Obiecałem kilka tygodni wcześniej napisać również o tym, jak zacząć się uczyć języków obcych od zera. Jedną z pierwszych kwestii, jakie zaprzątają głowę niemal każdego człowieka jest to czy warto się zapisać na kurs prowadzony w szkole językowej. Zapewne pytanie to zadaje sobie również niejedna osoba, która regularnie odwiedza "Świat Języków Obcych". Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem zapisywania się na kursy i przede wszystkim skupiam się tutaj na nauce języka obcego poprzez własną pracę, jednak byłoby wielką niesprawiedliwością zupełnie pominąć tego rodzaj wpajania wiedzy. Dlatego postaram się przedstawić sprawę tak obiektywnie jak to tylko możliwe.
Nie wiem od kiedy prywatne szkoły języków obcych zaczęły w Polsce działać. Nie potrafię też podać danych na temat tego ilu mają uczniów i jaki procent z nich faktycznie włada językiem, jakiego się uczą. Wiem jedynie, że szkoły językowe potrafią się reklamować znacznie skuteczniej niż inne źródła, dzięki którym możemy się nauczyć języka obcego. Umieją to robić tak dobrze, że obecnie nie jest rzadkością usłyszeć (bądź przeczytać) opinię w stylu: "Żeby naprawdę nauczyć się języka musisz pójść na porządny kurs językowy. Najlepiej w szkole X". O dziwo, do niektórych ludzi taka, żenująca moim zdaniem, forma reklamy trafia. Wydają potem nierzadko setki złotych w nadziei na to, że po roku spędzonym w szkole językowej będą umieli porozmawiać po angielsku/niemiecku/hiszpańsku na dowolny temat. Z reguły bywa bardzo różnie. Ale przejdźmy do konkretów i przeanalizujmy czy faktycznie warto się do szkoły językowej zapisać.
1. Jest wiele tańszych metod nauki języków. Tak naprawdę szkoła językowa stanowi jedną z droższych możliwości jakie stoją przed osobą chcącą się nauczyć języka obcego. Przeciętnie musimy zapłacić około kilkuset złotych za semestr, w trakcie którego zajęcia będą się odbywać raz, lub dwa razy w tygodniu. Z reguły otrzymujemy gratis podręcznik w stylu XXI wieku, czyli gęsto zapełniony uśmiechniętymi twarzami młodych ludzi, niekoniecznie natomiast obfity w wyjaśnienia dotyczące gramatyki czy słownictwa. Te czarno-białe, które z reguły są obszerniejsze i ciekawsze pod względem materiału (czyli Wiedza Powszechna, Assimil, Teach Yourself i cała reszta) z reguły są 10 razy tańsze.
2. Zajęcia raz/dwa razy w tygodniu to bardzo mało. Ludzie często idą do szkół językowych z powodu braku czasu i twierdzą, że uczęszczając na zajęcia dwa razy w tygodniu nauczą się obcego języka. Tymczasem to niestety tak nie działa. Jeżeli ktoś nie przysiądzie i nie powtórzy materiału w domu, to niech nie liczy, że cokolwiek z lekcji wyciągnie. Z mojego własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli nie ćwiczy się codziennie danego języka przez jakieś pół godziny dziennie, to postępy są raczej niewielkie. A warto dodać, że 30 minut to zaledwie niezbędne minimum. Uczniowie szkół językowych często zaś wracają z zajęć i odkładają materiały do następnego tygodnia. Gdy ukończą szkołę (a jeśli płacą i przychodzą raz na tydzień to zapewne im się to uda), nie będą mieli wytworzonej rutyny spędzania czasu z językiem obcym i w efekcie zapomną go w zastraszającym tempie. Znam kilka osób, które ukończyły kurs języka angielskiego na poziomie B2 (w naprawdę renomowanej szkole), a następnie w ogóle przestały tego języka używać. Naturalną konsekwencją było w tym wypadku zapomnienie prawie wszystkiego, czego zdążyły się nauczyć wcześniej. Po co więc traciły czas i pieniądze?
3. Różni są nauczyciele, różne są też grupy. Zapewne każdy w swoim życiu natrafiał na nauczycieli lepszych i gorszych. Ci lepsi umieli dobrze wyjaśnić zawiłości gramatyki, zasiać w człowieku chęć doskonalenia języka, poznawania kultury. Ci gorsi natomiast powodowali, że zajęcia stawały się nudne i były udręką. O ile pomoc tych pierwszych często jest nieoceniona, tak drudzy spowodują, że bardzo szybko zaczniesz żałować wydanych pieniędzy. Podobnie ma się kwestia z osobami, które uczą się języka razem z tobą – mogą albo spowodować, że poczujesz do danego języka większą miłość, albo będą hamować twój rozwój (jeżeli nic nie robisz w domu). Niestety wybierając szkołę językową wybierasz trochę kota w worku – nigdy nie wiesz jakiego rodzaju będzie twój nauczyciel czy pozostali uczniowie.
4. Szkoła językowa to nie jest jedyne miejsce w jakim nauczysz się mówić. Jednym z najczęstszych haseł jakimi szkoły operują jest możliwość odbywania konwersacji. Tak się składa, że w dobie internetu znalezienie osób chętnych do rozmowy za darmo raczej nie jest problemem. Sam w tej kwestii nie jestem autorytetem, bo nigdy nie praktykowałem poszukiwań poprzez skype, ale znam osoby, które w taki sposób z powodzeniem wyszukiwały rozmówców i sobie to bardzo chwaliły.
5. Jeśli brakuje Ci motywacji by uczyć się samemu to, niestety, nie masz alternatywy. I to jest rzeczywiście jedyna zaleta prywatnej szkoły językowej jaką zdołałem znaleźć. W szkole zawsze będziesz miał osobę, która stanie z batem i dopilnuje tego abyś rzeczywiście przychodził na zajęcia (ile z tych zajęć wyniesiesz to już jednak osobna kwestia). Warto jednak sobie najpierw zadać pytanie, czy nie mając motywacji do nauki w samym sobie można się w ogóle nauczyć języka obcego w stopniu większym niż umożliwiającym zakupy w sklepie i spytanie się o drogę. Bo moim zdaniem jest to naprawdę bardzo trudne.
Podsumowując, nie twierdzę, że wszystkie szkoły językowe są złe. Istnieje bowiem mnóstwo miejsc, w których można naprawdę przyzwoicie opanować język obcy. Chciałbym jednak zmusić każdego do pewnej refleksji nad tym, czy rzeczywiście opłaca mu się wydać kilkaset złotych na coś, co tak naprawdę może nie być tego warte. Może czasem warto znaleźć motywację w samym sobie i przemóc się by rozpocząć naukę na własną rękę, używając do tego oczywiście tak pomocnych narzędzi jak podręczniki, radio obcojęzyczne, użytkownicy danego języka, gazety i książki. Dla ludzi, którzy chcą się podejmować tego wyzwania jest zresztą ten blog.
Chciałbym jednak też wiedzieć coś o waszym zdaniu na temat szkół językowych. Czy się ze mną zgadzacie, czy też nie? Jakie macie doświadczenia? Co byście w tym miejscu dodali?
PS:Proszę tylko o to by nie zamieszczać natrętnych prymitywnych reklam "szkoły X" (najlepiej w ogóle obyć się bez nazw, zarówno jeśli chodzi o komentarze pozytywne jak i negatywne), bo na te jestem uczulony i naprawdę będę usuwał jeśli takowe się znajdą. Chodzi mi raczej o merytoryczną dyskusję na temat tego, jakich cech byście oczekiwali od dobrej szkoły językowej itp.
Podobne posty:
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 1 – angielski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 2 – rosyjski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 3 – niemiecki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku
Jeśli nie szkoła, jak można nauczyć się języka? Co z wymową?
Nauka języka w szkołach językowych jest zdecydowanie najbardziej efektywną z form, jednakże aby kurs językowy był jeszcze bardziej efektywny, szkoła musi znajdować się w kraju gdzie dany język jest używany w życiu codziennym. Taka forma może wydawać się dość kosztowna, jednak efektywność kursów jest dużo wyższa, dzięki czemu wiedza przychodzi bardzo szybko.
Największą zaletą kursów językowych za granicą, jest to, że można doskonalić swoją zdolność komunikacji również po zajęciach lekcyjnych, przez 24h! Wiele osób nawet znających podstawy danego języka bardzo dobrze, ma nadal opory z jego używaniem. Ten problem znika podczas kursów językowych za granicą, ponieważ korzystanie z nowo nabytej wiedzy jest po prostu koniecznością!
Przy okazji takiego kursu można poznać wielu ciekawych ludzi z całego świata, co jest oczywiście dodatkową zaletą.
Pozdrawiamy serdecznie,
Kolumbus Kursy Językowe
Ręce opadają, jak się to czyta. Nawet mistrz Parandowski nie powstydziłby się takiej mitologii.
Mit 1: "Nauka języka w szkołach językowych jest zdecydowanie najbardziej efektywną z form".
Bo prezes jakiejś szkółki tak ustalił, czy może jakieś niedawne badania międzynarodowej grupy naukowców nas ominęły?
Mit 2: "Aby kurs językowy był jeszcze bardziej efektywny, szkoła musi znajdować się w kraju gdzie dany język jest używany w życiu codziennym".
Mit 3: "Efektywność kursów jest dużo wyższa".
Dużo wyższa niż co?
Mit 4: "Największą zaletą kursów językowych za granicą, jest to, że można doskonalić swoją zdolność komunikacji również po zajęciach lekcyjnych, przez 24h".
Najbardziej podoba mi się idea doskonalenia komunikacji we śnie, no chyba że w magicznej szkole Kolumbus nie śpi się, tylko całą dobę uczy.
Mit 5: "Wiele osób nawet znających podstawy danego języka bardzo dobrze, ma nadal opory z jego używaniem. Ten problem znika podczas kursów językowych za granicą, ponieważ korzystanie z nowo nabytej wiedzy jest po prostu koniecznością!"
Co dowiedli ci, którzy po 20 latach przebywania za granicą ledwo potrafią sklecić trzy zdania w miejscowym języku, bo większość czasu spędzają w enklawach wśród swoich ziomków. Ci, co chcą, to lizną języka, a reszty jak nikt nie zmusi, to się za nic nie nauczą.
Podsumowując, tak perfidnej i jednocześnie beznadziejnie kiepskiej reklamy kursu językowego to jeszcze na żadnym blogu nie widziałem.
No tak bo tylko w szkole sie wymowy nauczysz….
Widac niektórym można pisac a oni i tak nie rozumieją……
Ja po doświadczeniach z prywatnymi lekcjami nie potrafiłabym już zapisać się na kurs. Moim zdaniem warto mieć jakieś prywatne lekcje właśnie na sam początek nauki, aby przyswoić wymowę, aby był ktoś, kto nas pokieruje.
Na swoim przykładzie – po roku nauki hiszpańskiego jestem z tym językiem bardzo dobrze osłuchana, jednak mam pewne problemy z mówieniem (wymowa jest akurat dość łatwa 🙂 ). Lekcje pomogły mi w przełamaniu się, powoli zaczynam trajkotać jak najęta.
Zaczęłam lekcje z francuskiego i wolę nie myśleć, co by się stało, gdybym zaczęła uczyć sie go sama – chodzi oczywiście o wymowę, pewne błędy na pewno by się we mnie zakorzeniły.
Podsumowując może ten trochę beztreściowy komentarz – szkoły językowe/prywatne lekcje na sam początek, dla załapania pewnych podstaw – jak najbardziej, potem juz radzenie sobie samemu.
Ja przez dobre 10 lat chodziłam do szkoły językowej na angielski i muszę przyznać, że nauczyłam się go tam naprawdę dobrze. W połowie liceum musiałam zrezygnować z tych zajęć i po roku przerwy zaczęłam panikować, że boję się o moją maturę, bo powoli przestaję mówić swobodnie po angielsku… Więc z klasie maturalnej zapisałam się z powrotem i naprawdę dużo mi to dało – na maturę weszłam bez najmniejszego stresu. Inna sprawa, że jak pomyślę sobie, ile moi rodzice władowali w to wszystko pieniędzy… Ale z drugiej strony, jak inaczej nauczyć dziecko języka, którego samemu się nie umie? Dziecko i samouczek to nie jest dobre połączenie ;).
Za to już na studiach zapisałam się na wakacyjny, intensywny kurs hiszpańskiego i mimo dobrego nauczyciela i sympatycznej grupy uważam, że zmarnowałam bez potrzeby sporo pieniędzy. W tym wieku można już spokojnie wziąć się za naukę samemu, a szkoła językowa, tak jak napisałeś, jest obrzydliwie drogim przedsięwzięciem. Za taką cenę mogłam kupić sobie kilka porządnych podręczników… Chyba jedynym plusem tego kursu było to, że odkryłam, że hiszpański mi się nie podoba i nie chcę się go uczyć :P.
Tak więc, podsumowując to trochę: wydaje mi się, że człowiek musi najpierw nauczyć się uczyć się samemu ;). A jak już to zrobi, szkoły językowe nie są mu szczególnie potrzebne, bo sam da sobie radę.
Chociaż i tak myślę, że konwersacje z nauczycielem, najlepiej nativem, są niezastąpione – zwłaszcza dla kogoś, kto jest przerażony na samą myśl o rozmowie przez Skype'a z nieznajomym ;).
Anonimie przede mną: nie da się samemu nauczyć francuskiej wymowy? Pytam, bo właśnie to próbuję od jakiegoś czasu zrobić i łudzę się, że całkiem nieźle mi idzie :).
Zgadzam się, że dziecko i samouczek to nie jest dobre połączenie, ale dziecko i szkoła językowa – też niekoniecznie. Zabrzmi banalnie, ale dużo zależy i od nauczyciela, i od grupy. W komentarzu pod innym wpisem pisałam, że w podstawówce nie lubiłam angielskiego, bo zewsząd czułam presję na konieczność jego nauki. W jakiś sposób przyczyniło się do tego też doświadczenie ze szkoły językowej, w której nauczyciele, zresztą native speakerzy, jakoś słabo radzili sobie z zapanowaniem nad rozwrzeszczaną gromadką dzieci i trudno powiedzieć, czy któreś dziecko z takiej "nauki przez zabawę" wyniosło cokolwiek wartościowego. Dopiero kilka lat później, kiedy zaczęłam sama jeździć do Anglii, odczułam, że ten angielski coś mi daje i że zaczyna mi wchodzić do głowy – wcześniej byłam w stanie opanować jakiś materiał, ale nie przekładało się to na praktykę. Nie twierdzę bynajmniej, że do nauczenia języka potrzebny jest wyjazd. Mam na myśli, że do efektywnej nauki trzeba dojrzeć, a u mnie właśnie w taki sposób "otworzyła się" głowa na język angielski.
Moim zdaniem najważniejszym czynnikiem w nauce języka obcego jest sam uczący się i jego podejście. Jak Karol słusznie zauważa bez odpowiedniej motywacji, nici z nauki. Jeśli ktoś jest z góry uprzedzony lub zniechęcony, nie ma na to siły.
Sama mam doświadczenie ze szkołami językowymi, prywatnymi nauczycielami, nauką na własną rękę, a także zajęciami na uczelni (jestem po filologii). Myślę, że każdy z tych sposobów nauki mi wiele dał. Szkoły są, owszem, różne i nie zawsze kładą nacisk na to wszystko, na czym ci najbardziej zależy. Poziom uczniów nie zawsze też jest jednakowy, co może prowadzić do niezadowolenia innych. Szkoły, do których ja uczęszczałam były na przyzwoitym poziomie i jestem z nich zadowolona. Być może wynika to z faktu, że uczyłam się w nich na poziomach B i C, więc i podejście do zajęć i materiały były inne.
Jeśli chodzi o prywatne lekcje to uważam, że dają one bardzo dużo. Można z nich wynieść bardzo wiele, a w dodatku ukierunkować je pod swoim kontem. Na start są świetne. Porządna nauka podstaw pod kierunkiem prywatnego nauczyciela to według mnie bardzo dobry pomysł. Później, na etapie (średnio)zaawansowanym można śmiało kontynuować w szkole językowej, bądź na własną rękę.
Obecnie na własną rękę kontynuuję naukę kilku języków, które mam już dobrze opanowane. Nie zawsze jest mi lekko z systematycznością (niestety!) ze względu na różne zajęcia w międzyczasie, ale codziennie staram się poświęcać im minimum uwagi, np. obejrzeć film w oryginale, przeczytać wiadomości na stronie dziennika/magazynu, odwiedzić jakiś blog, wysłać zaległego maila, itp ;).
Każdy z tych rodzajów nauki ma swoje plusy i minusy. Wydaje mi się, że nie ma rozwiązania najlepszego, tzn. albo tylko szkoła/ tylko prywatne lekcje/ tylko nauka samemu. Według mnie ich połączenie, różne kombinacje przynoszą naprawdę satysfakcjonujące efekty. No chyba, że ktoś jest takim utalentowanym poliglotą jak autor tego bloga ;).
Serdeczności!
@Anonimowi
Co do wymowy to wierzę, że osoba nie posiadająca tzw. "drewnianego ucha", słuchająca obcego języka w naprawdę sporych dawkach i do tego znająca przynajmniej podstawy IPA jest w stanie w dużej mierze sama skorygować swoją wymowę poprzez porównanie jej z nagraniem rodzimego użytkownika. Wydaje mi się, że nauczyciel nie jest tu potrzebny. Jeśli natomiast ktoś wierzy, że kiedykolwiek będzie mówił z akcentem obcokrajowca to radziłbym się takich marzeń pozbyć, bo jest to niemal niemożliwe.
@Aithne
Słusznie zauważyłaś, że dziecko z samouczka się nie będzie potrafiło uczyć i w jego przypadku pewien kurs jest potrzebny.
Tak jak wspomniałaś – umiejętność uczenia się samodzielnie trzeba również opanować, często wiąże się to z latami eksperymentów, przechodzeniu przez metody mniej lub bardziej skuteczne. Koniec końców jednak warto się tej sztuki nauczyć, nawet w przypadku gdy nie zamierzamy się uczyć języków obcych.
@followingcaminho
Kompletnie się z Tobą zgadzam co do tego, że każdy rodzaj nauki ma swoje plusy i minusy. Nie zrozum mnie źle – bardzo sobie cenię obecność w moim procesie nauki kogoś, kto jest obeznany w danym temacie bardziej niż ja. Wydaje mi się jednak, że często ludzie nie doceniają tego, co są w stanie zrobić sami i skłonni są wydać ogromne pieniądze na coś, co w 90% byliby w stanie zrobić samodzielnie.
Naturalnie nie uważam by jakikolwiek kurs człowiekowi szkodził. Zastanawiam się jedynie, czy czasem nie warto czasu i pieniędzy przeznaczyć na coś innego.
Myślę, że kursy językowe są niekoniecznie najlepszym wyjściem do nauki języka. Sam chodząc na kursy z angielskiego czerpałem wiele, ale cała wiedza szybko uciekała. Kurs pozwala na zmuszenie się do nauki języka choćby dwa razy w tygodniu, ale to niewiele daje.. Ale bynajmniej po tym kursie potrafię w miarę płynnie mówić i z osłuchaniem też nie jest najgorzej. Po tych doświadczeniach zrozumiałem, że poprzez samodzielną pracę osiągnę więcej niż mógłbym podczas zwykłego kursu. No i kasy jest więcej 🙂
Przepraszam ze tak bezczelnie zupelnie nie na temat, ale mialbym prosbe do Piotra, ktory niestety bloga nie prowadzi i to moze byc najlepsza droga do kontaktu – chcialem sie zwrocic z kilkoma pytaniami ws. hiszpanskiego, bylbym wdzieczny za maila na moj adres: jasam malpeczka lavabit kropeczka com
@ Karol – Moim zdaniem to zależy od tego, czy ktoś się czuje na siłach samodzielnie brnąć przez wszystko. Nie każdy jest np. uzdolniony językowo, a chciałby się języka nauczyć. W takim wypadku bardzo ciężko przysiąść do nauki i wszystkiego uczyć się samodzielnie. Choć, oczywiście, nie ma rzeczy niemożliwych. Znam osoby, które miały ogromne problemy z nauką pracując z niejednym życzliwym nauczycielem i nie potrafię sobie wyobrazić, aby uczyły się same.
Reasumując – rodzaj nauki jest kwestią indywidualną. A to ile pieniędzy chcemy na nią przeznaczyć, zależy tylko od nas :).
Przeczytałem w miarę uważnie wszystkie komentarze, jak i sam interesujący artykuł Karola. Właściwie jedyne co by mnie przekonało do szkoły językowej, to fakt, że dziecko nie będzie uczyło się z samouczka. Myślę jednak, że są jednak bardzo liczne programy multimedialne tj. koputerowe przewidziane dla dzieci, a nauka dzieci języka obcego to i tak raczej oswajanie z językiem, a nie nauka języka. Nie wiem ilu jest 8-latków, które i po kilku latach nauki języka w szkole, wcześniej w przedszkolu, lub szkole jezykowej potrafią w tym języku porozmawiać. Wyobrażam sobie, że dzieci raczej się oswaja z językiem, nieraz przez zabawę, niż wymaga, by faktcznie w nim mówiły jak dorośli. Oczywiście nie jestem pedagogiem, piszę jakie mam osobiste wyobrażenia… Obecnie mam też siostrę w młodszych klasach podstawówki i mimo dobrych ocen, po angielsku z Nią nie porozmawiamy… A nie porozmawiamy, bo zamiast się uczyć jak złożyć najważniejsze konstrukcje gramatyczne, uczy się jak jest biedronka… Aby pomóc dziecku z nauczeniem się słów typu biedronka, wypisanych w podręczniku i nagranych na płycie, nawet samemu nie trzeba znać tego języka, ani angażować profesjonalnego lektora, do czego więc szkoła językowa?
Cześć Karol, wygląda na to, że wróciłeś do publikowania nowych postów, cieszę się.
Moim zdaniem punkt drugi powinien brzmieć "2. Zajęcia raz/dwa razy w tygodniu to ZA mało." Zbiegiem okoliczności mój ostatni post na blogu ma podobną wymowę. http://angielski.gregloby.net/czego-nie-powie-ci-twoj-nauczyciel-jezyka-angielskiego/
A propos punktu 4. Osobiście jestem fanem tzw. language exchange. Czyli poszukiwania konwersacji z osobami, które uczą się mojego ojczystego języka i które mówią w języku, którego uczę się ja. Od co najmniej półtora roku regularnie kilka razy w tygodniu spotykam sie na Skypie z English native speakerami. I najlepiej niech o tym świadczy fakt, że nie są to przypadkowe rozmowy, ale stałe kontakty, co świadczy o tym, że obie strony sobie cenią ten rodzaj wymiany. Language exchange jest do tego stopnia moim konikiem, że miesiąc temu uruchomiłem własną stronę przez którą można poszukiwać osób do konwersacji. (http://language-exchange.gregloby.com) Niestety wiele o osób ma błędne oczekiwania po tego typu wymianie, ale to nie miejsce, żeby się tu nad tym rozwodzić.
Ok, po tym autoreklamowym wstępie 🙂 pora na właściwy temat tego komentarza.A propos punktu 5. Uważam, że 'kupowanie' motywacji jest skrajnie nieefektywne. Osoby, które chodzą na kursy po to, żeby ktoś je zmowtywował do nauki nie osiągają wiele. I tu wracamy do punkut 2. Zapisanie się na kurs w większości przypadków sktutuje tym, że znajdujemy tą godzinę czy dwie w tygodniu, żeby w lekcjach uczestniczyć, ale nic więcej. Komercyjna natura tych instytucji nie jest w stanie zmusić cię do codziennej pracy własnej w domu. Więcej, niektóre ze szkół językowych robiąc cnotę z tego, że ich metoda nie wymaga pracy własnej w domu. Reklamują się hasłami, że wystarczy przychodzić raz czy dwa razy w todniu na lekcję, że nie musisz nawet mieć swojej książki czy materiałów do pracy w domu. wszystko co musiz robić to uczestniczyć 'aktywnie' w lekcji. Co jest czystą głupotą.
Oczywiście są osoby, które uczęszcząjąc na krusy robią postępy i odnoszą sukces w nauce języka obcego, ale z moich obserwacji są to tylko te osoby, których motywacja jest niezależna od rygoru cotygodniowych lecji w szkole. Oni uczą się dla siebie i robią to regularnie, codziennie.
@Ingvar
Dzięki za komentarz i czekam na aktualizację Twojego bloga:)
@followingcaminho
W pełni się zgadzam. Uważam jednak, że naprawdę niewiele osób jest kompletnie pozbawionych talentu do nauki języków obcych. Spotkałem w swoim życiu zaledwie dwie osoby, które nawet gdy wkładały w naukę języka mnóstwo energii to nie były się go w stanie nauczyć (choć tu można się zastanowić nad tym, czy po prostu się dobrze maskowały). Ale koniec końców tak jak piszesz – to kwestia czysto indywidualna.
@Piotr
Szczerze mówiąc mam podobne przemyślenia dotyczące nauki dzieci. Powstaje jednak mnóstwo szkół oferujących naukę przez zabawę. Ja osobiście poleciłbym w tym miejscu kupienie swemu dziecku gry komputerowej z mnóstwem dialogów w wersji obcojęzycznej. Będzie taniej, a dziecko nauczy się lepiej, będzie miało więcej zabawy (bo kto z ręką na sercu może powiedzieć, że kurs może być tak zabawny, że nie można się go doczekać) i jednocześnie rozwiązany będzie problem siedzenia bezczynnie przy komputerze. Pisałem zresztą o tym w jednym z wcześniejszych postów – http://swiatjezykow.blogspot.com/2010/08/gry-komputerowe-i-nauka-jezykow-obcych.html
Interesującą kwestią jest również to czy dzieci faktycznie szybciej chłoną język czy nie. Kiedyś czytałem, że osoby posiadające mniejszy zasób słów w swym języku ojczystym mają mniejszy problem w nauczeniu się języka obcego, z tego powodu, że nie mają potrzeby budowania skomplikowanych wypowiedzi. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.
@gregloby
Cześć! Też się cieszę, że wróciłem do pisania, bo ostatnimi czasy się zrobił pewien zastój w językowej blogosferze. Natomiast autoreklamy nigdy za wiele, byle była sensowna;)
Doprawdy tragiczne jest to co napisałeś w drugiej części komentarza. Mam tu na myśli reklamy szkół językowych, które szczycą się tym, że ich uczniowie nie muszą pracować w domu. Z takim czymś się osobiście nie spotkałem, ale jak najbardziej jestem skłonny w to uwierzyć.
Dzięki za komentarz!
PS: Co rozumiesz poprzez błędne oczekiwania po tego typu wymianie?
Ja mimo, że uczestniczę w kursie językowym (finansowanym przez pracodawcę :-)), to jestem sceptyczny do tej formy nauki. Tak naprawdę to widzę dwie zalety (które można osiągnąć innymi sposobami)
1) W miarę kompletny materiał do nauki (ale to też załatwia dobry samouczek)
2) Pomoc w wyjaśnianiu wątpliwości (ale tutaj można wynająć nauczyciela – nawet online)
Tak naprawdę kursy są przeładowane gramatyką, zadaniami i testami, słucha się złej wymowy (innych uczniów, niekiedy nauczycieli nie native'ów) i generalnie są nieefektywne. Ja akurat mam to szczęście że mój kurs jest prowadzony metodą bezpośrednią, więc jest dużo mówienia (ale to jest nauczanie bardzo wymagające od nauczyciela).
Tak naprawdę można sobie policzyć jak efektywne jest uczestnictwo w kursie (jestem zwolennikiem metody "first input, then output') w dostarczaniu niezbędnych wzorców mowy, posiłkując się doskonałym wyliczeniem na stronie Antimoon http://antimoon.com/how/input-own.htm
Z tego wyliczenia doskonale widać, że kurs jest najbardziej nieefektywnym (a tym samym najdroższym) sposobem nauki.
Niedługo chcę wystartować z hiszpańskim i nauczyć się go bez jakiegokolwiek kursu (wzorując się na metodzie http://antimoon.com). Zobaczymy czy mi się uda (systematyczność nie jest moją zaletą :()
Pozdrawiam
Tomek
@Karol, temat jest obszerny, ale podam dwa najbardziej popularne "błędne oczekiwania". Pierwsze, ludzie szukają 'nauczyciela', znaczy kogoś kto 'nauczy ich języka'. Próbują powielać błędny schemat scedowania odpowiadzialności za swoją naukę na kogoś innego, tak, jak dzieje się to właśnie w przypadku zapisania się na kurs językowy. Tyle, że to w przypadku niekomerycyjnej wymiany językowej to w ogóle nie działa. To widać po treści wielu ogłoszeń publikowanych na stronach do tego przeznaczonych. Od wersji najbardziej delikatnej "Szukam kogoś, kto pomoże mi się nauczyć języka…" do najbardziej ekstremalnej "Szukam kogoś, kto nauczy mnie języka…" :). Drugie z kolei najbardziej rozpowszechnione błędne oczekiwanie to to, że twój language exchange partner z miejsca musi zostać twoim przyjacielem. Co przejawia się tym, że eliminujemy z puli potencjlanych partnerów do konwersacji osoby w innym od naszego wieku, albo nie podtrzymujemy konkaktu z osobą z którą 'nie zaiskrzyło', tzn. okazało się, że po pierwszych jednym, czy dwóch spotkaniach, skończyły się wspólne tematy do rozmowy.
@gregloby of LAnguageExchange Project:
Z pierwszym błędnym oczekiwaniem sie zgadzam – osoba z wymiany to nie nauczyciel i nie zrobi nam lekcji po lekcji. Najwyżej rozjaśni wątpliwości, a większość tzw. native speakerów raczej jedynie powie, czy dana konstrukcja wydaje się poprawna, lub błędna, niż w zwięzły sposób wyłoży gramatykę (takie cudowne osoby też się zdarzają, ale rzadko).
Z drugim "błędnym oczekiwaniem" jednak zgodzić się nie mogę wogóle. Ja uczę się wyłącznie od tzw. native speakerów i zero od polskich nauczycieli, ale nie chciałoby mi się spedzać tyle czasu z osobą, z którą "nie zaiskrzyło", nie pasujemy do siebie charakterami itd.
Lubię to w szkołach językowych, że można spotkać różnych ludzi, nawiązać fajne znajomości lektorzy też są zazwyczaj super i jedyne rozczarowanie jakie mnie spotkało to native speakerzy z j. angielskiego. Poza tym szkoła językowa to rzeczywiście nie jest idealny sposób na naukę języka z w/w powodów i sama też już z nich nie korzystam.
Uważam, że lekcje języków dla dzieci to ogromna strata pieniędzy. Spotkałam niedawno dziewczynkę z drugiej klasy podstawówki, która uczy się w szkole angielskiego i nie rozumiała pytania "hello, how are you?". Po prostu bez komentarza…
Pozdrawiam
Ada
@ Karol Cyprowski
Nie ma sprawy, zawsze chętnie wpadam na Twojego bloga i już czekam na najbliższy wpis 🙂
Co do mojego bloga, jest już nowy wpis. Zapraszam 🙂
@TomFromPoland
Świetny artykuł, który podałeś ze strony antimoon. Każdy powinien go przeczytać, żeby zobaczyć ile trzeba zrobić, żeby rzeczywiście opanować język obcy.
@gregloby i Piotr
Tu znacznie bliżej mi do tego, co napisał Piotr. Gdybym kiedykolwiek zaczął szukać rozmówców przez skype to na pewno nie eliminowałbym ludzi ze względu na ich wiek, płeć, wykształcenie itp. Ale nie widziałbym powodu, dla którego miałbym się męczyć z kimś, z kim w normalnej sytuacji nigdy nie bylibyśmy znajomymi. Nie chodzi mi o to, by został z miejsca moim przyjacielem. Fajnie jednak, gdy faktycznie jest z nim o czym porozmawiać i "nadaje na podobnych falach".
@Ingvar
Mam nadzieję, iż najbliższy wpis się ukaże stosunkowo szybko:)
@Karol
Nie ma sprawy :-), cała strona Antimoona jest świetna i wartościowa i jest mi najbliższa jeśli chodzi o metodę nauki. Co prawda nie do końca zgadzam się z podejściem "avoid mistakes" (tu bliższe jest mi podejście Benny'ego Lewisa z http://fi3m.com) ale choć to ciekawa koncepcja – unikanie błędów, to z drugiej strony może paraliżować przed pisaniem i mówieniem. Myślę, że odpowiednia ilość poprawnego inputu jest w stanie wyeliminować każdy błąd który popełniamy.
Pozdrawiam
Ja chyba nigdy nie zdecydowalabym sie na zapisanie do szkoly jezykowej. Nigdy jakos nie moglam sie przekonac do zajec w wiekszej grupie z nauczycielami, ktorzy biora za to ciezkie pieniadze bez wzgledu na to, czy ja z tych zajec cos wyniose czy nie.
Poza tym znam wiele przypadkow osob, ktore zostaly do takich zajec zmuszone przez rodzicow. Wiadomo od razu, ze taka osoba nie ma motywacji ani ochoty do nauki, a takim tumiwisizmem latwo sie zarazic.
Sama chodzilabym do takiej szkoly bez przekonania.
Nie mam doswiadczenia ze szkolami jezykowymi, dlatego, nie potrafie wypowiedziec sie na temat ktorejs z nich konkretnie, zreszta tak czy inaczej mielismy unikac reklamy antyreklamy… Ja w kazdym razie nie zdecydowalabym sie za wylozenie kilkuset zlotych na kota w worku 🙂
Pozdrawiam
ula
@TomFromPoland
Absolutnie się zgadzam z Twoim podejściem. Dla mnie błędy są doskonałym wyznacznikiem tego czego jeszcze w danym języku nie umiem, które detale należy doszlifować, z jakiej dziedziny słownictwo opanować w większym zakresie. Czy ogromna ilość inputu jest w stanie wyeliminować każdy błąd? Moim zdaniem niekoniecznie – bez aktywnego używania języka nigdy nie będziemy, tak mi się przynajmniej wydaje, używać go bezbłędnie.
@Ula
W zasadzie nie mam nic do dodania do Twojego komentarza, bo sądzę niemal dokładnie to samo. Cieszę się, że wróciłaś do pisania:)
Pozdrawiam!
Pracodawca jest z Zadaru 🙂 Swietnie sie dogadujemy (az za bardzo, jak na moj gust ;)). Trudno mi sie wypowiadac na temat mentalnosci calego narodu, bo Chorwatow znam az troje, z czego dwoje wychowalo sie w Niemczech… ale napalilam sie na ta nauke jak lysy na grzebien 🙂
Pozdrawiam!
ula
@Karol
Zgadzam się, aktywne używanie języka to podstawa (chyba że ktoś uczy się tylko dla książek/filmów/radia) ale bardziej chodziło mi o że praktycznie każdą naszą wypowiedź jesteśmy w stanie skorygować tylko i wyłącznie na podstawie poprawnego inputu, bo w sumie skąd wziąść wzorce.
To może być uczynny native lub inne źródło.
Zdecydowanie uważam, że szkoły językowe to nie jest dobre rozwiązanie dla kogoś kto chce się nauczyć języka. Jeśli znamy ich kilka albo chcemy się nauczyć języka z grupy, z której już znamy jeden język to możemy to zrobić to sami. Sama polecam w razie czego prywatne lekcje u studentów filologii – najlepiej żeby poznać mocne podstawy. Jeśli ktoś sam studiuje filologię, albo ma mocną motywację, albo po prostu zna się na gramatyce i "świadomie" uczy się języków, to lekcje w szkole językowej nie będą dla niego wystarczające. Sama studiuję filologię, daję lekcje z języka i jeśli ktoś nie może się sam zabrać do nauki, najlepsze są lekcje prywatne – wiadomo że nie są tańsze niż w szkole językowej, ale jak trafi się na kogoś fajnego (a jak nie, to z lekcji można od razu zrezygnować, a nie jak w szkole, że płacimy za cały semestr i przepadło) to leci się z materiałem super szybko i naprawdę wtedy to się opłaca! 🙂
@Ula
Z Zadaru powiadasz… Powiedzmy, że tamtejsi mieszkańcy jak na razie zrobili na mnie najgorsze wrażenie – choć to oczywiście kwestia bardzo indywidualna i nie ma co generalizować. Ze swojej strony życzę powodzenia, bo chorwacki to wspaniały język.
@TomFromPoland
Nic dodać, nic ująć. Podsumowując: zmasowany input to podstawa.
@Anonimowy
Bardzo celna uwaga. Szkoły językowe bardzo często nastawione są na osoby, które w dziedzinie samej nauki języków obcych są kompletnymi laikami – często nie odróżniają nawet podstawowych części mowy, a podobieństwa do innych języków nie istnieją, więc też zupełnie trzeba te, jakże pomocne, aspekty pomijać.
Z dwojga rzeczy faktycznie lepiej wychodzą lekcje prywatne, zarówno z powodu braku kontaktu z osobami, jakich zapał do nauki jest raczej niewielki (częsta sytuacja w szkołach), jak i z racji bardziej sprawiedliwych opłat (wspomniana przez Ciebie kwestia opłaty całego semestru z góry).
Dzięki za komentarz!
Witaj Karolu !
Bardzo ciekawy post, z przyjemnością czytałam Twoje opinie o kursach językowych, jednak muszę powiedzieć, że mam całkowicie inne zdanie na ich temat 🙂 !
Właśnie założyłam swojego bloga dotyczącego głównie nauki języka czeskiego, ale myślę, że tematy innych języków też będą poruszane.
Następny post planuję właśnie poświęcić tematowi szkół językowych i kursów, także zapraszam do siebie!
Witaj Aleksandro!
Cieszę się, że ktoś ma całkowicie inne zdanie na temat szkół językowych, bo celem tego bloga jest między innymi wymiana poglądów również z osobami, które mają inne zdanie na dany temat.
Twojego bloga będę uważnie obserwował, również dlatego, że zajmujesz się właśnie językiem czeskim – zapewne czytałaś artykuły sprzed ponad roku, kiedy próbowałem się nauczyć podstaw tego języka:)
Życzę powodzenia w tym przedsięwzięciu, witam w gronie językowych blogerów i pozdrawiam!
Fajnie widzieć, że wróciłeś do pisania 🙂 Kilka razy zabierałąm się do skomentowania Twojego wpisu, ale moje wnioski na ten temat sa tak rozlegle, ze ksiazke bym mogla napisac, wiec ostatecznie nie napisze nic. Musisz mi wybaczyc wpis pododobny tematycznie na moim blogu. Odniose sie tu jedynie do kwestii samouctwa u dzieci – nie doceniacie dzieci. Starczy by dziecko oglądało codziennie kanał z bajkami w obcym języku i bam, okazuje się że dziecko mówi w tym języku, mimo że nikt w jego otoczeniu języka nie zna. Albo starczy, ze przez pół roku będzie się bawić dziecko w piaskownicy z dzieckiem innojęzycznym i znowu bam, nasze dziecko mowi w jezyku obcojezycznego przyjaciela. To ze dorosly nie moze, albo wydaje sie mu ze nie moze, nie znaczy ze dziecko tez nie bedzie moglo. Dziecko moze duzo wiecej niz dorosli, szczegolnie jesli chodzi o nauke jezykow. 🙂
I tu przechodzimy do tego, czy język obcy dzieci możemy nazwać tym samym co język obcy dorosłych. Bo dla mnie to dwie różne kwestie. O ile dziecko nie posiada specyficznie rozbudowanych potrzeb komunikacyjnych, o tyle dorosły już tak. Dziecko wie stosunkowo niewiele o otaczającym je świecie, dorosły już wie. Swego czasu pan Charles Ogden stwierdził, że można się komunikować po angielsku za pomocą 1000 słów. I faktycznie można, tylko że poziom tej komunikacji jest strasznie niski i nie będziemy w stanie zrozumieć bardziej skomplikowanych komunikatów. Podobnie dziecko – co z tego, że będzie umiało się dogadać ze swoim obcojęzycznym przyjacielem, jeśli nie będzie potrafiło przeczytać książki, artykułu z gazety czy zrozumieć debaty politycznej. Mi się wydaje, że to dwie zupełnie inne płaszczyzny i trudno to porównywać.
Oczywiście wybaczam wpis o podobnej tematyce i spieszę z jego skomentowaniem:) Fajnie też widzieć, że ekipa językowych blogerów znowu zdaje się być w formie po mało produktywnych (przynajmniej pod względem pisania) letnich miesiącach.
Hej Karol,
czytam Twojego bloga rzadko, ale seriami i z dużą przyjemnością i jako filolożka i korepetytorka chciałabym dorzucić swoje trzy grosze.
Zaczynałam swoją przygodę z włoskim od samouczków i niestety wiem, że trzeba mieć naprawdę żelazną motywację i pewną wiedzę o procesie nauki (której jako nastolatka nie miałam, teraz mam), żeby dzień w dzień pracować nad językiem samodzielnie, do tego rozwijając wszystkie umiejętności w równym stopniu.
Do czego zmierzam? Uważam, że rewelacyjną pomocą są spotkania (regularne, ale wcale nie codzienne, myślę że 90 minut raz w tygodniu to całkiem sporo) z naprawdę dobrym korepetytorem, który motywuje do pracy, widzi nasze problemy i udziela rzeczowego feedbacku. Sama udzielam korepetycji i widzę, jak poszczególne osoby i ich styl nauki różnią się pomiędzy sobą – przy pewnym doświadczeniu można już takim osobom sporo podpowiedzieć.
Widzę żę jednak sporo wpisów popiera naukę w szkołach jezykowych albo wrecz uważa ja za nieodłaczny element procesu.
Ciekawe czy ci co tak mówią nauczyli sie jezyka na tyle na ile liczyli albo przynajmiej tak dobrze jak reklamowały to szkoły. Denerwuje mnie takie powtarzanie głupot które narosły przez lata , a każda próba wybicia sie z tego schematu jest tymi wioskowymi plotkami dołowana.
Tymbardziej dziwne bo myślałoby sie że blogi o jezykach zakładają zwykle ludzie którzy widzą jak trudny to proces nauczyć sie jezyka i w mity nie wierzą.
Osobiście uważam takie stawianie sprawy za nic innego jak szkodzenie innym – mówic ze jakas szkołka jezykowa jest konieczna bo samemu sie nie da rady , albo narobi błedów to kwintesencja szkodnika.
W dzisiajszych czasach , szkoła jezykowa nie ma zadnych sensownych argumentów aby pisac ze jest jedynym wyjsciem lub najlepszym rozwiazaniem na nauke jezyka obcego.
Mamy TV, internet, radia, rdzennych użytkowników w internecie na wyciagniecie reki, tysiace ksiazek i płyt CD czy DVD z nagraniami wymowy, gazet – co tak naprawde jest jeszcze w szkole że my tego nie mozemy miec samodzielnie ?
Nic.
Znałem swego czasu sporo osób czy to na filologii arabskiej czy uczesczajacych na kursy arabskiego do róznych szkoł i róznych centrach jezykowych – żadna nie zbliżyła sie poziomem do swobodnej rozmowy po arabsku, a byly to osoby uczace sie nawet i po 7-8 lat !!
Szkoły tluka tak naprawde schematy, sucha gramatyke , ćwiczenia które odstaja od realizmu, kazdemu zdarzy sie ze temat akurat moze go nieinteresowac albo czytanka jest nudna , skutecznosc wtedy jest bardzo niska , a wiem ze wiekszosć zajeć w szkołąch wyglada włąsnie tak. Samo
dzielnie mozesz wybrac co cie interesuje , czytac o czym chcesz i poszerzasz zasób słow o wiele szybciej, uczysz sie całych zdań , całego kontekstu.
Odwalenie w szkole jezykowej cwiczeń z kasety czy płyty CD i pozaznaczanie słowek ktore sie uslyszało nie zastapi realnej rozmowy a tego potrzeba najbardziej – a gadka z wykładowca czy kolegą obok to nie to samo.
Twierdzenie ze szkołą motywuje bo ktoś nie moze miec checi zeby co dzień sie uczyc jezyka uważam za kolejny mit.
Jak ktos nie bedzie miał checi to po prostu nie pojedzie i na zajecia w szkole , a jak pojedzie to bedzie siedział i odliczał czas do końca – to nie jest nauka, to molestowanie siebie samego.
Pisanie o żelaznej motywacji że nie każdy ją ma – no jak sie nie ma motywacji do nauki to nie ma sensu sie uczyć. Jakbym nie miał motywacji to tym bardziej nie siedziałbym 90 minut z korepetytorem.
Proces nauki jezyka tra latami , to nie beda 2 -3 latka które spedzicie w szkole jezykowej , to bedzie 15-20 lat , bedziecie tyle chodzić na kurs ?
Szkoła da tylko podstawy i to tyle. Po co płacić za podstawy które mozna opanowac samemu o wiele szybciej i taniej ?
Niech mi ktoś poda tutaj jeden sensowny argument że szkoła jezykowa jest niezbedna.
Nie bedzie żadnego który sie obroni i taka jest prawda.
Karol- nie musisz sie spieszyc, ani w ogole nie ma przymusu komentowania, a nawet czytania. W chwili obecnej to juz sama nie wiem nawet po co i dlaczego pisze na blogu, jakos mi weszlo w zwyczaj dokumentowac moje przemyslenia, choc niekoniecznie musza one byc madre:D
To o czym piszesz to racja. Tylko zobacz, jesli piszemy juz o samouctwie dzieci, wysylania dzieci na korki to zdarza sie wlasciwie bardzo nieczesto aby w swoim mlodym wieku dzieci czytaly skomplikowane ksiazki, artykuly w gazetach czy rozumialy debaty polityczne. Ja dzieckiem nie jestem a sama nie wiem czy bym zrozumiala to ostatnie, choc pewnie nie ma czym sie chwalic ;)Wiec z tego punktu pisalam o niedocenianiu dzieci, poniewaz dziecko 4 letnie, ktore nauczylo sie obcego jezyka z piaskownicy, bedzie go znalo na poziomie porownywalnym ze znajomoscia swojego jezyka ojczystego, w daneym momencie swojego zycia, w ktorym tez na razie czytac nie umie zapewne wcale.
Ale – jest to rewelacyjny start. Dziecko ma predyspozycje do wchloniencia jezyka i jesli rodzice mu pomoga to bez wysilku odbiegajacego znacznie od tego, ktory wklada w przyswajanie swojego naturalnego jezyka spokojnie rosnąć uczyc sie rownoczesnie kolejnego jezyka, na tej samej zasadzie na ktorej uczy sie swojego ojczystego. Właściwie dzieci i ich nauka jezykow to rewelacyjny i gleboki temat, ale tak jak dorosli maja problem z nauka jezykow tak o nauce jezykow przez dzieci nauczyciele wiedza jeszcze mniej. A kiedy mija bariera magiczna o ile dobrze pamietam 7 lat, bezpowrotnie traci sie ten najlepszy okres na nauke, wtedy w mozgu cosbezpowrotnie sie zmienia. 🙂
@Agata
Dzięki za komentarz. Nie twierdzę, że korepetytor, tudzież osoba, która lepiej zna się na danym języku lepiej niż my sami jest czymś złym. Wręcz przeciwnie – uważam to za bardzo pomocne narzędzie i każdy prędzej czy później na takie natrafi, chociażby w roli rodzimego użytkownika języka jakiego się uczymy. Wytykam raczej powszechne przekonanie, że jest to jedyny sposób nauki języka.
@Mahu
Bardzo lubię Twoje komentarze – czuję się jakby to były moje słowa tylko w ciut ostrzejszym tonie. Nic dodać nic ująć.
@Ev
I tu właśnie się osadza cały problem – ludzie patrzą na dziecko 5-letnie i się zachwycają nad tym, że włada dwoma językami jednocześnie w tym samym stopniu. Potem narzekają, że nie potrafią się nauczyć języka obcego w stopniu odpowiadającym ich 20-, 30-, 40- letnim doświadczeniom. A naprawdę trudno nawet w kilka lat dobić do takiego poziomu na jakim są w języku ojczystym od urodzenia. Dziecko nie musi zaznajamiać się z ogromnymi zapasami słownictwa bo ich nie potrzebuje. A człowiek dorosły, który jeszcze na dodatek posiada sporą wiedzę na temat otaczającego go świata potrzebuje tych słów znacznie więcej.
O magicznych barierach niestety za wiele nie wiem, ale w różnych źródłach ta granica wynosi od 12 miesięcy do 20 lat, przy czym chodzi głównie o samą wymowę.
I wątpię by dzieci były niedoceniane. Przeważnie raczej zauważam zjawisko przeciwne, gdy dorośli mówią coś w stylu "szkoda, że już nie jestem dzieckiem, bo już minął mój czas, by nauczyć się języka obcego".
Mahu to jest chyba samiec alfa sądząc po jego stylu pisania haha… 😀
Ale zgadzam sie ze szkoły jezykowe to droga do nikąd, w końcu musielibyśmy spedzić tam naprawde duzo czasu zeby dojsc do poziomu bieglosci jezykowej , a komu by sie chciało uczesczać na zajecia 10 lat hmm ?
Ja sama wytrzymałam na moim niemieckim ledwie 3 i z tego i tak sporo opusciłam, a teraz ucze sie samodzielnie i widze wieksze postepy.
szkoła moze być tylko pomoca ale uczymy sie i tak sami , bo nawet jesli nie przykladamy sie do tego co mamy mówione na kursach to po prostu to zapominmy.
Pozdrawiam, Paulina
P.S. swietny blog , jestem tu nowa ale bardoz mi sie podoba Karol, czekam równiez na dalsze wpisy 😀
Dzięki, Paulina. Miło Cię widzieć! Nowe wpisy pojawią się już wkrótce. Kwestia góra kilku dni:)
Witam,
znam trzy języki obce i wszystkich trzech uczyłem się innymi metodami.
Język rosyjski – nauka w sumie przez 6 lat w gimnazjum i liceum. Wielka moja pasja. Na szczęście, spotkałem wspaniałą nauczycielkę, która pomogła mi rozwinąć moje zainteresowanie tym językiem nie biorąc ode mnie złotówki. Po prostu – pasjonata spotkał pasjonata. Efekt: finalista olimpiady.
Następnie język angielski – uczą mnie… odkąd pamiętam. Ponadto nigdy nie chodziłem do szkoły językowej i nie trafiłem na choćby dobrego nauczyciela w liceum. Jak sobie poradziłem: zacząłem się interesować wolontariatem. Poznałem obcokrajowców w Polsce, byłem troszku w Anglii na wymianie młodzieżowej, później w wieku 19 lat wróciłem tam na 3 miesiące. Codzienne wertowanie gazety "metro", podkreślanie słówek, chodzenie ze słownikiem i w każdej wolnej chwili wertowanie kartek pozwoliło mi na opanowanie znajomości tego języka na poziomie B2. Choć certyfikatu nie mam, nie mam większych problemów, by porozumiewać się z ludźmi w tym zacnym i trudnym języku.
I ostatni – język francuski. Nigdy się go nie uczyłem w Polsce. Z chwilą, gdy przeprowadziłem się do Belgii rozpocząłem tutaj intensywną naukę tego języka w szkole językowej… po francusku… i tylko po francusku. Na początku było bardzo trudno. Myślę, że przeszedłem wszystkie etapy nauki i odczułem na sobie wszelkie problemy związane z nauką języka za granicą. Po miesiącu nauki – pierwszy egzamin. Tak – oblałem. Pierwszy, dlatego tak ważny z psychologicznego punktu widzenia. Mimo to nie pozwoliłem sobie na przerwanie nauki. Jeszcze raz powtórzyłem kurs, a po niespełna 8 miesiącach nauki świetnie zdałem egzamin na certyfikat DELF B2.
Obecnie uczę się tego języka dwa lata. Studiuję w tym języku, myślę w tym języku. Ponadto wybrałem studia językowe zawodowe kształcące w zawodzie tłumacza.
Mając to wszystko na uwadze, uważam że najlepiej jest wyjechać do kraju, którego języka chcemy się nauczyć. I choć nie jest to proste, to dzięki temu mamy szansę rozpocząć coś wyjątkowego, nieznanego, poznać inną stronę życia, być może to początek największej przygody naszego życia… 😉
Pozdrawiam serdecznie! Courage!!!!!
Invisible24
No oczywiście że najlepiej jest wyjechac , a jeszcze lepiej jest sie urodzić w tamtym kraju.
Uwielbiam takie porady…
Witam bardzo autor bloga!
Przepraszam bardzo za wtrącenie komentarza do pierwszego lepszego posta ale jestem twoim czytelnikiem od niedawna i muszę podzielić się sowimi przemyśleniami 🙂
Po pierwsze to gratuluję (a za razem dziękuję) prowadzenia świetnego bloga! Od dawna szukałem czegoś takiego a znalazłem go całkiem przypadkowo, to bardzo smutne że blogi takie jak twój czy Agnieszki Drummer (którą poznałem przez twój blog;) ), które są bardzo przydatne i interesujące giną w gąszczu śmieciowych stron.
Co do kwestii językowej sam uczę się tylko języka niemieckiego, obecnie jestem też na Erasmusie w Niemczech. I muszę powiedzieć że dopadła mnie faza plateau z jednej strony osiadłem na laurach pod wrażeniem tego że potrafię na podstawowym poziomie porozumieć się z Niemcami oraz rozumiem o co chodzi na zajęciach, z drugiej zaś strony poczułem się rozczarowany, ponieważ zrozumiałem ile jeszcze pracy mnie czeka aż będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć: "Tak mówię po Niemiecku"
Jednak w przełamaniu pomógł mi świetny program Anki (tak też poznałem go z twojego bloga 🙂 )
Do tej pory starałem się czytać dużo po niemiecku głównie welt.de oraz słuchałem wiadomości (ZDF Heute) jednak robiąc to nigdzie nie spisywałem nowo poznanych słów które po prostu uciekały, a po czasie przyprawiały o frustrację gdy uświadamiałem sobie że sprawdzam znaczenie jednego słowa 5 raz w tygodniu. Jednak teraz spisuję wszystkie nowe słowa do zeszytu a potem do ANKI, jest to na prawdę rewelacyjna dla mnie metoda, ponieważ słowa nie uciekają tak po prostu a minimum pracy jaki w to wkładam sprawia że następnym razem jak czytam kolejny artykuł mimo, że nie pamiętam znaczenia słowa wiem, że widziałem już takie i chwila ostrego przypominania z pamięci sprawia że w 70% przypadków przypominam sobie znaczenie tego słowa! Edukacja z Anki staję się na prawdę dużo bardziej skuteczna ponieważ zachęca ona do myślenia a nie do lenistwa 🙂
OK jak na razie to wszystko ode mnie i czekam na kolejny wpis.
Na koniec takie małe pytanie dotyczące ogólnie języków, który z języków jaki poznałeś potrzebuję najmniej miejsca w zapisie/słów w mowie do wyrażenia takiej samej informacji (np. Instrukcja obsługi czajnika, tłumaczenie jakiejś książki)? Wiem że nie łatwo to stwierdzić lecz zawsze mnie to interesowało, który język jest najbardziej zwięzły 🙂
Podobają mi się ostatnie dwa posty Mahu, bo właśnie mało jest osób takich jak Mahu, które po wielu latach spędzonych za granicą mają na temat nauki języków obcych do powiedzenia coś więcej niż "wyjdź za granicę". A to jest jedna z najbardziej bezsensownych porad.
Po pierwsze porada taka jest niepraktyczna. Większość z nas jest z naszym krajem związana albo nauką (szkołą, lub studiami), albo pracą, rodziną itd. i raczej rzadko kto może sobie pozwolić na to, by wyjechać na wiele lat do innego kraju i to zwłaszcza wyłącznie w celu nauczenia się języka obcego. Jeśli ktoś z kraju już emigruje, to zazwyczaj ze względów ekonomicznych o ile (co rzadkie) nie jest związany z Polską nauką szkolną lub innymi sprawami. I wybaczcie też, co mam zrobić taki ja, który uczę się hiszpańskiego, ale żaden kraj mowy hiszpańskiej (ewentualnie z wyjątkiem USA?) nie daje mi możliwości ekonomicznych lepszych niż mam w Polsce? Uczę się też keczua – jedyna "mądra" porada dla mnie to ułożyć sobie życie z indianami w Andach i żyć ze sprzedaży warzyw na targu?
Kolejna sprawa, ilekroć czytam opowieści z zagranicy i jak to się dobrze za granicą uczy, przychodzi mi do głowy dlaczego tak znikomy odsetek obcokrajowców w Polsce nawet po wielu latach mieszkania tutaj, zna język polski na poziomie wyższym niż A1? Z tego co widzę, język polski znają Ci, którzy się go faktycznie uczą, którzy regularnie wysilają się by zrozumieć nowe aspekty gramatyki, wyuczyć nowych słówek itd., a nie Ci, którzy sobie tu po prostu żyją i mąż lub żona Polak też nie pomagają, jeśli nie ma chęci do nauki.
Bezsensowną natomiast poradą tych, którzy się uczą w Polsce, jest zapisać się do szkoły językowej.
ee tam popadacie w skrajnosci w skrajnosc, ale nie bede tematu szkol i samouki ciagnac. Sama jestem za samoksztalceniem, ale nie uwazam ze szkoly i nauczyciele koniecznie musza byc zlem nieskonczonym. Nieistotne.
Co do nauki za granica:
Piotr – jezyk polski dla obcokrajowcow jest zazwyczaj piekielnie trudny, wiec badz troche bardziej wyrozumialy 🙂
Ja bylam z Polska zwiazana pod wieloma wzgledami i sie od niej odwiazalam w mgnieniu oka i wyemigrowalam, rzucajac i ryzykujac wszystko, bynajmniej nie z powodow ekonomicznych – wiec jesli ktos chce to rzuci wszystko i wyjedzie.
Nie chcialam sie nauczyc greki i wcale sie nie staralam, po 4 latach wbila sie jakos do glowy sama i jestem obecnie na poziomie calkiem spoko.
Dla porownania jezyka wloskiego nauczylam sie we Wloszech w przeciagu okolo pol roku, wtedy bardzo sie staralam i bylam zszokowana szybkoscia moich postepow, ktore zawdzieczalam tylko i wylacznie przebywaniu w obcojezycznym srodowisku, to mnie napedzalo bardziej niz cokolwiek i chcialam jak najszybciej mowic juz tylko po wlosku ( nie ukrywam tez ze pomogla wczesniejsza znajomosc hiszp i porownywanie podobienstw). I bylam na naprawde zadawalajacym poziomie ( ale obecnie juz go chyba nie pamietam). W kazdym razie tak czy siak – ogolnie podsumowujac -w zadnym z przypadkow nie otworzylam podrecznika do nauki jezykow, dlatego dla mnie nauka jezyka za granica jest the best – natomiast czy juz ktos moze/chce wyjechac to inna kwestia. Greckiego w zyciu bym sie sama z siebie nie uczyla i nawet teraz znajac go nie zdecydowalabym sie na jego nauke. Ale jak widac, nie musze szczegolnie sie o to martwic, mieszkanie w grecko-jezycznym srodowisku odwala cala robote za mnie. 🙂
Ale tez mimo, ze wiem, ze najlepiej by bylo gdybym na jakis czas wyjechala na Tajwan, zeby sie szybko i cudownie nauczyc chinskiego, nie majac takiej mozliwosci do szkoly nie ide! Ucze sie sama az sie naucze, ale przyznam ze w chwili depresji zwiazanej z wolnymi postepami z chinskim zaczelam rozwazac powaznie opcje chinskiego nauczyciela,owa depresje jednak pokonalam i wiem, ze nauczyciel na tym etapie nie jest mi potrzebny, bo wiem czego bedzie kazal mi sie uczyc ;] i skoro teraz nie jest potrzebny to chyba nigdy juz nie bedzie, bo pozniej to juz rodowici chinczycy beda mnie poprawiac w razie potrzeby.
Po przygodzie z wloskim mialam plan podrozowac po swiecie i mieszkac w roznych krajach az do opanowania ich jezykow, tak bardzo podobala mi sie nauka jezykow w ich naturalnym srodowisku, no ale, za duzo sie nie napodrozowalam 😀
Takze na koniec podsumowujac- nie wiem po co i o czym mial byc ten komentarz, ale uwielbiam dyskusje na bogu Karola, wiec nie moglam sie powstrzymac 😀
to nastepnym razem przemyśl po co i o czym ma być komentarz bo sensu tu nie widze
aha i maz nie mowil do mnie wcale po grecku, bo mu sie nie chcialo, uwazal ze to nie ma sensu bo i tak go nie rozumiem, zaczal mowic do mnie po grecku kiedy juz go umialam. Greckiego nauczylam sie z ulicy – podczas robienia zakupow, podczas pseudo rozmow z sasiadami, podczas przezywania normalnej codziennosci. Teraz jak tak mysle- otwartosc na ludzi i ciekawosc swiata wystarczy by nauczyc sie jezyka gdziekolwiek sie jest, bez checi nauki proces ten sie przedluzy, ale mimo wszystko dokona sie. Byle nie zamykac sie w sobie i nie szukac w obcym kraju wylacznie rodakow dla pary.
anonimowy to przeczytaj jeszcze raz – sens jest i byl w nawiazaniu do komentarza Piotra dot. nauki za granica
A ja widzę sens w komentarzu Ev. Rzecz w tym, że nauka języka obcego w kraju i za granicą wygląda identycznie. Potrzeba jakimiś metodami poznać reguły gramatyczne, potrzeba poznać słownictwo itd. i do tego wyjazd nie jest potrzebny WOGÓLE, oraz potrzeba to przećwiczyć w praktyce, by nabrać swobody i płynności. Możliwości nabierania płynności bez wyjazdu są ogromne już z samym dostępem do internetu, gdzie możemy przeglądać obcojęzyczne portale, oglądać obcojęzyczną telewizję itd., oraz prowadzić rozmowy z osobami z danego państwa. Tak więc istnieje możliwość opanowania języka bez wyjazdu, no i oczywiście bez szkoły. I znalazłem speakerki keczua bez przeprowadzki w Andy :P.
Niektórzy ludzie mówią, że język to coś więcej niż gramatyka plus słówka i jest to cała kultura itd., którą trzeba poznać już żyjąc z tymi ludźmi. I jakkolwiek rozumiem takie podejście, to rada "wyjedź za granicę, bo to jedyny skuteczny sposób na naukę języka" jest po prostu niepraktyczna. Jak ktoś się nauczył dopiero jak wyjechał, to widocznie wcześniej nie potrafił się uczyć.
Witam wszystkich,
chciałbym odnieść się do komentarzy nawiązujących do mojej wypowiedzi:
Po pierwsze – nigdzie w swoim komentarzu nie stwierdziłem, że pobyt za granicą wiąże się z automatycznym opanowaniem języka kraju w którym aktualnie przebywamy. Wszyscy mamy wiele na to dowodów, ze tak nie jest.
Po drugie – wspomniałem, że jest to najlepsza metoda, aczkolwiek nie jedyna. Ze względów finansowych i organizacyjnych oczywiście – nie zawsze dostępna dla wszystkich.
Po trzecie – nauka języka na dobrą sprawę nigdy się nie kończy. Skoro tak już jest powinniśmy sami sobie ustalić priorytety i cel jaki chcemy osiągnąć.
Czy uczymy się języka dla czystej przyjemności? Czy chcemy "posmakować" egzotycznego do tej pory języka? A może naszym celem będzie zdobycie np. certyfikatu A1 z języka Chińskiego?
Czy chcemy dobrze zdać maturę, by móc dostać się na studia?
Czy potrzebujemy certyfikatu ze względu na pracę zawodową, która wymaga określonego poziomu znajomości języka?
A może chcemy dostać się na studia filologiczne / lingwistyczne lub rozpocząć studia za granicą?
Czy cenimy sobie znajomość języka obcego, czy wg nas przyda nam się w rozwoju kariery?
Czy jesteśmy gotowi poświęcić część środków na jego naukę?
Myślę, że odpowiedź na powyższe pytania pozwoli nam w bardziej świadomy sposób dokonać wyboru ścieżki kształcenia, bowiem jest to źródłem naszej motywacji. Jeżeli ktoś potrzebuje i chce nauczyć się języka angielskiego np. na poziomie B2 wiadomo, że nie musi od razu pakować walizek i ruszać na podbój Londynu.
Jednocześnie myślę, że wyjazd za granicę, którego jednym z celów może być nauka języka obcego nie musi być koniecznie związany z ogromnymi kosztami, które trzeba pokryć z własnej kieszeni.
Istnieje bowiem coraz więcej możliwości wyjazdu na projekty, uczestnictwa w szkoleniach, praktykach, konferencjach, au pair, czy choćby najbardziej znany studencki Erasmus. Sam pamiętam jak uczestniczyłem w dwutygodniowej międzynarodowej wymianie młodzieżowej w Polsce i nie zapłaciłem ani złotówki. Trzeba po prostu szukać możliwości.
W zupełności się zgadzam, że nauczanie w szkołach publicznych, a następnie prywatnych nierzadko pozostawia sobie wiele do życzenia. Nauczyciele często nie mają motywacji do nauczania języka, nie znają, nie potrafią wdrożyć bardziej efektywnych i przyjaznych uczniom metod nauczania, wreszcie zdarza się i tak, że sami nie znają wystarczająco dobrze dany język. Niestety nie jest to też ich wina, raczej przestarzałych programów studiów, które nacisk kładą na elementy mocno niepraktyczne. I niestety, nauka języka obcego w Polsce na kursach jest po prostu droga. Dlatego warto uświadomić sobie, że istnieje również coś takiego jak edukacja nieformalna, która nawet może być bardziej efektywna niż ta fundowana nam przez polski system edukacji.
Przy okazji postaram się tu kiedyś opisać (jeśli prowadzący bloga wyrazi na to zgodę) sposób zorganizowania kształcenia językowego na moich studiach, który jest dość ciekawy.
Pozdrawiam serdecznie,
Invisible24
Zgadzam się, że szkoły językowe są przereklamowane. Podobnie jak nauka języków w szkole.
Istnieją tysiące dowodów na to, że można wiele lat uczyć się języka w szkole i niczego się nie nauczyć (tak to wyglądało np. w przypadku większości osób uczących się w swoim czasie rosyjskiego w szkole).
Druga kwestia, to nauka zorganizowana może bardzo różnie wyglądać.
Porównanie ostatnich szkół językowych, z których korzystałam (świetnych, uczących w dużej mierze przez zabawę, przyjemnych i skutecznych) z moją pierwszą nauczycielką angielskiego (koszmar, niemal zerowa skuteczność) nie pozostawia wątpliwości, że naprawdę między szkołami językowymi i między nauczycielami są ogromne różnice.
Ale i tak najważniejsza jest wewnętrzna motywacja. Tak głęboka, że nie jesteśmy w stanie jej w sobie na siłę rozbudzić.
Podam przykład. Zapisałam się na kurs językowy przed wakacyjnym wyjazdem zagranicznym, żeby lepiej skorzystać z możliwości rozmawiania z ludźmi na miejscu. Szkołę wybrałam dobrą, przyjemną (zakazałeś podawania nazw, to nie podam 😉 Bawiłam się świetnie, uczyłam się szybko, praktycznie bezwiednie.
W mojej grupie było też parę osób, które na te lekcje wysłały korporacje. Oni usypiali. Mieli problemy ze skupieniem się. Ich to tak nie bawiło. Bo ich motywacja była racjonalna "potrzebuję tego do pracy". Moja była wewnętrzna i odnosiła się do szybko uzyskiwalnej nagrody (już wkrótce będę rozmawiała z nativami i będę to robiła na tyle swobodnie, że będę miała frajdę z tych rozmów).
Co ciekawe, zaprzyjaźniony nauczyciel angielskiego potwierdza, że najciężej uczy się osoby przysłane przez pracodawców, ale miał wyjątek. To były starsze osoby, a ich pracodawcą była Policja. Oni potrafili z tych lekcji naprawdę skorzystać.
Najwyższą wewnętrzną motywację osiągamy wtedy, kiedy stajemy wobec obcokrajowca, który naprawdę nie zna naszego języka, a chcemy się z nim dogadać na temat, który naprawdę nas interesuje 🙂 I tutaj nagroda, kiedy nam się uda, pojawia się od razu.
A i podpisuję się pod wszystkim, co napisał Mahu.
Sama znam ludzi, którzy po 7-8 lat byli uczeni jakiegoś języka i nic. Może wykonają jakiś prosty test, ale nie porozmawiają z obcokrajowcem.
Zgadzam się, że obecne możliwości sprawiają, że wszystko, czego potrzebujemy, w tym dane dotyczące gramatyki i wymowy, że nie wspomnę o kontaktach z nativami, możemy zdobyć bez pośrednictwa szkoły.
A jak ktoś nie ma motywacji, to szkoła w niego języka nie wciśnie. No nie wciśnie i już.
Co do wyjechania za granicę.
Ostatnio sporo Polaków wyjechało za granicę do pracy. Część z nich wyjątkowo umiejętnie unika kontaktów z miejscowym językiem (mieszka, pracuje i robi zakupy tylko tam, gdzie są Polacy). Oni niczego się nie nauczyli.
Czyli to też gwarancji nie daje.
Oczywiście są też tacy, którzy z tych możliwości skorzystali i znają miejscowy język bardzo dobrze.
Ale nie ma konieczności wyjeżdżania do interesującego nas kraju, bo dzięki internetowi i komunikatorom głosowym mamy dostęp do wszystkiego, co nam potrzebne.
tylko najwieksze pierdoły mówia tak jak ten Piotr że wyjazd za granice jest niemożliwy , wszystko jest mozliwe dzisiaj wsiadasz i jestes w UK i masz angielski, jedziesz i za chwile jestes w Niemczech i masz niemiecki ,zaden problem
Kazdy normalny czlowiek wolałby sie uczyć jezyka na miejscu a nie w Polsce a dzisiaj wyjazd to nie problem
Cieszę sie że Piotr i Kor-Ka zgadzają się ze mną.
Natomiast widzę ze niektóre osoby nadal nie rozumieją co miałem na myśli.
Anonimowy – 23 listopada 2011 10:10
Nie największe pierdoły tylko ludzie którzy się uczą języków maja też plany na życie w Polsce i nie muszą koniecznie jechać do UK.
Niestety często ktoś kto sie chce nauczyć języka obcego slyszy jakże wspaniałą rade – "wyjedź za granice".
Czy ty i tobie podobni myślicie że jesteście tak "ynteligentni" że cała reszta to ciemnota i nie wpadnie na pomysł że faktycznie w naturalnym środowisku tego języka nauczyliby się go o wiele szybciej ? Każdy kto uczy się języka ma pewnie w planach w końcu wyjazd do miejsca docelowego czy to turystycznie czy w charakterze pracownika – żeby w końcu skonfrontować swoje umiejętności , nie trzeba im tego powtarzać.
Ludzie którzy poświęcają się nauce języków obcych to nie sa debile, a mówienie komuś "wyjedź" kiedy prosi o rady dotyczące nauki to traktowanie go jak przygłupa.
Ppza tym te wyjeżdżanie dobrze sie sprawdza jeśli chodzi o języki zachodniej Europy i tamte kraje, wtedy nie ma problemu.
Ale nie mów że Piotr jest pierdołą , bo nie wiem czy zdajesz sobie sprawę ciasny umyśle że są języki i kraje poza zachodnią Europą , do których raz że nie tak prosto wyjechać i sobie siedzieć ile sie chce jak w krajach Unii ( np załatw sobie pozwolenie na prace i mieszkanie w Japonii ) a dwa trzeba tez mieć na uwadze że może są ludzie którzy chcą się nauczyć języka do celów podróżniczych czy po prostu maja inne potrzeby niż wyjazd i praca. To ze ktoś się uczy bengalskiego nie znaczy że marzy mu się mieszkanie w slumsach Chittagong, nie każdy jest takim świrem że zamieni Europe na Bangladesz.
Inną sprawą jest tez fakt że zwykle osoby takie uczą się po 4-5 języków – i co jedyną radę jaką usłyszą to wyjedź ?
Myślisz ze każdy ma czas i pieniądze żeby skakać po świecie od Spitsbergenu po Kuala Lumpur ?
To się rozgadaliście wszyscy:) Z góry mówię, że nie potrafię odpowiedzieć na każdy z komentarzy pojedynczo, bo zajęłoby mi to zapewne dobrych kilka godzin.
Powiem tylko, że przychylam się do tego co napisali Mahu, Piotr oraz Ev. Z drugiej strony twierdzę jednak, że wyjazd za granicę również może wiele dać, szczególnie, albo może nawet wyłącznie, gdy już jakiś poziom danego języka mamy. I nie mówię tu jedynie o wyjeździe na całe życie, ale np. na kilka tygodni. Absolutnie jednak rozumiem, że ktoś może nie mieć możliwości wyjazdu, w przeciwieństwie do Anonima z dzisiaj (naprawdę zachęcam wszystkich do podpisywania się w komentarzach, chociażby ze względów estetycznych). Drogi anonimie, żeby coś z wyjazdu wyciągnąć nie wystarczy pojechać sobie gdzieś na dzień czy dwa.
@Invisible24
Witaj na "Świecie Języków Obcych"! Jeśli byłbyś zainteresowany opisaniem sposobu kształcenia na Twoich studiach to skontaktuj się ze mną mailowo: karolcyprowski@gmail.com
Gdyby było to rzeczywiście coś ciekawego, to z wielką chęcią to opublikuję na blogu.
@adamos
I Ciebie bardzo miło mi powitać! Cieszę się, że poprzez moją stronę dotarłeś także do bloga Agnieszki i że odkryłeś Anki. Dobrze wiedzieć, że komuś się przydaje to, co piszę.
Trudno mi powiedzieć jaki język posiada najkrótszy zapis. Powiedziałbym, że chiński, ale to zupełnie inna kategoria. Z języków jakie znam na pewno nie pretendują do tego miana rosyjski, niemiecki i polski. Pozostaje więc angielski i serbski (tudzież chorwacki). Ale szczerze mówiąc, żeby dokładniej odpowiedzieć na to pytanie potrzebowałbym zapewne egzemplarza jednej książki we wszystkich tych językach. Takiego niestety nie posiadam, więc trudno mi podać jakieś dokładne dane.
@Ev
Tylko trochę na temat rzekomej trudności języka polskiego… Naprawdę znam obcokrajowców, którzy polskiego nauczyli się w bardzo dobrym stopniu. Jeśli ktoś chce, to naprawdę się nauczy i wszyscy to dobrze wiemy:)
@Mahu
Nic dodać nic ująć…
😀
Mahu / Piotr
mówie do was obu ale w szczegolnosci do Mahu, koles po prostu zazdrościsz zę inni sobie wyjeżdzają i tyle a ty siedzisz nadal w swoim małym miasteczku i marzysz o wielkim świecie.
typowy Polaczek !
nie pozdrawiam
Paula
Zastanawiałem się, czy ten komentarz usunąć, jednak do tego stopnia uwiódł mnie swoją głupotą, że go zostawię:)
Anonimie po pierwsze fajnie, zatem nie znasz żadnego języka, kupujesz bilet, wysiadasz na lotnisku w Anglii i… co robisz? Musisz gdzieś się zatrzymać i za coś żyć zanim poznasz język. Potem to samo z Niemcami itd.
A jeśli to będzie np. Japonia?
Istnieją:
-kraje poza Europą zachodnią
-kraje, gdzie jest i drogo i daleko (jak Japonia)
-kraje, gdzie jest niebezpiecznie
-kraje, w których pobyt ciężko polecać kobietom
-zawody nieprzenoszalne, bo powiązane z konkretnym państwem (np. prawnik)
-różne sytuacje rodzinne (nie każdy jest singlem na studiach czy zaraz po, niektórzy mają dzieci, którym nie służy wyrywanie co chwila ze środowiska, które znają, żonę/męża z własnymi aspiracjami zawodowymi i pracą tutaj, czy np. chorą matkę (jak ktoś raz widział, jak traktowani są w polskich szpitalach chorzy bez rodziny, a ma resztki sumienia, to też nie wyjedzie w takiej sytuacji na rok do Honolulu).
Reasumując – to że wyjazd do kraju z danym językiem pomaga, to oczywista oczywistość. Tylko równie oczywiste jest, że nie zawsze można sobie na takie wyjazdy, z różnych względów, pozwolić.
I to Ci pisze osoba, która angielskiego uczyła się w dużej mierze na wyjazdach wakacyjnych np. do ukochanej Irlandii. Czyli nie ktoś, kto nie wpadł na to, że można. A ktoś, kto sam stosował tę metodę, ale w odróżnieniu od Ciebie widzi możliwe ograniczenia.
Paula – żenujący ten komentarz. To praktycznie kwintesencja zakompleksienia ludzi, którzy skądś tam chwilowo się wyrwali i tak się cieszą, że koniecznie muszą dowalić innym. Wartościowanie siebie i innych po możliwościach finansowych, wynikające z kompleksów w tej kwestii, których jako nacja się nabawiliśmy, zostało już nawet dostrzeżone w różnych opracowaniach, dotyczących zachowań konsumenckich. Kiedy inni Europejczycy potrafią powiedzieć "bez sensu, to za drogie" Polak zapłaci absurdalną cenę, kupując za to własne poczucie wartości.
Nie zanujący ale taka jest prawda, u mnie w Płocku kazdy kto przyjezdza z okolicznych miasteczek to widac od razu jaki jest ze zazdrosci jak sie mu mówi gdzie mieszkam i że byłam w UK !
Tak samu tutaj koles nie mozę wytrzymac ze ktoś był i zwiedził Europe a on nigdzie nie wyjechał i to go boli !! Im mniejsze miasto tym wiekszy wiesniak !
Nie pozdrawiam Paula
@Kor-ka
Bardzo ładny komentarz.
@Nie pozdrawiam Paula
Żenujące to jest jak ktoś przyjechał z Wielkiej Brytanii i jedyne czym potrafi się pochwalić to tym, że tam był. Szczerze mówiąc znacznie bardziej bym Cię podziwiał, gdybyś była w stanie napisać coś składnego w swoim ojczystym języku. Moim zdaniem sposób w jaki piszesz komentarze jest znacznie bardziej wieśniacki niż jakakolwiek rzekoma zazdrość osób z okolicznych miasteczek zgrupowanych wokół "wielkiej płockiej metropolii" (bez obrazy dla samych płocczan – w równym stopniu wyśmiałbym kogoś kto podobne głupoty pisze o Poznaniu).
Haha, nie pozdrowiona przez nikogo Paulo, naprawdę dzisiaj poprawiłaś mi humor, za co Ci dziękuję ;D Karolu, proszę nie usuwaj takich komentarzy. Są to naprawdę istne "perełki", a są na tyle nieliczne i nieszkodliwe, że na pewno nie obniżą poziomu bolga.
Szczerze to mnie zwisa co pisze o mnie jakaś panienka której życie toczy sie wokoł zmiany tipsów i kręceniu po dyskotekach wiec nastepne teksty możesz sobie darować i tak nie odpisze.
Nie wiem w jakim środowisku trzeba się obracać zeby wyjazd do UK czy innego kraju traktować jako coś czym można sie obnosić i stosowac jako wyznacznik czegokolwiek.
Dzisiaj niemal każdy może sobie kupić bilet i poleciec do Brytanii. Żadnej elity z ciebie to nie zrobi.
A jak to cie tak ciekawi to mieszkam w Łodzi , "zadupiu" 7 razy wiekszym od twojego Płocka 🙂
Pobyt za granicą sam w sobie nie wydaje mi się być powodem do tak zwanej za przeproszeniem "dumy". Niby z czego? Budowanie poczucia własnej wartości na fundamencie pogardy dla innych jest po prostu niegodne. Poza tym rozmawiamy tu o nauce języka obcego, który paradoksalnie z emigracją tymczasową nie zawsze ma wiele wspólnego.
P.S. Dziękuję Karolu za adres. Napiszę niebawem w tej sprawie.
Pozdrawiam,
Invisible24
A co wy wszyscy znacie sie w rzeczywistosci, ze wiecie kto gdzie byl i wokol czego toczy sie jego prywatne zycie? 🙂
Paula-a ja pochodze z miejscowosci klasyfikowanej przez Ciebie jako "Twoje okoliczne miasteczko" i ranisz moje uczucia, ale mniejsze z tym. Moje pytanie jest jednak takie- jak Twoj wyjazd do UK i Twoje miejsce zamieszkania ma sie do Twojej znajomosci jezykow obcych? Tak tylko pytam w celu zrozumienia/poparcia Twoich wypowiedzi tutaj.
EV a w ogole ty gdziekolwiek byłaś ze tak sie madrzysz ?
W ogole ktoś z was gdzeis był w tym roku ?
Ev
Lepiej nie badź za dowcipna bo pamiętam jak sama tutaj wszystkich wyzywałas od dzieci w ktorymś z tematów i co, tak dobrze w rzeczywistosci znałas ich wiek ?
Nie wierzę, że istnieje ktoś taki jak Paula.
Owszem z Polski wyjechało za pracą sporo ludzi z mniejszych miast, z Polski B (nigdy nie spotkałam tam np. nikogo z Warszawy, Krakowa czy Gdańska). Ale jednocześnie kontakt z inną kulturą działał na nich zwykle bardzo pozytywnie i właśnie usuwał jakieś chore kompleksy wyższości (w stylu moje miasteczko jest lepsze niż okoliczna wioska). To są zwykle o wiele bardziej otwarci ludzie niż wcześniej. Paula na ich tle wypada wyjątkowo marnie.
Nie ma dziecinko droga czegoś takiego jak Polska A i Polska B. To tylko wymysł durnych mediów. Owszem, coś takie istniało przed wojną, lecz w zupełnie innym kontekście społecznym, gospodarczym, politycznym. Są natomiast tacy, którym bardzo zależy na takowych "podziale"; mieszkając oto w tej niby Polsce A mieliby bowiem okazję do poczucia się lepszym. I temu w gruncie rzeczy służyć mają takie schematy.
Druga rzecz. Głęboko się mylisz sądząc, że z tzw. dużych miast nie ma ludzi pracujących zagranicą. Są. Jest ich z grubsza tyle samo co z innych miejscowości. Bo dlaczego miałoby ich nie być?
Aha, jakby przy okazji, nie mieszaj z łaski swojej stolicy Polski, Warszawy, z różnymi innymi miastami (Kraków, Gdańsk, Puławy, Łask itd.). Jeśli zaś nie wiesz dlaczego, a tak pewnie jest, to najwyraźniej masz ograniczoną percepcję świata.
W ogóle bardzo interesujący blog (jestem tu dziś po raz pierwszy). Pełna zgoda z większością, w właściwie wszystkimi spostrzeżeniami, komentarzami, opiniami, wnioskami prowadzącego, czyli Karola Cyprowskiego. Czytając go mam bardzo często wrażenie, jakbym czytał w swych własnych myślach. Pozdrawiam.
Ludzie, kocham Was! 😀 Będę miał super humor przez całą noc.
Mi chodziło o to, że jakkolwiek jest oczywistą oczywistościa, że wyjazd do danego kraju może pomóc w nauce języka, to ani nie jest z tą nauką jednoznaczny (bo trzeba robić coś więcej i się UCZYĆ, a nie tylko mieszkać), ani nie jest niezbędny do nauki (przynajmniej przez kilka pierwszych lat), a co ważniejsze nie każdy jednak rzuci wszystko i wyjedzie na dłużej. I jak już zauważono powyżej, czym innym jest wyjazd do Anglii lub Niemiec, a czym innym przeprowadzka do Bangladeszu, lub na Kubę. Choć widać, wiele osób nie wyobraża sobie, że się można uczyć czegoś poza angielskim i niemieckim…
Paradoksalnie najmniej przyjemni w odbiorze dla wielu tutaj Kor-ka i Mahu maja wedlug mnie najwiecej racji.
tynka22 😐
Piotr – przy okazji tej dyskusji dotarlo do mnie, ze wlasciwie nauka jezyka za granica moze byc nawet gorszym wyborem niz nauka we wlasnym kraju. Dlaczego? Bo w obcym kraju, przynajmniej bez dodatkowego wspierania sie podrecznikami, zdobywa sie jezyk bardzo powierzchownie i przy odrobinie oderwania od jezyka ten paruje z glowy jeszcze szybciej niz sie pojawil, z kolei jak sie ktos uczy samodzielnie we wlasnym kraju to zdobywa bardzo mocne podstawy, ktorych tak latwo nie zapomni. Po za tym nauka jezyka od 0 w kraju, w ktorym sie nagle zamieszkalo, szuka sie pracy, niekoniecznie jest tak piekne i latwe jak to sie tutaj wielu wydaje i nie ma to nawet znaczenia czy wtedy ktos chodzi na kurs czy uczy sie sam. Niewatpliwie jest to przygoda, ale wiele zapomina o towarzyszacej wieokrotnie frustracji, nerwach,zanim sie nauczy wreszcie jezyka. Nie mysla tez ILE czasu zajmie zanim sie zdobedzie komunikatywny poziom, w ktorym dopiero czlowiek zaczyna sie uspokajac( a trwa to nawet latami), ile wysilku bedzie go to kosztowac. I nie caly swiat mowi po angielsku, jak to sie powszechnie uwaza – to dla tych co naiwnie wierza, ze gdziekolwiek sie znajda podepra sie tym jezykiem i wszystko bedzie dobrze… Plus- swiat jest dziki, i kiedy ludzie widza innych ktorzy nie znaja ich jezyka, wielokrotnie od razu zaczynaja oszukiwac i wykorzystywac, co budzi instynkty mordercze w ofierze, kiedy ta nie moze sie o nic wyklocic, bo drugi tylko kiwa glowa, ze nie rozumie, a wiemy doskonale, ze z nas drwi i cieszy sie ze oszukal.. A i polacy bardzo czesto beda postrzegani jako intruzi, szukajacy lepszego zycia w lepszym kraju, czasem nawet po bardzo wielu latach zamieszkania. Mimo, ze podsumowujac wszyscy sa bardzo zyczliwi i otwarci to i tak zdarzaja sie dosc czesto rozne spojrzenia czy komentarze, ktore nie umilaja zycia. Bedac w obcym kraju zawsze juz bedzie sie postrzeganym jako obcy. To jest cos co bedzie odczuwalne moze nie non stop, moze nawet bardzo rzadko alejednak, co jakis czas i czasem sa ta nawet bardzo przykre i niesprawiedliwe sytuacje. I z tym wszystkim trzeba sie liczyc.
I na pewno nikogo, kto mieszka albo odwiedza inne kraje samo to nie czyni w zadnym stopniu lepszym. Dobra czlowieka nie mierzy sie jego doswiadczeniami.
Lawenda- na pewno pamietasz tez wszystkie komentarze poprzedzajace cytowane przez Ciebie slowa, prawda? …
Karol – czekamy na kolejny wpis! 😉
@Ev
Z całą pewnością masz ode mnie więcej do powiedzenia na temat procesu poznawania języka obcego za granicą. Ja nie powtarzając się z tym co już pisałem, mogę dodać jedną rzecz. Znam gościa, który przez rok mieszkał w Republice Dominikany i tam się nauczył hiszpańskiego. Miałem kilka razy okazję słyszeć i widzieć go na żywo w akcji po hiszpańsku w rozmowie z osobami z samych Karaibów. I co mogę powiedzieć…? Gościu mi zaimponował, dogada się z każdym i na każdy temat, powie WSZYSTKO. Rzecz jednak w tym, że gramatyka dla Niego nie istnieje (wniosek zarówno mój, jak i native speakera, jak i Jego samego, co przyznaje), a rozmowa wygląda tak, że jak mówi, że jest zimno to się skula i trzęsie, jak mówi, że wieje wiatr, to macha rękami, wygina ciało jednocześnie pytając się mnie jak jest wiatr po hiszpańsku, jak mówi, że jakaś dziewczyna jest w ciąży, to pokazuje wielki brzuch itd. – macha całym ciałem jak na jakimś przedstawieniu. Po rocznym pobycie w Republice Dominikany nauczył się więc z Karaibczykami dogadywać pięknie, tyle, że na migi…
Jestem całkowicie przekonany, że kto inny na Jego miejscu po roku już by całkiem przyzwoicie mówił po hiszpańsku, ale do tego potrzebna jest nauka, wkuwanie zasad gramatyki, słownictwa itd., a nie wystarczy mieszkać sobie w obcym państwie i dogadywać się z tubylcami. Co innego jak prowadzić obserwacje, robić notatki zdań wypowiedzianych przez tubylców, a następnie analizować je pod kątem gramatycznym itd… Ale to da się powtórzyć nawet i na chacie w necie…
Innymi słowy, jestem w Polsce, ale w pewnym sensie wcale nie będzie kłamstwem, jeśli powiem, że się hiszpańskiego nauczyłem w Ameryce Południowej. Bo codziennie mając kontakt z osobami w Ameryce Południowej, codziennie przeglądając południowoamerykańską prasę itd., w rzeczywistości uczę się w Ameryce Południowej, a nie od polskiego lektorka w szkole językowej w Polsce…
Ev
to ile oni wszyscy mają lat bo pewnie wiesz skoro wyzywałaś ludzi od dzieci.
Próbujesz teraz pozowac na niby najpowazniejsza i najdojrzalszą osobe tutaj bo sobie wyjechałąś gdzies tam i masz jakiegoś meza.
Sama wcale nie jestes lepsza.
Zanim zaczniesz gwiazdorzyć, spojrz na siebie.
Śmieszne jest zarzucanie innym cegoś co sie samemu robiło pani Ev.
Piotr- i o to mi chodzilo, ze nauka jezyka za granica jest plytsza, bo sie jezyk lapie intuicyjnie i mowa ciala to glowna podpora w kazdej rozmowie, a gramatyka i cala reszta ida w zapomnienie. Wielu slow sie uczysz z brzmienia i czasem jak widzisz gdzies pozniej ich pisownie to sie pukasz w czolo i mowisz, rany, ale duzo czasu zle to wymawialam. Z kolei jak jestes u siebie w domu to dociekasz, szukasz wyjasnien itp. Byc moze nawet duzo bardziej sie interesujesz samym jezykiem i jego struktura, niz gdybys fizycznie przebywal w innym kraju, bo tam by Ci sie juz pewnie jednak nie chcialo ani niczego cwiczyc, ani nic, po prostu w praktyce polepszalbys umiejetnosci, a tak sie ciagle starasz i utrzymujesz kontakt z tym jezykiem. W sumie nauka za granica to taka niechlujna nauka 😀 Byle jak najszybciej sie dogadywac, malo wiecej sie liczy. Choc niekoniecznie oczywiscie, czego przykladem jest chocby invisible24.
Droga Lawendo, jesli chcialabym gwiazdorzyc to bym wybrala inna branze ^^ zostalabym np. piosenkarka. Daj mi spokoj prosze, a jesli koniecznie chcesz dalej na mnie napadac to chociaz zbuduj gruntowna wiedze, zeby miec sensowne argumenty. Jak mnie nie lubisz to luz. Ale niczego nie zmienisz swoimi komentarzami pod moim adresem. Mi sie przykro nie zrobi, ani niczego nie zmienie. Blogi jezykowe traktuje dosc powaznie, lubie czytac i wymieniac sie pogladami z osobami, ktore maja swoje przemyslenia poparte wlasnymi doswiadczeniami, mimo ze nie zawsze sie z nimi zgadzam, one wnosza bardzo wiele w moja nauke, z ktorej tu powodu jestem 🙂
@lawenda
Wyluzuj trochę. Mnie podobnie jak Ciebie bardzo drażnią osoby z górnolotnymi tekstami o dziecinadach itp. grające najmądrzejsze z towarzystwa, ale akurat Ev w przeciwieństwie do Ciebie wnosi coś do tematu dyskusji… I jeszcze wnosi coś z głową i sensem. Ty natomiast trollujesz.
Co do nauki za granicą, to z drugiej strony też nie popadajmy w skrajności. To odpowiednik konwersjacji na kursach. A konwersacje ćwiczą nieco inne umiejętności niż gramatyka. Na pewno też są przydatne i to bardzo, aczkolwiek warto zadbać o uzupełnienie wiedzy, dlatego np. w jednym z tych rzadkich przypadków, kiedy zapisałam się na kurs, była gramatyka, zaraz po jednym z wyjazdów.
Natomiast nie oceniałabym, co szybciej zapominamy. Czasem łatwiej zapomnieć to, co się wkuwało niż to, co wiązało się z konkretnymi doświadczeniami.
Na marginesie, to ja tak jak Piotr mogę powiedzieć, że rosyjskiego nauczyłam się w Rosji, chociaż tam nie byłam 🙂 Ale skoro uczyli mnie wyłącznie Rosjanie, to ciężko to porównać z nauką na kursie w Polsce.
Nawet mi się nie chciało czytać połowy komentarzy… Naprawdę nie macie nic do roboty? Dlaczego na temat nauki języka zagranicą wypowiadają się osoby, które nigdy nie miały z tą sytuacją do czynienia?
Nie ma co generalizować, każdy uczy się inaczej, innym systemem, w innym tempie i na innych zasadach. Co do jednego mogę się zgodzić – jeśli ktoś nie chce się nauczyć języka, to się go nie nauczy. Koniec, kropka. Ja uczyłam się niemieckiego w polskich szkołach przez 10 lat, a po przyjeździe do Niemiec nie potrafiłam wyksztusić słowa, bo nigdy NIE CHCIAŁAM się tego języka nauczyć. Na miejscu w ciągu trzech lat nauczyłam się płynnie mówić.
Miałam czysto teoretyczne podstawy dot. struktur grmatycznych, dzięki którym bez zakuwania gramatyki jestem w stanie poprawnie porozumiewać się po niemiecku. Cała moja nauka polegała na tym, że zawsze prosiłam rozmówcę o poprawianie moich błędów. Starałam się zapamiętać poprawne warianty, a ponieważ miałam jednak jakieś tam mdłe pojęcie o gramatyce i strukturze języka, nie miałam problemów z użyciem zasłyszanych zwrotów i zasad językowych.
Byc może istnieją osoby, którym potrzebny jest ten cały gramatyczny chaos, ponieważ inaczej sobie nie poradzą. Jest tyle puntów widzenia ile osób na forum.
Natomiast duskusję na temat, czy ktoś jest fajniejszy jak pochodzi z miasta i czy w dzisiejszych czasach wyjazd za granice stanowi problem uważam za bezzasadną i bezsensowną.
ula
@Kor-ka
Odnośnie mojej metafory, że się nauczyłem hiszp. w rzeczywistości w Ameryce Południowej, a nie w Polsce w szkole językowej, uściślę kilka spraw:
1) intensywność – jeśli mamy kontakt z językiem codziennie i to na zróżnicowane sposoby to przybliżamy się do warunków panujących w danym państwie. Natomiast jak ktoś ma z językiem kontakt ledwie raz, czy dwa razy w tygodniu, to nie użyłbym takiej metafory – w rzeczywistości uczy się w polskich warunkach.
2) To już pozornie nie ma dużego znaczenia dla samej nauki, ale dla ścisłości metafory – akurat przez internet mogę się połączyć bezpośrednio z samą Ameryką. Jacyś native speakerzy z Ameryki obecni w Polsce nie pasują do metafory, choć od takich też można się uczyć, choć jest ciężej i ja np. się od takich nie nauczyłem wiele, a gł. coś pomogli w nabraniu odwagi mówienia itd. Przez internet jest się znacznie łatwiej uczyć niż na żywo. Przypuśćmy, że jesteśmy początkujący i prowadzimy właśnie konwersację nawet nie ustną, tylko pisemną w formie chata na komunikatorze. Siedzimy sobie spokojnie w domu, wyluzowani, zero strachu, nie przeszkadza nam tempo, bo wszystko jest na piśmie, jak czegoś nie rozumiemy, to sprawdzamy w słowniku (najszybciej w elektronicznym), a jak brakuje nam słówka, to też w przeciwieństwie do normalnej rozmowy, mamy możliwość sprawdzenia go w słowniku. Mamy też możliwość zanotowania sobie (kopuj-wklej) wybranych wyrażeń użytych przez native speakera w rozmowie, lub i całego chata. Takiej możliwości nie mamy w rozmowie na głos – nasi rozmówcy czuliby się niezręcznie, gdyby ich nagrywać, a samo pojedyncze odsłuchanie to jednak mało. A jeśli chcemy porozmawiać na głos, to nie ma problemu – załączamy słuchawki z mikrofonem i rozmawiamy czerpiąc wszelkie korzyści z rozmowy głosowej. W domu mamy więc komfortowe warunki do nauki, natomiast w rozmowie na żywo musimy całą uwagę skupić na tym by się dogadać i znacznie ciężej jest się skupić na jednoczesnej nauce.
Nastepna gwiazda przyszła, a skad wiesz kto z nich był za granica a kto nie był zę wypisujesz :
"na temat nauki języka zagranicą wypowiadają się osoby, które nigdy nie miały z tą sytuacją do czynienia"
Piotr – mnie tego nie musisz wyjaśniać. Już tu pisałam, jak nauczyłam się rosyjskiego 🙂 Codziennie, z dostępem do native speakerów, którzy nigdy nie byli w Polsce, z wykorzystaniem i czata i komunikatora głosowego.
Hej! Ja mam pytanie. Ze względu na to, że ostatnio zafascynowałam się językiem serbskim, to chciałabym się Ciebie zapytać jakie podręczniki polecasz do nauki tego języka? Mogą być polskojęzyczne jak i angielskojęzyczne.
Z góry dziękuję:
Emilka
Po pierwsze – systematycznie sledze twojego bloga, czytajac przy tym wszystki komenty, i czekam na kolejne wpisy. Rzadko wypowiadam sie, bo nie potrawie sklecic paru "czytliwych" zrozumialych zdan – byc moze pamietasz Chaotycznego Anonima :), ale rozbraja mnie wypowiedzi dot. pochodzenia i wyjazdow zagranicznych. Z mojego bowiem doswiadczenia, bardzo czesto wiekszymi wiesniakami okazuja sie jednak mieszczuchy, "wiesniactwo" to obecnie nie kwestia miejsca zamieszkania, ale tego co reprezentujemy wlasna osoba. To taki troche OT do pewnych powyzszych wypowiedzi, a odnosnie do tematu:
Ja kursom jezykowym mowie nie. Z pewnych wzgledow niejako zmuszona bylam uczestniczyc w takowych i przyznaje ze chodzilam tylko dla zaliczenia i obecnosci (bylo to konieczne), z zajec nie wynioslam kompletnie nic, przenudzone kilkadziesiat godzin i pieniadze zmarnowane na dojazdy. W zamian wolalabym poswiecic ten czas na chociazby czytanie ksiazki w "moim jezyku obcym". Ok znajduje jeden pozyteczny aspekt w kursach – spotkanie towarzyskie.
Najwazniejszy w nauce jest zaangazowanie,samozaparcie, ciezka praca, jesli to nie wyjdzie z nas samych, z glebin, to chyba nie mamy szansy na opanowanie jezyka obcego (czy czegokolwiek, np jazda na rowerze- upadek znecheca)
Kor-ka, a ja spotkalam wiele osob zarowno z Warszawy jak i Krakowa, czy Katowic i malo tego, w znakomitej wiekszosci, wywarli na mnie raczej slabe wrazenie, bardzo nisko oceniam tych ludzi tak pod katem znajomosci jezykow obcych jak i … nie wiem jak to okreslic kultury, obycia, osobowosci…, a przy tym uwazaja sie jakby byli niewiadomo kim.
Zaznaczam przy tym, ze jestem takim "malutkim nikim" by kogos krytykowac i bynajmniej nie uogolniam jakoby wszyscy tacy byli, ale nie podoba mi sie jesli uogolnia sie w druga strone, ze Polska B jest "be".
Tez pewnie niewiele wnosze do dyskusji i napewno chaotycznie napisane, ale …
Chaotyczna Anonimka
"Polska B" – co to w ogole za kretynskie okreslenie?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Julia – na co za późno? Na powrót do niemieckiego i francuskiego? Czemu niby?
Jeśli nie zdajesz ich na maturze, to możesz raczej odsunąć tę naukę na czas po… Chyba, że czegoś nie zrozumiałam…
Ula – to określenie używane najczęściej po to, żeby pokazać, że Polska jest krajem nierównych szans. W zależności od tego, gdzie się człowiek urodził i gdzie mieszka, generalnie ma różne szanse na rozwój, edukację, dostęp do szerokiej wiedzy o świecie, czy zarobki.
Ale teraz to się moim zdaniem zmienia. Internet sprawia, że nie ma znaczenia, gdzie mieszkasz, możesz np. równie skutecznie uczyć się języków obcych. A fakt, że właśnie więcej ludzi z biedniejszych terenów wyjeżdża za granicę sprawia, że wiedza o świecie, wynikająca z praktycznych doświadczeń, już nie musi być mniejsza w Polsce B. To wyrównywanie różnic jest bardzo fajnym zjawiskiem, zwiększa otwarcie na świat. Tylko Paula jakoś z tego nie skorzystała…
Kor-Ka – patrz, pochodzę z Mazur, nawet nie wiedziałam, że jestem "gorsza" 😉
Szkoda, że istnieją takie podziały… Jakoś nie czuję się specjalnie pokrzywdzona, myślę, że tego typu pojęcia wymyślają osoby, które w "Polsce B" nigdy na dobrą sprawę nie były. Absolutnie nie uważam, żebym miała gorsze perspektywy niż np. warszawiacy, (kórych nawiasem mówiąc serdecznie nie cierpię…) ' nie tylko w zakresie edukacji, możliwości znalezienia pracy czy rozwoju inteletualnego. To, czy pochodzisz z Mikołajek czy Płocka nie ma znaczenia, jeśli od urodzenia jesteś idiotą…:) Nie wiem, jakie dokładnie jest wyobrażenie Polaków o tych regionach kraju, ale już wiem, że się z nim nie zgadzam 🙂
Pozdrawiam,
ula
Ula – masz dziwne reakcje obronne. 1) Nie wiem, jakim cudem z tekstu o nierównych szansach wyciągnęłaś sobie, że jesteś gorsza… skąd aż takie kompleksy? 2) Nierówne szanse powodują po prostu, że żeby 2 osoby osiągnęły to samo, jedna musi się starać bardziej, bo będzie jej trudniej. To nie znaczy, że jest gorsza, raczej powinna być lepsza… 3) Moje wyobrażenie o Mazurach to "fajne miejsce z jeziorami". Ale Ty już wiesz, że się z nim nie zgadzasz. 4) Jak do tego dodać tekst o serdecznym niecierpieniu prawie 2 milionów ludzi, wrzuconych do jednego worka, to równie dobrze mogłabyś sobie nad głową wywiesić neon "ale ja wcale nie mam żadnych kompleksów".
Tak czy inaczej, ja akurat jestem przeciw ocenianiu ludzi po miejscu urodzenia, bo każdy odpowiada za siebie. A zarówno reakcje "przyjeżdżają z okolicznych miasteczek i zazdroszczą", jak i "nie cierpię tych z większego miasta" moim zdaniem są po prostu głupie. I obie wynikają z jakichś (zupełnie niepotrzebnych) kompleksów.
Kor-ka, maturę zdawać będę z anglika, chciałabym rozszerzoną, chociaż uczę się tak naprawdę dwa lata, dlatego staram codziennie poświęcić conaj mniej 30 min na naukę.
Chodzi mi raczej o to, że po zrobieniu sobie 2 lat przerwy z niemieckim, nie pamiętam już praktycznie nic. Nawet liczenie powyżej 20 jest dla mnie teraz problemem. Nie wiem, czy wpierw skoncentrować się w 100% na angliku i dopiero po maturze zabrać się za przygodę z niemieckim bądź francuzem.
Co do kursu, nie będę chodziła na drugi semestr. Wolę sama się uczyć lub wypróbować metodę Colinsa. Chociaż nie jestem pewna…
~ Ula; Kor-ka
Trzeba zdać sobie sprawę, że mimo wszystko mądrzy ludzie, nie będą generalizować i oceniać was na podstawie pochodzenia a osiągnięć i wewnętrznego potencjału. Co do warszawiaków nie rozumiem czemu uogólniasz, że wszystkich nie cierpisz i stawiasz na tym samym poziomie. Ale trzeba przyznać jedno, nie ma sprawiedliwego podziału. Wiadomo, że w Warszawie, ma się większy wybór, szanse i możliwości z porównaniem do możliwości, którzy mają ludzie z dużo mniejszych miast. To jest rzeczywistość. Reszta, zależy od ludzi. Jeżeli ktoś ma w sobie samozaparcie i ambicje to na pewno osiągnie znacznie więcej, niż przeciętny "warszawiak", który nic nie robi i nie wie co zrobić ze swoim życiem (bez żadnych generalizacji, zwykłe porównanie).
I to jest prawda, nie ma sprawiedliwości, a cała reszta zależy tylko od nas samych.
Moja niechęć do warszawiaków nie ma absolutnie nic wspólnego z małomiasteczkowymi kompleksami. Nienawidzę tego miasta (a był czas, że musiałam tam być dość często) i jego mieszkańców, tego, jak zachowują się na Mazurach, jak poruszają się po poskich drogach i jak wysokie mniemanie mają o sobie.
Co do komentarza, że nie czuję się "gorsza": nie mam absolutnie powodu, by się tak czuć, jednak podział na "Polskę A" i "Polskę B" niejako powinien zmusić mnie do refleksji :/ Chodziło mi bardziej o to, że tego typu podział jest niesprawiedliwy i jak dla mnie absolutnie nie na miejscu. Nie wydaje mi się też, żebym musiała starać się bardziej od mieszkańców innych miast czy regionów Polski, zresztą nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Uważam raczej, że jeśli komuś zależy, poradzi sobie zawsze i wszędzie.
Kor-Ka: skoro Twoje wyobrazenie o Mazurach to "fajne miejsce z jeziorami", to w porządku. Natomiast nie uważam, żeby to okreslenie było używane w celu pokazania niesprawiedliwości – dla mnie jest po prostu obraźliwe.
Ingvar – racja – mądrzy ludzie nie oceniają innych na podstawie pochodzenia, tylko tego, co konkretny człowiek sam sobą reprezentuje.
Ula – niezależnie od tego, w którą stronę idzie taka uogólniająca niechęć, to są tylko 2 strony tych samych kompleksów. One nie są dużo czy małomiasteczkowe.
A to, że Polska nie jest krajem równych szans (bo nie jest) to nie powód, żeby uważać kogokolwiek za gorszego. Nie wiem, po co Ty mi ciągle tłumaczysz, że nie czujesz się gorsza, jak ja w ogóle nie sugeruję, że powinnaś się tak czuć.
Ech, nic to wyłączam się z dyskusji 🙂 To, co chciałam powiedzieć zostało inaczej zinterpretowane, a mnie się nie chce tłumaczyć. Nieważne, i tak było nie na temat 🙂
Pozdrawiam!
ula
Otworzyłem własny blog o nauce języków obcych i pozwolę sobie u Ciebie Karolu zaspamować reklamą mojego bloga i jednocześnie wszystkich serdecznie "do mnie" zaprosić!!! 🙂
http://blogjezykowy.blogspot.com
@Piotr
Na taki temat możesz spamować ile wlezie:) Bardzo się cieszę, że otworzyłeś swojego bloga.
Karolu, chciałam zapytać jak oceniasz i czy znane są Ci kursy/metoda Michela Thomasa. Miałam krótkie demo kursu do włoskiego i powiem szczerze, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak szybko byłam w stanie budować podstawowe zdania. Ale to było tylko krótkie demo i nie mam pojęcia, czy cały kurs jest wart zakupu. Bardzo dziękuję za odpowiedź. pozdrawiam. Magdalena
Nie wiem jak Karol, ale ja tę metodę dobrze znam. Nawet jak sam miałem blog pisałem o jej wadach i zaletach.
Głowną zasadą MTM jest właśnie odejście od schematu nauczania za pomocą standardowych lekcji,tj. słowka do zapamietania, uczenie sie całych zdan na pamięc lub całkowite porzucenie nauki gramatyki na rzecz intuicyjności.
Co ciekawe program ten był ( nie wiem czy jest nadal) używany w armii amerykańskiej jako rzekomo skuteczniejscy niż metoda Callana.
W MTM odwrotnie niż u Callana żeby odpowiedziec na pytanie masz czas, nie sa to błyskawiczne rozmowy na wyrywki i zmuszanie ucznia do wypowiedzi natychmiast, tutaj Thomas dawał wskazówki że należy takiej osobie dac moment do namysłu, i ewentualnie potem poprawić jej błąd.
Działą to na zasadzie że do odpowiedzi na pytanie "How are you" najpierw uczeń używa prostego" Im fine" a potem dodaje coraz bardziej skomplikowane jego formy aż dojdzie do np "Thankfully I'm fine and still somewhat young and healthy, in this economy what more can I ask for".
Thomas jako dowód skutecznosci swej metody wystąpił kiedyś w programie BBC "Language Master" gdzie pokazywał jak skutecznie nauczył przez 3 miesiace języka francuskiego rózne osoby ze świata showbiznesu.
Jeśli faktycznie nie miały one do czynienia z francuskim to metoda nadzwyczaj dobrze sie sprawdziła na tym etapie.
Niestety z tego co obserwowałem metoda ma tez wiele wad i to powaznych no ale nie bedę zabierał Karolowi chleba, wiec tyle ode mnie.
@Mahu
To nie jest zabieranie chleba – w rzeczywistości Twoje komentarze są często znacznie cenniejsze niż to, co sam byłbym w stanie napisać (patrz artykuł o języku arabskim). Osobiście z kursami MT nie miałem nic wspólnego, więc wszelkie szersze opinie na ten temat są zawsze mile widziane (a nuż się to w formie artykułu potem opublikuje).
@Anonimowy
Nigdy nie próbowałem metody Michel Thomas i moja opinia wynika wyłącznie z tego, co na jej temat słyszałem. A słyszałem tyle, że kładzie ona niemal zerowy nacisk na zapis języka, co w moim przypadku jest niemal równoznaczne z jej bezużytecznością.
Jeśli Cię interesuje, tutaj jest film o twórcy tej metody – http://www.youtube.com/watch?v=P8jhy7ZQC38
Witam!
Na wstępie muszę zaznaczyć, że bardzo mi się ten blog spodobał, bo od pewnego czasu jestem mocno zainteresowany porównywaniem różnic między różnymi językami obcymi, szczególnie w obrębie Europy i dowiedziałem się wielu bardzo ciekawych rzeczy na ten temat.
Problem jest taki, że chciałbym przekuć moje zainteresowanie w coś bardziej namacalnego, takiego jak nauka mniej popularnych języków obcych, co nie jest zadaniem prostym. Póki co mówię płynnie (co nie znaczy, że perfekcyjnie) po angielsku, z niemieckim radzę sobie też całkiem dobrze w mowie po 8 latach w miarę intensywnej jak na szkołę/uczelnię nauki, jestem może na poziomie B2 plus mam dość bogate słownictwo z zakresu ekonomii/biznesu. Niestety mój kontakt z niemieckim ostatnio trochę się urwał, aczkolwiek czasem czytam jakieś artykuły, żeby nie stracić kontaktu z językiem.
Przebywając w Holandii, rozpocząłem przygodę z niderlandzkim uczestnicząc w darmowym kursie, który w sumie jednak nie nauczył mnie raczej aktywnej znajomości języka, chociaż biernie wygląda to nie tak źle, głównie jednak w piśmie (nieoceniona jest tutaj znajomość niemieckiego).
Niestety nie mam teraz zbytnio czasu, bo zabrać się do samodzielnej nauki. Chciałbym jednak to zmienić po powrocie do kraju. Zastanawiam się tylko, czy kontynuować naukę niderlandzkiego, czy rozpocząć jakiś kurs/samodzielną naukę rosyjskiego. Rosyjski mnie zainteresował właściwie w dość nietypowy sposób, ponieważ nauczyłem się czytać cyrylicę, która mnie od zawsze interesowała. Zgadzam się też z tym, że nie należy demonizować trudności innego alfabetu, jest to zdecydowanie zadanie na max. kilka dni przy odpowiedniej motywacji.
Moje pytanie jest takie – jaki sposób polecałbyś na naukę holenderskiego bądź rosyjskiego? Czy studiowanie samemu, bez kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby skorygować wymowę, ma jakikolwiek sens? Do niderlandzkiego mam ksera podręcznika Taal Vitaal po angielsku, więc teoretycznie do nauki tej mowy mógłbym powrócić kiedy tylko zechcę, inaczej ma się sprawa z rosyjskim. Moja uczelnia oferuje kursy rosyjskiego po bardzo korzystnej cenie, ale obawiam się, że skończyć się to może na wałkowaniu wyrwanych z kontekstu formułek i ponownej nauce cyrylicy, którą już znam.
Pozdrawiam serdecznie!
Czy studiowanie samemu, bez kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby skorygować wymowę, ma jakikolwiek sens? To zależy, bo moim zdaniem do poprawnej wymowy na początek wystarczą dobre nagrania i dobry słuch.
Na Twoim miejscu zastanowiłbym się do czego ten rosyjski jest Ci potrzebny. Co chcesz z nim zrobić? Czy nie lepiej faktycznie podszkolić ten niderlandzki, tym bardziej, że jesteś z tym językiem znacznie bardziej związany?
obecnie ucze sie hiszpanskiego (bo sprawia mi to frajde, bo chce pojechac na wakacje do Hiszpanii nie jako plazowy turysta tudziez fotograf zabytkow ale zeby pobytowac z "tubylcami" i poznac Hiszpanie poprzez wlasnie "tubylcow"). w kwestii "rodzaju nauki" to przebrnelam przez nauke indywidualna w domu, zajecia grupowe w szkole jezykowej i zajecia indywidualne w szkole jezykowej.
dla mnie najlepsza metoda okazalo sie polaczenie nauki samodzielnej z indywidualnymi lekcjami w szkole jezykowej. sama samodzielna nauka byla ok, ale po jakims czasie sie okazalo ze o ile z gramatyka radze sobie ok, z tekstem czytanym (ksiazki, artykuly w net) tez, z tekstem sluchanym nieco trudniej (bajki jeszcze ok ale filmy to troche za wysoki jak narazie dla mnie prog – ogladam ale zbyt duzo nie rozumiem) to mam blokade zeby powiedziec cos na glos, zeby porozmawiac z "zywym ludziem" – po prostu stres mnie zzeral, bo bylam nieosluchana z sama soba, po prostu majac cos powiedziec na glos okazywalo sie ze mam pustke w glowie.
i tu z pomoca przyszly zajecia indywidualne bo to one pozwolily mi sie przelamac i rozgadac, a dodatkowo lektor mogl wyjasniac mi jakies gramatyczne zagwostki z ktorymi czasem mialam mniejszy lub wiekszy problem.
w moim przypadku nauka w grupie w szkole nie sprawdza sie, bo uczac sie duzo samodzielnie w domu szybciej przerabialam material niz pozostale osoby w grupie (ktore zakladaly ze wystarcza im tylko zajecia w szkole, a w domu szkoda na nie czasu). denerwowalam sie na zajeciach bo sie nudzilam, bo mialam wrazenie traconego czasu przerabiajac to co juz mialam dobrze opanowane, nie wspominajac o traceniu pieniedzy za lekcje ktore niewiele nowego wnosily w moj jezykowy rozwoj.
moj sposob na nauke w tej chwili to codzienna samodzielna praca w domu + raz w tygodniu spotkanie z lektorem (czasem jest to polskojezyczny czasem native) – jak zauwaze ze ta metoda przestanie przynosic efekty to bede szukac kolejnych rozwiazan. ps. dzieki za bloga, trafilam na niego przez przypadek ale czasem korzystam z Twojego ddoswiadczenia:)
Nie najtańsze, ale najlepsze, gdy nie można namierzyć dobrego korepetytora. A te dwa dni w tygodniu to dobre uzupełnienie np. do zajęć szkolnych lub lektoratów 🙂 Wtedy niemalże okrągły tydzień ma się kontakt z językiem 🙂 Tak zrobiłam przed maturą, jak pomykałam do Speak up na kursy. Wybrałam sobie dni, w których nie miałam angielskiego w szkole i codziennie kontakt z językiem był zapewniony.
Kazdy ma po trosze racji.
Ja napisze o swoim odczuciu towarzyszacym nauce angielskiego.
Ktos bardzo madry (Goethe?)napisal; : „Ile znasz języków, tyle razy jesteś człowiekiem”. Ja w swojej przygodzie z angielskim wlasnie cos takiego w pewnym momencie poczulem i jest to uczucie naprawde budujace/niesamowite. Uczucie ktore powoduje, ze odplywasz probujac czytac ksiazke, czy grzebiesz w slowniku jak pies probujac znalezc tlumaczenie slowka. Wtedy to juz nie jest nauka jezyka, a przygoda/pasja/hobby i napewno wiele osob to czulo.
Nie mniej jednak, taka przygode i podroz zaczyna sie od pewnego poziomu (u kazdego moze byc on na troszke innym etapie). Ale zeby dojsc do tego etapu,po ktorym samemu sie czuje, ze nie ma odwrotu, ze cos starce i moge uczyc sie sam, minelo w moim przyadku troche czasu. Nie odwaze sie powiedziec, czy gdybym nie chodzil na kursy do szkol jezykowych, to czy ten etap by kiedykolwiek nastapil?
Motywacje mozna miec duza, a czlowiek jest tylko czlowiekiem.
Podobnie jest w kazdej innej dziedzinie zycia: odchudzanie, zdrowe zywienie i inne nawyki. Genralnie wielu ludzi oiaga lepsze efekty jesli ktos na jakims etapie sprawuje kontrole nad procesem.
Jakkolwiek kursy to potezny wydatek itp., tak wydaje mi sie, ze statystycznie stanowia znaczenie czesciej trampoline dla tych, ktorzy w efekcie (taka czy inna metoda) pozniej nauczyli sie przyzwoicie wladac jezykiem, niz jest osob, ktore same z siebie doszly do przyzwoitego poziomu. Znam xxxx osob, ktore opanowaly dobrze dany jezyk dzieki kursom ( przynajmniej na pewnym etapie, natomiast 1 moze 2, ktore opanowaly go przyzwoicie bez nich – chociaz tu moze tez grac role czynnik powszechnego przeswiadczenia, ze "trzeba chodzic na kursy") Oczywiscie dzisiaj w dobie tak powszechnego dostepu do wiedzy sytuacja moze sie zasadniczo zmienic.
Poza tym, uwazam, ze nalezy wniesc wazne rozroznienie(o ile nie bylo go wczesniej). Czy mowimy o samodzielnej nauce od podstaw 1szego jezyka obcego, czy jest to jezyk kolejny? Jesli kolejny, taka decyzja ma zdecydowanie solidniejszy grunt.
Osobiscie planuje wystartowac z francuskim od podstaw i zastanawiam sie czy brac kurs czy nie. Poki co sklaniam sie ku temu aby zapisac sie na 1 rok aby zlapac podstawy podstaw 🙂
Zobaczymy .. 🙂
Kursy razem z rodakami mają niestety ten minus, że błędy w wymowie się potęgują. Mieszkam w Niemczech od 20 lat, i mimo opanowania języka w stopniu "drugiego ojczystego", niektórzy nadal słyszą akcent. Myślę że to wina tego że uczyłem się najpierw na kursach w Polsce, potem w Niemczech na kursach dla przesiedleńców, czyli dalej z rodakami.
Z następnym językiem obcym tego błędu nie zrobiłem, uczyłem się z książek, kaset, radia, i na kursie indywidualnym w Helsinkach (wiem, nie każdego stać, zresztą dla mnie to też była góra forsy) – i myślę że mam w fińskim lepszy akcent niż w niemieckim, chociaż jeżeli chodzi o swobodę wypowiedzi, to do "trzeciego ojczystego" mi jeszcze daleko.
Z doświadczenia wiem, że szkoły językowe przynoszą niezwykłe efekty, ale jest z nimi tak, że od samego uczęszczania na kurs nic nie wyjdzie. W domu trzeba poświęcić temu mnóstwo czasu. Zaczynając od nauki tego co przerabiane jest na lekcjach kończąc na innych źródłach. Postępy widzę zwłaszcza na lekcjach w szkole, przepaść między poziomami wiedzy mojej a reszty mojej klasy jest ogromna. 4 rok uczęszczam na kurs językowy i z poziomu słabego A1 w 3 lata nie robienia za wiele wskoczyłam na przyzwoite B1+, teraz po kolejnym pół roku w trakcie którego serio brałam przykładanie się do nauki, a jeszcze poważniej inne źródła i teraz swoje umiejętności oceniam na B2+ do C1.
Podsumowując moje przygody ze szkołą jezykową to jest to świetne źródło, ale nie jako jedyne.
Hej:)
Mam nadzieję, że nie popełniam jakiegoś niewybaczalnego błędu komentując tak stary post;) Znam dwa języki, jeden w stopniu zaawansowanym, drugi w stopniu komunikatywnym. Niestety, żadnym z tych dwóch nie jest angielski… Nie mam serca do tego języka, ciężko mi jest zmusić się do samodzielnego jego zgłębiania. Poza podstawowymi zwrotami rodem z rozmówek nie byłam w stanie jeszcze przed rokiem nic powiedzieć. Zdaję sobie sprawę, jak ważne jest go znać, dlatego zapisałam się do szkoły językowej. "Zmuszona" przez samą siebie do chodzenia na lekcje, po roku- o dziwo- jestem w stanie komunikować się w tym języku. Jeśli kiedyś w życiu przyjdzie mi jeszcze uczyć się języka, którego nie czuję, z pewnością wybiorę się na kurs.
Pozdrawiam, Cass
Witaj Cass!
Wręcz przeciwnie – zawsze bardzo się cieszę, gdy ludzie komentują starsze posty. A jeszcze bardziej gdy ktoś przyjmuje inny punkt widzenia na niektóre niż mój.
Pozdrawiam również!
najlepsze są szkoły które potrafią zaoferować Ci 24h języka tygodniowo, wtedy jesteś wstanie się nauczyć każdego języka. Tak ja nauczyłam się angielskiego od zera w wieku 16 lat w ciągu roku. Teraz posługuje sie tym językim płynnie. Tak samo Egipcjanie uczą się języków obcych i opanowują je w 3 do 6 miesięcy jednak osoby które pracują nie mają czasu na taki intensywny kurs. Ale zgadzam się podstawą jest systematyczna nauka i codziennie trzeba się uczyć by być wstanie płynnie posługiwać się językiem obcym
Spokojnie można się nauczyć języka samemu, w domu. Sieć jest pełna darmowych materiałów, jak filmiki na YouTube, podcasty, strony z ćwiczeniami itp. Do tego można oglądać filmy w języku obcym, na początku z napisami. Ale jak kogoś motywuje tylko praca w grupie czy z nauczycielem, to bez szkoły językowej się nie obędzie.
Z zawodu jestem nauczycielem języka angielskiego . Pracowałam w 2 szkołach językowych i moja opinia nie jest dobra. Obie placówki były nastawione wyłącznie na zyski . Praca tam do przyjemnych nie należała , bowiem lektor nie dostaje nawet połowy tego za co klient płaci . Warto zapisać się na prywatne korepetycje do kogoś ta osoba nauczy tego samego za połowę ceny .
(Anonimowy 7 listopada 2013 12:32)
Co to jest??? Temat dotyczy wartości kursów językowych, a tu ktoś wyskakuje z czymś podobnym. OK. Wbij sobie zatem Szanowna Nauczycielko Języka Angielskiego, że:
1.
Każde przedsięwzięcie prywatne nastawione jest wyłącznie na zysk. Bez najmniejszej różnicy czy jest nim szkółka językowa, czy sprzedaż ziemniaków.
2.
Zysk, o którym mowa powyżej, jest, tudzież ma być, zyskiem właściciela, a nie pracowników. Ty jako pracownik jesteś jedyne narzędziem do osiągania w/w zysku, czyli lokujesz się po stronie kosztów. A gdzie niższy koszt tam wyższy zysk – proste jak mało co.
3.
Teraz tak już bardziej prywatnie: gdybym ja prowadził jakąś szkółkę językową dawałbym ci nie połowę, lecz jedną dziesiątą. Generalnie tak się stanie, bo nauczycieli języków (zwłaszcza angielskiego) więcej ci u nas niż psów.
Ogólnie mówiąc – szkółka językowa i tzw. korepetycje są dokładnie tym samym. Tym samym wywalaniem pieniędzy w błoto. Choć prawdą jest, że dla niektórym to jedyna metoda "uczenia się".
Wg. mnie np. native języka angielskiego z odpowiednimi kwalifikacjami i doświadczeniem w nauczaniu może się przydać. Kursy czy stałe korepetycje to faktycznie głupota ale taka konsultacja w sprawie luk w naszych zdolnościach może się niektórym przydać. Nie każdy umie obiektywnie ocenić swój poziom, braki i w związku z powyższym może mieć problem z pokonaniem jakiejś stagnacji, która może się pojawić.
Oczywiście można w sieci znaleźć kilka-kilkanaście stron gdzie ludzie pomagają sobie za darmo ale są takie osoby które wolą dać 50 zł raz na pół roku i odbyć takie konsultacje na żywo.
W temacie:
Mam znajomych, którzy tak samo jak ja uczą się lub uczyli japońskiego i uważają, że nauka samodzielna 'tak trudnego języka' jest niemożliwa. Koniec końców po 6 miesiącach nauki mój poziom nie różni się tak bardzo od koleżanki uczęszczającej na zajęcia od prawie 7 lat…
Nie raz i nie dwa słyszałem takie opinie, że 'jeżeli chcesz się nauczyć języka to bez szkoły niczego się nie nauczysz'.
Blogi językowe pewnie w większości przypadków i tak czytają ludzie uczący się samodzielnie, więc artykuły tego pokroju pewnie wielkiej rewolucji w myśleniu ogółu nie spowodują.
Właściciele szkół językowych mogą spać spokojnie 😀
Mariusz
Moim zdaniem szkoła językowa jest dobra pod względem nakierowania w początkowej fazie nauki języka. Złe nawyki trudno się prostuje.
Ja 5 lat chodziłem do prywatnej szkoły językowej na angielski. Zaczynałem od poziomu elementary, a skończyłem na poziomie FCE, jednak do egzaminu nie przystąpiłem (same certyfikaty uważam za niemiarodajną ocenę znajomości języka, a już najgorzej, jeśli ktoś robi po kolei FCE, a potem CAE i niepotrzebnie wydaje dużo pieniędzy). Czy coś stamtąd wyniosłem – tak. Dwa lata takich solidnych podstaw, potem rok pre-intermediate, rok intermediate, a na koniec poziom FCE. Sposób nauczania opierał się na wielu różnorodnych ćwiczeniach na zajęciach oraz zadawaniu prac domowych, które były zawsze sprawdzane. Było sporo mówienia, słuchania, pisania, czytania, nawet oglądaliśmy czasami filmy. Raz się zdarzyło nawet, że musieliśmy przeczytać książkę i ją zrecenzować. Nauczyłem się tam zdecydowanie więcej niż w podstawówce i gimnazjum razem wziętych. Trochę mnie jednak to chodzenie na zajęcia wykańczało, i po I klasie liceum wypisałem się z tej szkoły, na rzecz przedmiotów rozszerzonych w liceum (zresztą nie byle jakich – biologia, chemia i fizyka).
Jednak wydaje mi się, że to zależy do szkoły językowej i od słuchacza. Nie wszyscy się przykładali do nauki, co miało wpływ na ich znajomość języka angielskiego. Z kolei słyszałem opinie ludzi chodzących do innych szkół, którym się nie podobało.
Nie poleciłbym jednak korzystania z kursów języków, tym bardziej, jeśli ktoś chce opanować w określonym stopniu kilka języków. Taki sposób jest zdecydowanie za drogi i prawdą jest, że lepiej samemu się wziąć do roboty i uczyć się z porządnych publikacji.