element. Już ilustruję: pierwszego dnia na sakramentalne „hogy vagy?" [jak się masz?] nauczycielki  odpowiedziałem remekül [świetnie], bo tego nas właśnie nauczyła; ale drugiego dnia już sprawdziłem, czy złożone z wyszukanych w słowniku słów "remekül, mint mindig [świetnie jak zawsze] jest prawidłowe (jest). Podobnie przy wszystkich ćwiczeniach, dialogach etc. – jeśli już wiem jak powiedzieć X, to próbuję X+cośtam.

eksploracja przez obserwację – chodzenie po mieście, patrzenie na znaki (te na tablicach, nie na niebie i ziemi) i weryfikacja ze słownikiem tego, co dokładnie znaczą. Nieprzypadkowo jeden z moich adresów mailowych to "kutya harap" (czyli "uwaga zły pies", dosłownie "pies gryzie") i tej zbitki zapewne nigdy nie zapomnę, podobnie jak kluczowych czasowników wyczytanych ze ścian toalety w akademiku. Jak słusznie mówił Yogi Berra "you can observe a lot by just watching", możesz wiele zauważyć po prostu patrząc.

optymalizacja rytmu dnia pod względem czasu nauki – jak to rozwinąć? Wstawałem o 6:00 żeby zdążyć pobiegać i wziąć prysznic zanim obudzą się moi współlokatorzy, na posiłki przychodziłem jako pierwszy, żeby uniknąć kolejek na stołówce i mieć jeszcze czas się pouczyć przed rozpoczęciem zajęć, zawsze miałem przy sobie książki i słownik, słuchałem niemal wyłącznie węgierskiej muzyki (dla ciekawych jakiej: Tankscapda i Ganxsta Zolee)

ilość czasu poświęcana na naukę – w zasadzie do tego punktu można wszystkie inne sprowadzić. Sześć godzin lekcyjnych/dzień przez pięć dni w tygodniu (wymiar kursu), to stanowczo za mało by nazwać naukę naprawdę intensywną. Szacuję, że spędzałem na nauce jakieś 8-10 godzin (ale zegarowych) dziennie [4,5 h – zajęcia; 1 h – rano przed zajęciami; 0,5 h – podczas przerwy obiadowej; 2+ h – wieczorem], przy czym zajęcia -zwłaszcza w pierwszych grupach- były najmniej wysyconą jej porcją, a najefektywniej pracowało mi się w weekendy.

ale jak znaleźć tyle czasu ? – bardzo prosto – stosując zasadę Stuyvesant ("sleep, study, socialise – pick two" – nie ma chyba wątpliwości, co  z tej trójki odrzuciłem?). W wielojęzycznej grupie studenckiej przewagę liczebną mieli początkujący, więc życie towarzyskie albo rozbijało się na narodowe kółka, albo toczyło się po angielsku; nie widziałem specjalnego sensu ani w jednym, ani w drugim, a mój węgierski dopiero pod koniec osiągnął używalny poziom. Byłem też wtedy jeszcze bardziej introwertyczny niż teraz, więc czułem się świetnie pozostając na marginesie. Paradoksalnie jednak, wiele znajomości z Debreczyna zachowałem do dziś, więc nie było tak żem do nikogo gęby nie otwierał…

Na marginesie – jeśli wierzysz w 'talent do języków', to przyjmij na próbę podobny reżim pracy (8-10 h codziennie, ale pracy, a nie użalania się nad sobą przy otwartej książce) i utrzymaj go przez miesiąc, a dopiero potem –jeśli nie będzie efektów- miaucz, że nie potrafisz.


Ciemna strona "sukcesu"?

„I’m sorry to say it, Ms. Katona, but Piotr keeps intimidating people by looking at them when they make mistakes”  – Mikhail, student Oxfordu i mój kolega z grupy początkujących

Tak naprawdę to gapiłem się nie z wyrzutem, ale po prostu zdziwiony jak można się tak kompletnie nie starać jak to czynił ten delikwent, ale fakt faktem – dla kilku osób w grupie, które przyjechały bardziej na wakacje niż na kurs językowy (teraz to rozumiem, wtedy – nie mieściło mi się w głowie), moja obecność była ciężko strawna, dlatego też zostałem "wykopany w górę" na prośbę zespołu (potem były i następne przenosiny, ale już w przyjacielskiej atmosferze).

Skoro się już pochwaliłem ("sam się nie pochwalisz, chodzisz jak opluty"), to postawię kropkę nad "i" – silne zaangażowanie (w cokolwiek) wymaga poświęceń, może prowadzić do konfliktów i do osamotnienia. Samo w sobie nie jest to niczym złym ("nie ufaj ludziom, którzy nie mają wrogów"), ale wymaga uważnego ważenia racji – nie zawsze warto, a ja wcale nie twierdzę, że jeszcze raz w Debreczynie zachowywałbym się identycznie.

Teraz łyżka dziegciu – tak zwany "sukces" opisany powyżej nie ma absolutnie żadnej wartości. Co z tego, że uczyłem się szybko i spektakularnie, skoro do niczego (poza robieniem dobrego wrażenia na węgierskich dyplomatach) mi się ten węgierski potem nie przydał? Skoro dziś, prawda jest taka, nie mówię, ani nawet nie czytam po węgiersku?

Z nauką jak z dietą – może i ważne jest to jak idzie, ale o wiele ważniejsze, to co będzie potem. A potem było niewiele – nakupiona w Debreczynie klasyka węgierskiej poezji jakoś nie przypadła mi do gustu, a czasu/chęci na głębsze poszukiwania zabrakło. Nie wziąłem się też nigdy za łotewski, co może by pomogło (jedyny podręcznik jaki mam, jest po węgiersku, w płonnej nadziei wożę go ze sobą po świecie).


Perski

Historia nie tak spektakularna, ale bardziej brzemienna w skutki.

Suche fakty w skrócie: na iranistyce mieliśmy 10-12 godzin zajęć językowych na tydzień.  Materiał z 2 lat zrobiłem w mniej niż rok (a gros z tego w pierwszym semestrze) po prostu na zasadzie – czy się wali, czy się pali, świątek czy piątek, co najmniej jedna lekcja dziennie. Zdarzało się, że omijałem zajęcia z perskiego, bo… chciałem pouczyć się perskiego, a siedząc na sali traciłbym czas na puste pogawędki.

Po 3 semestrach nauki, na miesięcznym stypendium w Iranie, byłem w grupie razem ze studentami 5 roku (znali więcej wierszy na pamięć, ale ja mówiłem lepiej) i słuchałem po persku wykładów z historii literatury. Przy okazji nauczyłem się mówić po rosyjsku, bo grupa była rosyjskojęzyczna. Po powrocie w zasadzie przestałem się uczyć perskiego, nie przestałem natomiast go używać.

"Nie przestałem", a nie zacząłem, bo od połowy pierwszego roku korespondowałem z Irańczykami poznanymi na Usenecie (czy to nadal istnieje?), technicznie było to koszmarnie trudne (dopiero z Word 2000 pojawiła się obsługa pisma od prawej do lewej), ale wspominam ten czas z rozrzewnieniem.

Interesowałem się wtedy poezją, więc czytałem wiersze. Uparłem się, że nie będę sięgać po tłumaczenia (poniekąd słusznie) i analizy (głupio, krytyka literacka w Iranie jest b. rozwinięta, nierzadko komentarz może być ciekawszy od komentowanego dzieła); jeśli nie rozumiałem większych całości – sięgałem po fragmenty (zawsze jest coś, co da się wyczytać z tekstu). Z poezją mi potem przeszło, ale zostały zainteresowania językoznawcze (mam sporą biblioteczkę o regionalnych językach i dialektach Iranu) pojawiła się polityka – wciąż czytałem, tyle że gazety i komentarze bieżących wydarzeń. No i tak to się kręci już 15 lat – mój perski nie jest rewelacyjny, ale do tego, do czego go potrzebuję, wystarcza.


 

Podsumowanie i wnioski

Nauka musi być intensywna – nazwijmy to modelem "bardzo dużo bardzo często" – jeśli ma być skuteczna. Model "debreczyński" (8-10h dziennie) pozwala na osiągnięcie biegłości pozwalającej na aktywne używanie języka w kilka (4-6) tygodni. Model "perski" (3-5h dziennie) wydłuża ten czas trzy- lub czterokrotnie (czyli 4-6 miesięcy). Niższa intensywność powoduje, że wiele czasu marnuje się na cykle za- i przy-pominania.

Morfologię i podstawowe słownictwo każdego języka można opanować w ciągu pół roku. Wtedy (a tak naprawdę – wcześniej) należy zabrać się za to, do czego język nam jest potrzebny (lekturę klasyków literatury, rozmowy z ciekawymi ludźmi, cokolwiek…), jeśli nie ma takich rzeczy – po co się uczyć?

O długofalowym powodzeniu (tj. utrzymaniu i pogłębianiu znajomości języka) decyduje nie tyle skuteczność nauki (to, w moim ujęciu, krótka faza mobilizacji) ile to, co udało mi się z perskim i angielskim, ale nie z węgierskim i włoskim, czyli wkomponowanie stosowania języka w stały rytm dni i tygodni. Nie jest sztuką poświęcić pół roku, żeby się czegoś nauczyć, sztuką jest nadal to umieć po 1, 2, 5, 10 latach – bez stałego kontaktu to niemożliwe.

Sens nacisku jaki kładę na naukę intensywną, leży w maksymalnym skróceniu irytującego okresu, kiedy jeszcze nie można z wiedzy nabytej korzystać. Najlepiej byłoby od samego początku uczyć się robiąc, ale to nie zawsze możliwe.

Jak jednak znaleźć czas? Skąd wydobyć te 3 czy 5 godzin każdego dnia? Poza rozwiązaniem radykalnym, czyli poświęceniem wakacji, oferuję dwa tropy: pierwszy to cięcie, najlepiej aż do kości, niepotrzebnych zjadaczy czasu, jak na przykład czytanie, jak wymądrzam się tu na woofli. Drugi zaś trop to po prostu precyzyjne określenie potrzeb – zdanie jakiegoś egzaminu czy nawet przeczytanie Prousta w oryginale, żeby móc napisać o nim pracę magisterską to inne, węższe, zadania, niż "nauczenie się francuskiego". Węższe = wymagające mniejszych nakładów.

Jest też możliwe, że cel, o który nam chodzi, można osiągnąć innymi środkami – jeśli język jest mi potrzebny do pisania raz na kwartał raportu dla centrali koncernu, to mogę po prostu zlecić tłumaczenie komuś bardziej kompetentnemu, jeśli "chcę poznać ciekawych ludzi z całego świata", to może bardziej chodzi nie o "cały świat", a o "ciekawych ludzi", a ci i w Polsce się trafią, jeśli zaś idzie po prostu o to, by komuś, choćby samemu sobie, zaimponować, to zamiast się uczyć, lepiej wydorośleć.

W kolejnym odcinku, rozwijającym poruszone tu wątki, odrobinę więcej o tym jak się uczyć, czyli kilka ogólnych, prostych zasad i kolejne powtarzanie mantry "używać, a nie uczyć się".