szkoły językowe

Nie mam głowy do języków!

Ile razy słyszeliście takie zdanie? Nie mam do tego głowy. Do języków trzeba mieć smykałkę. Tyle czasu próbuję nauczyć się języka i mi nie wychodzi. Dlaczego tak się dzieje, że niektóre osoby potrafią opanować w bardzo dobrym stopniu kilka języków, a inne mają kłopot z nauczeniem się jednego? Od czego to zależy? Czy decyduje wiek, czy motywacja? A może po prostu potrzeba do tego talentu? Zapraszam do lektury!

Bardzo często spotykam się ze stwierdzeniem, że do języków trzeba mieć talent. Pod tym pojęciem jednak każdy rozumie coś innego. Na czym tak naprawdę miałby polegać taki talent? Biorąc pod uwagę fakt, że każdy z nas opanowuje język ojczysty, śmiem twierdzić, iż mamy naturalny talent do języka. Wykluczając wszelkie wady wrodzone i rozwojowe, każdy zdrowy człowiek jest w stanie produkować dźwięki, tworzyć zdania i budować swoje wypowiedzi. Gdzie jest więc czynnik, który decyduje o tym, że jedni z nas potrafią to robić w pięciu językach? Na czym polega ten fenomen? Nie jestem jedyną osobą, która stawia sobie to pytanie. Jest to zagadka dla wielu językoznawców. I tak jak pewnie wśród czytelników będą różne opinie na ten temat, tak i wśród specjalistów od języka istnieje duża rozbieżność.

Talent to uzdolnieniekeep-calm-and-speak-foreign-languages

Według słownika języka polskiego talent można zdefiniować jako uzdolnienie w jakimś kierunku bądź predyspozycje do wykonywania pewnych czynności. Wydaje mi się, że każdy z nas inaczej definiuje talent. Z pewnością można wymienić mnóstwo utalentowanych osób ze świata filmu, sportu czy kultury. Trudno się nie zgodzić, że śpiewaczka operowa musi mieć talent, gdyż głos można ćwiczyć, natomiast trzeba się z tym po prostu urodzić. Natomiast czy znajomość trzech języków może być nazwana talentem – to jest kwestia sporna. Chciałabym zacytować w tym miejscu pana Konrada Jerzaka vel Dobosza, który jest autorem książki „Sekrety poliglotów”. Jego opinia na temat talentu jest następująca :

 Często mówi się też, że ludzie muszą mieć talent do nauki języków albo że niezbędny jest przy tym słuch muzyczny. (…) Nie uważam się też za osobę specjalnie utalentowaną. Wręcz przeciwnie, nie miałem nigdy specjalnie dobrej pamięci, w liceum trafiłem do słabszej grupy z języka angielskiego, nauka pierwszych języków – gdy nie wiedziałem jeszcze, jak za to się właściwie zabrać – nie przychodziła mi też łatwo. Myślę zatem, że do tego, by nauczyć się przynajmniej jednego języka, nie potrzeba jakiegoś specjalnego talentu. Każdy z nas nauczył się już języka ojczystego, co pokazuje, że wszystkie niezbędne umiejętności mamy. Trzeba tylko nauczyć się odpowiednio wykorzystywać potencjał, który już w nas jest.

Nasuwa się tutaj pytanie o potencjał: czy w każdym z nas jest i czy potrafimy go dostrzec? Autorka książki "Skuteczne strategie opanowywania języków obcych", Ewa Zaremba, talent do języków obcych tłumaczy tak :

– To przede wszystkim odpowiedni poziom inteligencji, umiejętność kojarzenia różnych pojęć, dobra pamięć i szybkie kodowanie w pamięci oraz odzyskiwanie z niej pewnych danych. A także kwestia bystrości umysłu, szybkości myślenia.

 

Klikając tutaj możecie posłuchać bardzo ciekawej audycji, gdzie pani Ewa Zaremba i znany aktor Tadeusz Chudecki rozmawiają na temat nauki języków obcych. Bardzo gorąco zachęcam Was do kliknięcia tutaj, gdzie znajdziecie wywiad z dr Anitą Szczepan z Uniwersytetu Opolskiego. W rozmowie dr Szczepan podkreśla fakt, iż talent do nauki języków jest zbędny, jeśli tylko jesteśmy dość zdeterminowani i mamy w sobie pasję.

A gdzie jest mój talent?

Powiedzmy, że talent do języków istnieje, jednak nawet największy talent nic nam nie da bez pracy. Każdy, kto chce opanować język obcy, musi się liczyć z tym, że wymaga to jej ogromu. Bez systematyczności nie jesteśmy w stanie osiągnąć wyznaczonego celu. Osoby, które są utalentowane też przechodzą przez te same procesy nauki, nikogo to nie omija. Być może talentem jest właśnie zespół umiejętności zorganizowania sobie pracy.

Nie masz głowy do języków, a może po prostu źle się do tego zabierasz? Jakie są błędy podczas nauki języka obcego w mojej ocenie?

 

  1. Brak dokładnego planu
    Jeśli obieramy sobie konkretny cel, na przykład egzamin językowy, to koniecznie pamiętajmy o stworzeniu planu nauki. Po pierwsze tworzymy go, po drugie trzymamy się go ściśle. Czyli nie ma wyjątków w stylu za późno, za wcześnie, za ciepło, za zimno. Języka uczymy się systematycznie. I pamiętajmy : A goal without a plan is just a wish!
  2. Zbyt ambitne cele
    W 2016 zdam CPE, do tego BEC i może jeszcze DALF. Brzmi świetnie, ale czasem lepiej skupić się na jednej rzeczy i doprowadzić do ją do końca, niż rozmieniać się na drobne.
  3. Słomiany zapał
    Jednego dnia masz mnóstwo energii i się super przykładasz, robisz tak przez dwa, trzy tygodnie. Później zaczynają się wymówki i przeraża Cię ilość materiału. Aż wreszcie zapał się kończy.
  4. Zapiszę się na kurs
    Kursy językowe są bardzo przydatne, ale to nie wystarczy by opanować język. Jedna godzina w tygodniu nie zrobi z nas poligloty. Do materiału trzeba wracać, pracować nad akcentem, powtarzać słówka. Niestety nie ma drogi na skróty.
  5. Wybiorę łatwy język
    Nie istnieje łatwy język. Oczywiście znajdziemy rankingi, gdzie przeczytamy, ze angielski to jednen z najłatwiejszych języków. Prawda jest jednak taka, że w miarę nauki każdy język jest trudny. Między innymi o tym możecie przeczytać w rewelacyjnym artykule Peterlina, klikając tutaj.

 

Jeśli masz problemy z opanowaniem języka, być może problem nie leży w braku World Language Names Speech Translation Words on Globetalentu, a złym sposobie nauki. Nie ma też uniwersalnej metody, która każdego nauczy języka. Warto jest odnaleźć swój sposób na językowy sukces. Pisząc artykuły na Wooflę, mam ogromną przyjemność współpracować z bardzo sympatycznymi osobami, które władają kilkoma językami obcymi. Zdecydowanie są to pasjonaci, którzy nie samym talentem, a zaangażowaniem osiągnęli swoje językowe cele.

 

W mojej opinii talent do języków nie istnieje. A nawet gdyby istniał, to stanowi tylko 5 % naszego sukcesu. Na pozostałe 95 % składa się wyłącznie nasza ciężka praca. Sukces w nauce języków zależy od naszej determinacji, pasji i oddaniu. Chciałabym poznać Wasze zdanie: co myślicie o talencie do języków? Czy sądzicie, że istnieje? Czy sami uważacie się za osoby obdarzone talentem do języków? Czekam na Wasze odpowiedzi.

 

W obronie filologii i nauczycieli

SPonad 5 lat temu, kiedy pisałem wstęp do "Świata języków obcych", przyświecał mi przede wszystkim cel popularyzacji samodzielnej nauki języka obcego. Ówcześnie panowało dość powszechnie przekonanie, że obcą mowę można opanować jedynie na kursie lub w szkole, podczas gdy siedzący w domu student z samouczkiem rzucał się tak naprawdę z motyką na słońce. Patrząc na napływające na naszą skrzynkę redakcyjną maile oraz komentarze, zarówno na stronie jak i na naszym facebookowym profilu, odnoszę wrażenie, że pogląd ten powoli odchodzi w zapomnienie. Jednocześnie jednak niepokoi mnie trochę negatywna propaganda na temat studiów filologicznych, jaka ostatnio ma miejsce. Mówi się, że studia te nie uczą języka, że nauczyciele prowadzą zajęcia w nieciekawy sposób bądź za dużo wymagają. Chciałbym stanąć teraz w ich obronie, jednocześnie wbijając trochę szpilę w zachowania studentów/uczniów (terminów tych będę używał zamiennie, bo tyczy się to niemal każdej zorganizowanej formy nauki). Mam nadzieję, że co bardziej ambitni nie przestaną po tym artykule nas czytać.

O prawdziwej roli nauczyciela
Dość często zdarza mi się słyszeć bardzo niepochlebne opinie na temat możliwości nauczenia się języka obcego na kierunku filologicznym. Sam jestem zresztą zdania, iż osoba kończąca studia nie powinna mieć większych problemów ze zdaniem egzaminu na poziomie C1 – jeśli nie, to oznacza, że coś w całym procesie nauki nie gra. Jesteśmy tylko ludźmi i trudno nam czasami spojrzeć na problem z innej perspektywy niż nasza własna. Nie dziwi w związku z tym, iż znacznie częściej winy szukamy w naszym systemie edukacji, rzadziej widzimy ją natomiast w nas samych.

W dzisiejszym świecie panuje mylne moim zdaniem przekonanie, że głównym zadaniem nauczyciela jest nauczenie języka, bez względu na postawę ucznia względem samego procesu nauki. Pogląd ten jest dla przeciętnej osoby uczącej się języka obcego bardzo wygodny – w razie niepowodzenia możemy bowiem winić nie samych siebie, lecz nauczyciela, który był osobiście odpowiedzialny za naszą edukacyjną porażkę. Wszystkiemu, co złe, winien jest mityczny system, który zbudowany jest tak, by maksymalnie utrudnić nauczenie się języka, najpierw w szkole, a później na studiach. Mało kto zauważa, że w tym systemie ogromną rolę odgrywają też sami studenci, którzy bardzo często przybierają postawę malkontenta, nie starają się, po czym szukają winy wszędzie, tylko nie w sobie.

Nauczyciel języka obcego to nie jest osoba, której zadaniem jest podanie Ci tabelki z odmianą czasownika "być" bądź listy słówek w języku X. To pierwsze znajdziesz bez problemu w podręczniku, to drugie w dobrym słowniku. Ktoś powie, że nikt inny nie jest w stanie Cię nauczyć poprawnej wymowy? Zaręczam, iż najlepszym wzorcem wymowy nie jest nauczyciel, lecz prezenterzy telewizyjni lub radiowcy. Jeśli nauczyciel jest dobry, to jest w stanie co najwyżej rozwiać Twoje wątpliwości dotyczące poszczególnych aspektów języka, które w dużej mierze opanowałeś wcześniej samemu bądź poprawić błędy.

Bardzo na miejscu wydaje mi się w tym momencie analogia do nauki programowania. Dla każdego studenta informatyki dość oczywistym jest, że pracując wyłącznie na materiale dostarczanym przez uczelnię, profesjonalnym programistą nie zostanie, bo do tego potrzebne są godziny samodzielnej pracy i poznawanie aspektów, które najbardziej nas interesują w kontekście naszych prywatnych projektów czy też przyszłej pracy. Dziwi mnie, dlaczego dla tak wielu studentów filologii jest to pogląd zupełnie obcy. Przecież język obcy, podobnie jak języki programowania, nie jest przedmiotem, którego można nauczyć bez odpowiedniego zaangażowania osoby uczącej się. Same zajęcia natomiast powinny bardziej przypominać konsultacje z przygotowanymi studentami, którzy przykładają się do pracy, sami wiedzą, czego chcą się nauczyć, z czym mają największe problemy. Przez ostatnie 10 lat zaledwie przez 2 lata nie studiowałem – wiem z doświadczenia, że nawet na najbardziej prestiżowych uczelniach krajowych wspomniana wyżej sytuacja należy do rzadkości. Za brak sukcesu możemy mieć w tym wypadku pretensje głównie do samych siebie i do tego, że nie mieliśmy kontaktu z językiem poza zajęciami szkolnymi.

kursyO prawdziwej roli studiów filologicznych
Gdyby spytać przeciętnego studenta, dlaczego poszedł na studia filologiczne, ten najpewniej odpowiedziałby, że możliwość nauczenia się języka była największą motywacją. Rzecz jednak w tym, że celem studiów filologicznych jest przede wszystkim zapoznanie studenta z szeroko pojętą kultura danego języka i zakłada się, iż student włoży trochę pracy w to, by opanować tak podstawowe narzędzie jak język, który do badań tej kultury mu będzie służył. Jeśli ktoś uważa, że pozna kulturę X, nie znając języka X oraz polegając tylko i wyłącznie na tłumaczeniach na polski czy angielski, to się grubo myli. Opanowanie języka obcego jest na filologii czymś, czego powinno się przede wszystkim wymagać od studentów. Ci tak naprawdę na trzecim roku studiów powinni już być w stanie chociażby czytać literaturę w obcym języku. Umiejętność ta zresztą w idealnej sytuacji, zwłaszcza gdy mówimy o językach takich jak angielski, niemiecki czy rosyjski, powinna być warunkiem przyjęcia na dane studia filologiczne. Jeśli ktoś natomiast po dwóch latach wytężonej nauki nadal ma poważny problem z przeczytaniem publikacji czy też przeprowadzenie pozapodręcznikowej konwersacji w swoim docelowym języku, to oznacza, że ten okres najzwyczajniej w świecie zmarnował i powinien się zastanowić, czy rzeczywiście zależy mu na tym, by dany kierunek studiować.

Jeśli cokolwiek mógłbym na filologii skrytykować, to brak interdyscyplinarnego podejścia i skupienie się na bardzo wąskim wycinku kulturowej rzeczywistości. Znajomość języka obcego i kultury daje naprawdę ogromne możliwości w sytuacji, kiedy jesteśmy to w stanie połączyć z wiedzą na temat historii, stosunków międzynarodowych, ekonomii, prawa, programowania. Program filologii przeważnie do tego nie zachęca, ale jest to raczej tendencja ogólna każdej instytucji. Osobiście uważam, że mamy za dużo inżynierów, którzy mają problem z czytaniem literatury oraz za dużo magistrów nie potrafiących całkować. Jest to jednak temat na zupełnie inny artykuł.

Nie chcę, żeby artykuł ten brzmiał jak tyrada wymierzona we wszystkich studentów, której autor jako jedyny zawsze miał wszystko w małym palcu – prawdę powiedziawszy, mnie samemu nieraz zdarzało się przyjść na zajęcia nieprzygotowanym. Z perspektywy czasu jednak stwierdzam, że dużo więcej byłbym w stanie wynieść z zajęć, gdyby te były odwiedzane przez osoby, które rzeczywiście w nich chciały uczestniczyć i miały kontakt z językiem obcym również po zajęciach. Chciałbym więc nakłonić do trochę bardziej krytycznej postawy względem samych siebie. Przeważnie bowiem mamy pretensje do lektora, do programu nauczania, do narzucanego nam z góry systemu. Tymczasem w nauce języka obcego 90% sukcesu to nasza własna praca i kontakt z językiem. Jeśli wystarczająco dużo pracujemy samodzielnie, to kiepski nauczyciel nie zahamuje naszego postępu. I na odwrót – nawet najlepszy nauczyciel będzie bezradny w sytuacji, kiedy nic z siebie nie dajemy. Narzekać natomiast zawsze możemy. Rzecz w tym, że samym narzekaniem jeszcze nigdy nikt nic konkretnego nie zbudował.

Podobne artykuły:
Rola współczesnej nauki języków klasycznych
Kiedy i jak korzystać z Wikipedii przy nauce języka obcego?
Nauka języka bez podręcznika – część 1
Nauka języka bez podręcznika – część 2
Myśl samodzielnie i nie patrz na innych, czyli krytyka poliglotów

Jeszcze o szkołach językowych

stalowkaJeszcze o szkołach językowych

„Chciał(a)bym zacząć uczyć się nowego języka” lub „przydałoby się popracować nad znajomością języka X”: kiedy takie myśli kiełkują Ci w głowie, od czego zaczynasz? Przeglądasz oferty szkół językowych i ogłoszenia korepetytorów, zaczynasz szukać na własną rękę w internecie lub w bibliotece porad i materiałów? Kiedyś bez zastanowienia obrałabym tę pierwszą taktykę, lata doświadczeń sprawiły, że nieco zmieniłam poglądy, choć wciąż jestem nastawiona do szkół językowych bardziej pozytywnie niż Adriana, która poruszyła ten temat tutaj. Jednoznacznie krytykując szkoły językowe, podcinałabym gałąź, na której sama siedzę, więc pozwolę sobie wtrącić trzy grosze do dyskusji.

Nie wiem, jakie są Wasze doświadczenia związane z nauczaniem języków w szkołach publicznych, ale moje nie należą do najlepszych. W liceum chodziłam do klasy z rozszerzonym (w teorii) angielskim. Jak to wyglądało w praktyce? Nauczycielka notorycznie spóźniała się lub zadawała nam coś do zrobienia, a sama np. przesłuchiwała chętnych do udziału w szkolnym konkursie talentów. Do dziś żałuję, że nie zdecydowałam się na klasę z niemieckim. Musiałam jednak jakoś przygotować się do rozszerzonej matury. Po konsultacji z mamą zapisałam się na kurs językowy i to była dobra decyzja. Nie byłam wtedy na tyle zmotywowana i zorganizowana, by sama rozplanować naukę. Uważam, że jeśli zamierzamy np. zdobyć certyfikat z języka obcego, uczęszczanie na kurs może być bardzo przydatne. Podczas zajęć możemy ćwiczyć rozwiązywanie zadań, strategie egzaminacyjne, rozwijać sprawności językowe wymagane ne egzaminie, a wszystko to pod okiem nauczyciela. Nie twierdzę tutaj, że kurs jest w tym przypadku jedyną czy najlepszą opcją, ale na pewno jedną z wartych rozważenia. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z kursem ogólnym, czy egzaminacyjnym, uczęszczając na niego, przeznaczamy te Y godzin w tygodniu na naukę, najczęściej mamy też prace domowe i testy lub kartkówki, co zachęca do pracy osoby, które miewają problemy z wewnętrzną motywacją i potrzebują „bata”. Ważny jest również, zwłaszcza w początkowych etapach nauki, kontakt z nauczycielem. Lektor wytłumaczy kłopotliwe zagadnienia i wyłapie błędy, zanim je sobie utrwalimy (z doświadczenia wiem, że takie błędy trudno potem wyplenić). Dobry, cierpliwy i wykwalifikowany nauczyciel to prawdziwy skarb.

Niestety, nikt jeszcze nie nauczył się języka obcego dzięki samemu chodzeniu do szkoły językowej (a przynajmniej ja nikogo takiego nie znam). Sama złapałam się na tym, że mając półtorej godziny tygodniowo zajęć z japońskiego rzadko zasiadałam do nauki tego języka, bo zakodowałam sobie, że „przecież w środę się tym zajmę”. Niestety, te 90 minut bardzo niewiele, niezależnie od tego o jakim języku mówimy, a w odniesieniu do japońskiego, posługującego się innym systemem pisma, to tylko kropla w morzu naukowych potrzeb. Uczenie się i nauczanie znaków to temat-rzeka, który zresztą wielokrotnie podejmował w swoich inspirujących wpisach Michał. Na pewno nie wystarczy kilkakrotne zapisanie kanji podczas zajęć, należy im poświęcić więcej czasu i znaleźć metody, które będą dla nas skuteczne.

Zajęcia oceniam pozytywnie: czytaliśmy i tłumaczyliśmy różnorodne teksty, poznawaliśmy nowe zagadnienia gramatyczne, rozmawialiśmy… Jedynie tych rozmów nieco zabrakło i często ograniczały się one do „co robiłeś w tym tygodniu”, mimo że na tym poziomie można by prowadzić może nie dysputy na tematy polityczne czy filozoficzne, ale nieco bardziej rozbudowane dialogi.

Tak jak pisała Adriana, wiele zależy nie od samej szkoły, a od lektora, a rozbieżność poziomu zajęć w szkołach jest ogromna.  Na co więc zwrócić uwagę wybierając szkołę języków obcych, aby zwiększyć prawdopodobieństwo zadowolenia z wyboru?

Lektorzy i ich kompetencje. Z pewną dozą nieufności podchodzę do szkół, które reklamują się słowami „u nas uczą tylko native speakerzy”. Oczywiście, nauka z rodzimym użytkownikiem danego języka ma mnóstwo zalet, a jeśli ten posiada przygotowanie pedagogiczne, kursy, doświadczenie w nauczaniu, to już w ogóle cud, miód i orzeszki. Niestety, nie zawsze tak jest i czasami uczą osoby „z ulicy”, studenci Erasmusa, którzy chcą sobie dorobić itp. Mogą oni przeprowadzić ciekawe konwersacje (chociaż z drugiej strony, przy tylu wymianach językowych na żywo i online, porozmawiać można też za darmo), ale niekoniecznie wartościowe zajęcia z gramatyki, słownictwa, itp. Najczęściej miałam do czynienia z następującym modelem: wymiennie zajęcia z native speakerem i polskim lektorem.

Istotny jest też metajęzyk, którym posługuje się lektor. O ile na kursach z angielskiego na poziomie B1+/B2 rozmawialiśmy cały czas angielsku, to w przypadku kursu japońskiego od podstaw lektorka musiała się nieraz nagimnastykować, żeby mieszanką japońskiego i angielskiego z dodatkiem polskich wstawek i gestykulacji wytłumaczyć pewne zagadnienia. W końcu wszystko udało się zrozumieć i było to ciekawe doświadczenie.

Liczba osób w grupie. Zwykle uczyłam się grupie nie większej niż 6 osób. To tylko liczba orientacyjna, ale moim zdaniem więcej to już tłum.

Cena kursu i lokalizacja szkoły.

Wykorzystywane pomoce naukowe i ich dostępność. Jestem zwolenniczką podręczników, więc nie zapisałabym się na kurs reklamujący „naukę bez żadnych podręczników”, ale niewykluczone, że na takim kursie oferowane materiały dydaktyczne są wyselekcjonowane, różnorodne i interesujące. Niestety, bywa to trudne. Moje doświadczenie z kursu wakacyjnego hiszpańskiego od podstaw, który miał być rozgrzewką przed studiami: hispanohablante (nie pamiętam, z jakiego kraju), który na jednym z pierwszych zajęć kazał nam opisać nasz ulubiony film. Nie znając żadnego słownictwa dotyczącego kina, ba, mając bardzo ograniczone słownictwo w ogóle, nie mogłam sobie poradzić z tym zadaniem. Gdybyśmy chociaż dysponowali jakimś planem kursu i wiedzieli z wyprzedzeniem, jakim tematem będziemy się zajmować, moglibyśmy przygotować się w jakikolwiek sposób. Z drugiej strony, kurczowe trzymanie się podręcznika i skupianie się na „przerabianiu” go zamiast poznawaniu języka również nie jest korzystne.

Po prostu nauka. To super, jeśli szkoła organizuje wydarzenia związane z językiem i kulturą danego kraju. Fajnie urozmaicić zajęcia grami i komentarzami kulturowymi. Sama z nostalgią wspominam swój pierwszy kurs japońskiego, gdy graliśmy w karutę i składaliśmy origami, ale na wyższych etapach oczekiwałabym jednak skupienia się na nauczaniu jako takim.

I to właśnie jest najważniejsze. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na kurs w szkole językowej, zajęcia indywidualne czy zostaniemy samoukami, musimy zadbać o kontakt z językiem i po prostu skupić się na nauce: nieraz praco- i czasochłonnej, ale jakże satysfakcjonującej!

Podobne posty:
O szkołach językowych
Czy warto zapisać się na kurs językowy?

Peterlin 4 – style twarde i miękkie, czyli czy być miłym czy okrutnym

peterlin_4Jeśli ktoś choćby pobieżnie zetknął się z wschodnimi sztukami walki, nie jest mu obce przeciwstawianie "stylów twardych" (np. karate kyokushin: blokowanie ciosów tak, by przeciwnikowi zgruchotać ręce; łamanie bykom rogów kantem dłoni i inne fajerwerki) tym "miękkim" (np. aikido: spokój, uniki,  oszczędność ruchów, siła przeciwnika obrócona przeciwko jemu samemu). Uwagi w nawiasach to oczywiście karykatura, a nie opis; ale dzięki nim, myślę, wyraźnie widać o co chodzi – ten sam cel można starać się osiągnąć radykalnie różnymi środkami.

Z nauką języków podobnie – wiele metod, wiele dróg, a wszystkie (przynajmniej w teorii) mają prowadzić z grubsza w tym samym kierunku. Jak wybrać taką, która pozwoli dojść jak najdalej? W dzisiejszej części ponownie zastanawiam się "jak się uczyć", ale chodzi tu o inne "jak" niż poprzednio. Tam mowa była o technikach i zasadach postępowania, tu – o stylu i podejściu do własnej nauki i do uczenia innych.

Jeśli chcesz zostać świętym musisz być okrutny wobec siebie

Moje instynkty są chyba jasne dla czytelników poprzednich części cyklu. Uważam intensywność nauki za kluczowy warunek jej skuteczności. Staram się wiele wymagać od innych, ale przede wszystkim od siebie. I wreszcie – bardziej interesuje mnie to, co robię źle, niż to, co robię dobrze. Krytyczne podejście, tropienie dziur w całym, źle może wpływa na samozadowolenie i spokojny sen, ale jest nieodzowne – by móc poprawić swoje błędy, trzeba wiedzieć, że się je popełnia. Żeby próbować zostać świętym, trzeba być dotkliwie świadomym swoich grzechów; żeby próbować zostać mędrcem – zdawać sobie sprawę, jak wiele się nie wie (a propos dyskusji o znaczeniu klasyki – warto poczytać Platona, żeby zobaczyć z bliska to "wiem, że nic nie wiem")

Udzielając się kiedyś na forum dla obcokrajowców uczących się polskiego, programowo nie rozpływałem się w zachwytach (wszystkie "well done" i "good job" tępiłem jak zarazę) – w końcu jeśli dzieci uczą się języków szybciej niż dorośli, to między innymi ze względu na "presję rówieśniczą"; jeśli któreś mówi śmiesznie, czy inaczej od innych, to banda kolegów-sześciolatków go bezlitośnie wyśmieje. Teraz nie próbowałbym już odtwarzać takiego podejścia, ale wciąż uważam szczere wytknięcie błędów, choć bolesne, za bardziej przydatne, niż cukierkowe i puste zachęty. Pasja, chęć, parcie naprzód, powinny wypływać ze środka, nie z zewnątrz; jeśli krytyka Cię zniechęca, to problem z Tobą, nie z krytyką, w końcu, że zacytuję książkę Feynmana "What do you care what other people think?" Co Cię obchodzi, co myślą inni? (dla jasności – nie chodzi o to by krytykę ignorować [przeciwnie!], zresztą – przeczytajcie tę książkę)

Jeśli spotkasz czterolatka, który myśli, że biega najszybciej na świecie, to dlaczego miałbyś mówić mu, że to nieprawda?

I tu konieczna korekta. Opisane wyżej uporczywie samokrytyczne, wiecznie z siebie niezadowolone podejście sprawdza się pod warunkiem, że wiesz, że można, że nawet jeśli osiągnięcie celu nie jest pewne, to przynajmniej można się do niego zbliżyć. W przypadku świętości z cytatu to proste, każdy słyszał Arkę Noego i wie, że "Taki duży, taki mały może świętym być". Ale mówiąc poważnie, w wielu, wielu sferach życia krępowani jesteśmy przekonaniem o własnej niemocy. Nie umiem grać na żadnym instrumencie bo "nie mam słuchu", a nie dlatego, że nigdy tak naprawdę nie próbowałem, a nie próbowałem, bo już od małego "wiedziałem", może ktoś życzliwy mi powiedział, że słuchu nie mam. Podobnie z "talentami" do matematyki, języków, plastyki, sportu, czego tam jeszcze. Siedmio- czy dziesięciolatek  słyszy, że skoro nie dostał się do szkoły sportowej czy muzycznej, to już sportowcem czy muzykiem nie będzie, pech taki, za późno. Przedmiot X przychodzi mu trudniej – widać nie ma uzdolnień, a skoro nie ma, po co ma się starać? I mamy sprzężenie zwrotne gotowe, bo skoro się nie stara… To podejście, które można streścić "nigdy się nie nauczę, bo jeszcze nie umiem"  (tymczasem jest dokładnie odwrotnie: to gdybyś coś umiał, nie mógłbyś już się nauczyć) uważam za skrajnie szkodliwe.

Warto byłoby je zastąpić "ormiańskim" (taki dialog z jednego z opowiadań Saroyana):

Wujek zostawił kluczyki w samochodzie, chcesz się przejechać? A umiesz prowadzić? Nie wiem, jeszcze nigdy nie próbowałem.

No właśnie, a kiedy już, zamiast zakładać, że się "nie da", spróbujesz czemuś poświęcić, dajmy na to 100 minut przez 100 dni, najlepiej kolejnych, mogę się założyć, że efekty będą; oceniaj je tak krytycznie jak tylko możesz ale nie rezygnuj i próbuj rzetelnie – ot i cała tajemnica.

Oczywiście, że nie każdy wystąpi kiedyś w Carnegie Hall, ale każdy może nauczyć się grać dla własnej i cudzej przyjemności. Z językami podobnie – być może nigdy nie staniesz się klasykiem literatury języka, którego się uczysz (jak Korzeniowski-Conrad), dziennikarzem prestiżowych obcojęzycznych mediów, gwiazdą talk-show czy popularnym komikiem (choć to możliwe), ale z pewnością możesz nauczyć się dowolnego języka tak, by używać go podobnie sprawnie jak wykształcony rodzimy użytkownik. To tylko (i aż!) kwestia wkładu pracy i chęci, nie pokładów talent.

I have never met anybody who studied hard

Nauka to przede wszystkim kwestia włożonego czasu, ale gołym okiem widać, że nie do końca. Dlaczego jedni "wyciągają" więcej z godziny  poświęconej na naukę? Są mądrzejsi? Znają jakieś tajemne sztuczki? Nie odrzucając całkowicie ani jednego ani drugiego, zaryzykuję tezę, że decydujące znaczenie ma inny czynnik: intensywność. O komasowaniu nauki w czasie, by go nie tracić na cykl zapomnień i przypomnień już było, ale chodzi też o dawanie z siebie więcej niż minimum, koncentrację, skupienie, wysiłekPrawie nikt prawie nigdy -o sobie wiem, innych podejrzewam na podstawie licznych poszlak- nie zbliża się nawet do granicy swoich możliwości. Oczywiste są i konsekwencje, i powody: i ja i ty możemy biegać po te same 30 minut pięć razy w tygodniu, ale jeśli ja w tym czasie truchtam z tętnem na 60% maksymalnego, a ty robisz interwały i tempówki na 95%, to łatwo zgadnąć kto po pół roku będzie biegał szybciej i miał lepszą kondycję. Ale z drugiej strony, ja swoje pół godziny będę spędzał w błogim komforcie, a ty przynajmniej przez część tego czasu będziesz miał ochotę się -uczciwszy uszy- porzygać ze zmęczenia. Przy tym ja będę sobie słuchał muzyki, układał w myślach plan dnia, śnił na jawie, a ty – będziesz miał w głowie pustkę. No czy coś w tym dziwnego, że takich jak ty jakoś znajdzie się mniej, niż takich jak ja?

Jaki byłby językowy odpowiednik tych "interwałów i tempówek"? Przecież nie wgapianie się w kartkę tak uporczywie aż krew pocieknie z nosa i uszu !? Klucz do tej intensywności to koncentracja, powstrzymanie się od robienia czegoś "przy okazji", namysł zamiast zgadywania odpowiedzi do ćwiczeń gramatycznych, czytanie świadomie wnikliwe zamiast pobieżnego i inne czasochłonne i męczące czynności. Ciężka, uporczywa praca przynosi efekty ale bywa nudna, niewdzięczna i … jest ciężka.

I was there to push people beyond what's expected of them. I believe that is an absolute necessity. – Terrence Fletcher, postać z filmu "Whiplash"

I tu pojawia się jakaś rola dla nauczyciela (czy jakiejkolwiek osoby z zewnątrz). Ponieważ zbliżanie się do granicy własnych możliwości jest nieprzyjemne, pozostawiony sam sobie wolę zatrzymać się w bezpiecznej odległości, nie ryzykować. Jak wie każdy rekrut piechoty morskiej, ktoś non-stop ryczący ci nad uchem i nie przyjmujący "już nie mogę" za odpowiedź, jest w stanie bardzo szybko sprawić, że zadania, które wydawały się nieosiągalne staną się chlebem powszednim. Wyciągać innych ze strefy komfortu i pchać poza (pozorne) granice ich możliwości – to ważna rola jaką może odegrać nauczyciel, niekoniecznie nawet używając takiego repertuaru chwytów jak Terrence Fletcher. Rola ważna, ale szalenie wymagająca, a granica pomiędzy potrzebną dla rozwoju konsktruktywną presją, a zbędnym sadyzmem – bardzo cienka. By jej nie przekroczyć trzeba mieć wiedzę, pasję, ideały, autorytet i niewyczerpane pokłady energii. Mało takich osób się znajdzie, ich szukania – nie doradzam, bo koszta pomyłki są ogromne.

Ten wątek rozważań uważam za wartościowy z dwóch względów: po pierwsze skonstatowanie mobilizującej roli stresu pozwala częściowo odtworzyć "konstruktywną presję" w bezpiecznych, domowych warunkach. Podjęcie publicznych zobowiązań, z których trudno się wycofać bez utraty twarzy, znacznie zwiększa motywację do pracy. Zaliczka wzięta, termin nagli, ludzie na mnie liczą – chciał, czy nie chciał, muszę napisać ten artykuł, (wygłosić wystąpienie na konferencji, tłumaczyć te ważne rozmowy ….), choć gdybym mógł to bym się wycofał, bo boję się, że mnie to przerasta. Warto stawiać sobie wyzwania nieco na wyrost, czasem nawet paląc za sobą statki, jak Hernan Cortez.

I druga refleksja: konstatacja, że nauczyciel, któremu zależy by rozwinąć talent ucznia, jest wobec niego wymagający, nawet surowy, pozwala inaczej spojrzeć na tych, którzy zagłaskują swoich uczniów (a właściwie klientów). Tak, każdy rysunek wykonany przez czterolatka jest ładny i trzeba go pochwalić, ale Ty, drogi czytelniku, masz lat więcej niż cztery i jeśli ktoś obchodzi się z Tobą jak z jajkiem – nabieraj podejrzeń! Zastanów się nad motywacjami: czy chodzi o to, by "nauczyć jak najszybciej, jak najwięcej" czy może jedynie "uczyć jak najdłużej"? Ucznia usamodzielnić czy uzależnić i utrzymać?

Na koniec powrót do wschodniej analogii. Częsty motyw w filmach o kung-fu czy karate: wiele już potrafiący adept po długiej wędrówce dociera do niedostępnej siedziby mistrza, a tam… służba nie wpuszcza go do środka. Mistrza nie ma, jest zajęty, nie przyjmuje gości. Adept siada przed bramą i czeka. Godzinę, dwie, dzień, drugi… Pada nań deszcz, śnieg, grad, kąsaja osy, słudzy z okien pracowni wylewają pomyje. Siedzi. W końcu drzwi się otwierają. Wchodzi, ale mistrza przez najbliższy rok nie spotka – będzie nic tylko nosił wodę, drwa rąbał, gnój przerzucał. Dopiero po roku-dwóch mistrz wreszcie zaczyna go uczyć, a w końcu czyni powiernikiem tajemnic i spadkobiercą…

Kiedy byłem mały, nie rozumiałem tego kompletnie – co to za strata czasu? Adept przecież wiele już umie, dlaczego zamiast go jak najszybciej douczyć, pozwala się by sporo z nabytych już umiejętności zapomniał, przez dwa lata nie ćwicząc? Teraz rozumiem, że istotne są nie umiejętności, a wytrwałość i samozaparcie. Kogoś pozbawionego tych cech uczyć nie warto – szkoda czasu i wysiłku. Prawdziwy mistrz nie jest komiwojażerem, specjalistą do wynajęcia.

I odwrotnie – jeśli ktoś jest na tyle zdeterminowany, że wysiedzi przed bramą, że wytrzyma poniżenia prac domowych, to nauczy się wszystkiego, co trzeba, choćby na starcie nic nie potrafił. Ciekawie wpisuje się w to rezultat badań Gladwella nad sukcesem życiowym studentów z Pensylwanii. W skrócie: studenci Penn (należy do Ivy League) radzą sobie o wiele lepiej niż studenci Penn State (mniej selektywny, do Ivy League nie należy), ALE ci studenci którzy dostali się na obie uczelnie, a wybrali studia na "gorszym" Penn State, radzą sobie równie dobrze jak studenci Penn. Inaczej mówiąc, istotne jest czy przeszli selekcję do Ivy League, a nie to, czy w Ivy League (przy wszystkich jej domniemanych przewagach) faktycznie studiowali…

Zakończmy dzisiejsze rozważania żydowskim powiedzeniem "kiedy uczeń jest dobry, chwalą nauczyciela". Decydujące znaczenie ma nie nauczyciel, nie metoda i nie talent, ale posiadane chęci, włożony wysiłek, zdolność do poświęceń. No i właściwe podejście do krytyki – samemu tropić własne błędy, uwagi innych przyjmować, ale nie dać się im stłamsić i zniechęcić.

W następnym odcinku chwila namysłu nad tym, po co się starać. Po co się uczyć języków?

75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli

75Ostatnio sporo myślałam na temat metod, dotychczasowych rezultatów i celów mojej nauki języka. Próbowałam też odpowiedzieć sobie szczerze na pytanie, ile miejsca widzę w tej nauce na zorganizowane jej formy w postaci zajęć w grupie z nauczycielem. Jedno miłe doświadczenie sprzed kilku dni sprawiło, że temat ten nie dawał mi spokoju i przyćmił wszelkie chęci poważniejszego zajęcia się pomysłami na kolejne artykuły. Aż w końcu sam stał się takim pomysłem.

Owym miłym doświadczeniem było uczestnictwo w konwersacjach z pewnym szalonym Kolumbijczykiem. (Zapisując się w zeszłym roku na kurs w szkole językowej, dostałam pakiet dodatkowych konwersacji. Do tej pory nie wykorzystałam ich wszystkich, bo rzadko trafia się coś, co mnie interesuje i ma miejsce w odpowiednich godzinach). Konwersacje te zapewniły mi taką dawkę nowej energii i motywacji do dalszej nauki, jakiej nie odczuwałam od czasu… poprzednich konwersacji, z innym Kolumbijczykiem (a może te ostatnie były z Polakiem? nie pamiętam, to było dość dawno). Gdyby popatrzeć na te 1,5 godziny zegarowej okiem kogoś o ortodoksyjnym podejściu do samodzielnej nauki języków, można by dojść do wniosku, że w zasadzie straciłam tam czas. Bo co robiliśmy? Rozmawialiśmy trochę o kulturze latynoamerykańskiej, o zwierzętach i roślinach czczonych przez Indian, po czym wymyślaliśmy, każdy dla siebie, jakieś indiańskie imię. Jeśli chodzi o same umiejętności, które mogłabym zaklasyfikować jako kolejne "punkty" na drodze do przyswojenia języka, odhaczyłabym zaledwie trzy nowo poznane słowa i ćwiczenie rozumienia ze słuchu – bo musiałam się koncentrować, żeby nadążyć za prowadzącym. Jednak ogromnie przyjemne i pobudzające, zarówno intelektualnie jak i emocjonalnie, było dla mnie przebywanie w grupie osób o podobnych zainteresowaniach, pracujących wspólnie nad jednym zadaniem, nawet jeśli to zadanie było z lekka absurdalne. (Ostatecznie wymyśliłam, że będę nazywać się Luna Quieta. Pod koniec zajęć prowadzący przez pomyłkę powiedział do mnie Ramo Azul. To była bardzo miła dla mnie pomyłka, być skojarzoną z tytułem znakomitego opowiadania).

Mam nadzieję, że ten przydługi wstęp posłuży za wystarczające uzasadnienie następującego wyznania: olśniło mnie w dwóch sprawach. I jak to zwykle z olśnieniami bywa, okazały się to sprawy proste i w zasadzie dość oczywiste: 1) zorganizowane formy nauki mają przede wszystkim znaczenie psychologiczne i 2) podobnie jak zdecydowana większość ludzi, mam silną potrzebę, aby jakaś część mojej nauki opierała się na zajęciach z nauczycielem. Wiem, że moje wyznanie jest dość nietypowe na tle pozostałych autorów Woofli, jak i niektórych komentatorów – bezwzględnych zwolenników nauki samodzielnej w 100%. Nie oznacza to jednak, że przeszłam do "przeciwnego obozu" osób, które nie widzą możliwości nauczenia się języka bez nauczyciela – tego typu przekonania uważam za równie błędne, a pewnie i nieco bardziej szkodliwe niż lekceważenie czysto psychicznej potrzeby interakcji z nauczycielem i/lub grupą w procesie nauki.

Nie da się zanegować faktu, że najważniejszą składową w uczeniu się języka obcego – czy jakiejkolwiek innej nowej rzeczy – zawsze będzie nauka samodzielna, czyli podejmowana z własnej inicjatywy, podążająca za własnymi poszukiwaniami. Idealny dla mnie stosunek czasu poświęcanego na tak rozumianą naukę własną do czasu spędzonego na nauce zorganizowanej (zajęcia i prace domowe), szacuję jako 75%  – 25%. Stąd też ten nieco żartobliwy i nieco prowokacyjny tytuł artykułu. Oczywistością jest, że dla każdego te idealne proporcje będą się rozkładały nieco inaczej. Dla kogoś będzie to 65 – 35, dla kogoś innego 80 – 20, a dla niektórych, z różnych powodów (brak finansów na naukę płatną, brak możliwości pozwolenia sobie na kolejne studia, czy też absolutny brak potrzeby interakcji z nauczycielem) będzie to 100 – 0.

No dobrze, wyznałam już, że wymarzonym dla mnie obrazem nauki języka jest 75% samouctwa i 25% nauki zorganizowanej. Co z takiego wyznania wynika dla Czytelników? Dla większości nic. Bo nie przekonam (i nie zamierzam tego robić) żadnej ze stron mających ugruntowany pogląd w temacie pożytku z zajęć prowadzonych przez nauczyciela. Mam jednak szczerą nadzieję przekonać osoby, które korzystały z takich form nauki, ale pod wpływem skrajnie negatywnych opinii zaczęły się wstydzić, że uległy własnej "słabości" lub "głupocie". Sprawa jest prosta: jeśli chodziłeś/-aś na zajęcia, czy to w szkole językowej, czy w ramach lektoratu na studiach i czujesz, że te zajęcia bardzo Ci pomogły i bez nich byś dużo stracił/-a, to najprawdopodobniej właśnie tak jest. Pomogły Ci i kropka. Nie dajmy się zwariować, wierzmy własnym odczuciom, nie lekceważmy własnych potrzeb. Bezwzględne potępianie zorganizowanych zajęć to symetryczne odbicie głoszenia, że "tylko z nauczycielem naprawdę się nauczysz, sam/-a nigdy nie dasz rady". Ani jedno ani drugie nie prowadzi do niczego dobrego.

A skoro już zachęcam do odrzucenia niepotrzebnego wstydu z powodu bycia zbyt mało heroicznym i zawziętym na naukę w 100% samodzielną, postaram się uczciwie wypunktować potencjalne plusy i minusy wiążące się z poświęceniem części własnego czasu (a nierzadko i sporych pieniędzy) na naukę  z nauczycielem, w grupie bądź indywidualną.

PLUSY

1. Relacja nauczyciel – uczniowie/uczeń to naprawdę fajna rzecz i mocne wsparcie dla naszej motywacji. To nie przypadek, że wątek ten tak często pojawia się w (pop)kulturze. Przypomnijcie sobie różne baśnie, Star Wars, cykl o Harrym Potterze,…

2. Możliwość uzyskania wyjaśnień naszych wątpliwości. Tu i teraz, wprost. Bez zastanawiania się, jak sformułować pytanie i na ile możemy sobie pozwolić, żeby nie zamęczyć rozmówcy, co ma miejsce w kontaktach z native speakerami z portali wymiany językowej. Native speaker z internetu nie jest od uczenia nas. Nauczyciel – jak najbardziej.

3. Istnienie formalnych wymogów: przyjść na zajęcia, przygotować się, odrobić pracę domową. O ile bez motywacji wewnętrznej nauka nigdy nie będzie skuteczna, tak lekki przymus zewnętrzny potrafi być rewelacyjnym zapalnikiem dla tego rodzaju motywacji. Ileż to razy, za czasów kursu w szkole językowej, nie chciało mi się zabrać do nauki (bo zmęczenie, bo alternatywne atrakcje w zasięgu), ale zmuszałam się, bo po prostu głupio mi było przyjść na zajęcia nieprzygotowaną. Niemal za każdym razem efekt był taki, że nie kończyło się na odrobieniu pracy domowej, bo nauka po prostu mnie wciągała na długie godziny.

4. Relacja uczeń-uczeń (jeśli mówimy o nauce w grupie), czyli źródło współpracy i rywalizacji, też potrafi przynosić dobre owoce. Jeśli chodzi o moje prywatne doświadczenia, akurat rywalizacja mi nie służy, być może dlatego że zawsze we wszelkich porównaniach i wyścigach byłam daleko w tyle za grupą odniesienia (przeważnie) bądź mocno ją wyprzedzałam (rzadziej). Potrafię natomiast sobie wyobrazić, że zdrowa rywalizacja w sympatycznej atmosferze może sprzyjać kreatywnej pracy. Co do wartości współpracy, tego akurat nie muszę sobie wyobrażać, bo doświadczyłam.

MINUSY

1. Niestety, zdarzają się kiepscy nauczyciele (i nie ma to nic wspólnego z ich poziomem znajomości języka). Pół biedy, jeśli można zrezygnować z nauczyciela bądź zmienić grupę w ramach lektoratu na studiach czy kursu w szkole językowej. Czasem nie można nic zrobić. A nauka w niesprzyjających warunkach potrafi zniechęcić nawet najtwardszych.

2. Nauka z nauczycielem, szczególnie jeśli dodatkowo jest nauką w grupie, zmusza do cenzurowania myśli. Na zajęciach językowych niemal nieuniknione są rozmowy na tematy "życiowe", gdzie od każdego oczekuje się, iż będzie opowiadał o swoim udanym życiu, ciekawych wyjazdach wakacyjnych, fajnej pracy, licznej i kochanej rodzinie, a to wszystko w sosie akceptowalnych społecznie i poprawnych politycznie poglądów. Kto nie wpasowuje się w powyższy model, a nie lubi robić wokół siebie zamieszania, powinien mieć na podorędziu parę ładnych kłamstw. Ewentualnie nauczyć się udzielać asertywnych, wymijających odpowiedzi pozwalających ukazać w pełnej krasie aktualny poziom znajomości języka.

3. O ile nie jest się uczniem w szkole ani studentem, zorganizowane formy nauki wymagają sporych nakładów finansowych. Nie ukrywam, że to główny powód, dla którego przynajmniej przez najbliższe miesiące będę kontynuować naukę w 100% samodzielną.

 

 

Zobacz także:

Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Co Polak może zaoferować światu? Wymiana nie tylko językowa
O szkołach językowych
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Hiszpański na marginesach

 

O szkołach językowych

leccion1Nie jestem orędowniczką szkół językowych. Nie jestem też ich wojującą przeciwniczką. Tak się złożyło, że mój pierwszy regularny kontakt z językiem hiszpańskim miał miejsce w jednej z takich szkół. Mam za sobą cztery i pół miesiąca kontaktu ze szkołą językową (półtora *) intensywnego kursu) i kilka przemyśleń, którymi chcę się podzielić.

Zacznijmy od kwestii zasadniczej: czy zapisanie się do szkoły językowej jest niezbędne, kiedy chcemy nauczyć się języka? Jeśli macie pomysł na własną naukę, wiecie jak i gdzie szukać właściwych na danym etapie materiałów, a przy tym jesteście odpowiednio zmotywowani, ale nie macie dużo pieniędzy – nie martwcie się. Poradzicie sobie i bez szkoły językowej, wbrew temu, co nieraz usłyszycie / przeczytacie w różnych mniej czy bardziej nachalnych reklamach. Internet naprawdę sprzyja samoukom językowym na wszelkie możliwe sposoby (przykłady w linkach pod artykułem). Jeśli natomiast absolutnie nie macie czasu, ale chodzi Wam po głowie, że fajnie byłoby przeznaczyć te dwie – trzy godzinki tygodniowo na zajęcia z jakiegoś popularnego / egzotycznego / arycpotrzebnego języka, to… możecie się zapisać, w końcu to Wasze pieniądze. Ale osobiście radziłabym wtedy przeznaczyć te pieniądze na coś, co przyniesie Wam większy pożytek – bo nikt jeszcze nie nauczył się języka przez sam fakt, że pojawiał się od czasu do czasu na zajęciach, czy to w szkole językowej, czy na lektoracie na studiach. Owszem, wiedza ma to do siebie, że nieraz potrafi sprawić wrażenie, że sama wpada do głowy – ale dziwnym trafem dzieje się to tylko wtedy, kiedy jesteśmy naprawdę mocno zaangażowani w jej zdobywanie.

Zdarza się jednak, że zapisanie się na kurs językowy to naprawdę dobra decyzja. Nie będę tu wnikać we wszystkie możliwe kombinacje sytuacji, w których ma to miejsce. Napiszę za to, jak było ze mną. Decyzję o zapisaniu się na intensywny kurs hiszpańskiego dla początkujących podjęłam po przeszukaniu internetu pod kątem materiałów do nauki tego języka, dostępnych po polsku. Nie znalazłam NIC sensownego, co mogłoby przysłużyć mi się na dłuższą metę. Nie bez znaczenia był też fakt, że w tamtym momencie takie doświadczenie zorganizowanej, grupowej nauki było mi bardzo potrzebne.

Jakie korzyści może przynieść nauka w szkole językowej? Przede wszystkim, od samego początku, od pierwszych zajęć na poziomie A1, wyrabia nawyk mówienia, wprawiania w ruch choćby minimalnego zasobu słownictwa. No i oczywiście jest nauczyciel, który poprawia nam błędy i wyjaśnia wątpliwości. W dodatku dobry nauczyciel wykorzystuje materiały z najprzeróżniejszych źródeł, co później może ułatwić nam poszukiwania własne. Brzmi super, prawda? Problem w tym, że nie zawsze tak to wygląda. Jeśli dobrze trafimy, kurs językowy będzie nieocenioną pomocą w nauce. Źle trafiony kurs – to wyłącznie strata czasu, pieniędzy i nerwów. Otóż to. "Trafienie" to tutaj słowo-klucz.

kot-w-worku-andrzej-czyczyloBo prawda jest taka, że zapisy na kurs w szkole językowej to jedna wielka loteria. W dodatku, ciągnąc to borgesowskie porównanie, duża część z puli losów to losy przegrane, co jeśli weźmiemy pod uwagę iż nie są darmowe, rysuje mało optymistyczny obraz. Konkretniej rzecz ujmując, wygląda to tak, że lektorzy są przydzielani do grup niemal w ostatniej chwili, jak już zbierze się komplet, nigdy odwrotnie (już wiecie, skąd ten rysunek z kotem w worku?). Ja za pierwszym razem miałam sporo szczęścia. Trafiłam nieźle (biorąc pod uwagę, że była to nauka samych podstaw). A pod względem umiejętności organizacyjnych prowadzącego i atmosfery w grupie – trafiłam bardzo dobrze. Spodobało mi się na tyle, że jakiś czort podkusił mnie do kontynuowania nauki na kolejnym kursie, dzięki któremu dla odmiany na zawsze wybiłam sobie z głowy wszelkie formy uczenia się grupowego i stałam się zdeklarowanym samoukiem…

Czy można jakoś dopomóc swojemu szczęściu w takiej loterii? Owszem, można. Czasami. Szkoły językowe dają np. możliwość zmiany grupy, jeśli coś nam nie pasuje… Już wiecie, gdzie jest haczyk? Otóż musi istnieć grupa równoważna z naszą (ten sam język, poziom, semestr). W praktyce taką możliwość mają wyłącznie osoby zapisane na angielski bądź niemiecki. Wybrałeś/aś nieco mniej popularny język? Przykro mi, musisz cierpieć, bo grupy alternatywnej raczej nie znajdziesz. Czy można zatem zrezygnować? Tak, teoretycznie można, ale warunki rezygnacji są skrajnie niekorzystne finansowo dla rezygnującego – żeby zobaczyć, jak szkoły językowe zabezpieczają się na taką okoliczność, przeczytajcie sobie regulamin dowolnej z nich. Jest jednak pewne wyjście, może nie idealne, ale całkiem niezłe: zapłata za kurs w ratach. Całość wychodzi wprawdzie nieznacznie drożej niż zapłata z góry, ale w razie ewentualnej rezygnacji traci się dokładnie tyle, ile wynosiła pierwsza rata. Bo kolejnej się już nie płaci.

Jeśli loteria Wam nie straszna, jeśli macie trochę oszczędności finansowych i chcecie przeznaczyć je na kurs językowy, być może zastanawiacie się, jaką szkołę językową wybrać. Moja podpowiedź brzmi: jakąkolwiek. Najlepiej niedrogą. Bo tak naprawdę wszystko zależy nie od szkoły, a od osoby prowadzącej i od grupy, na jaką się trafi. Nawet w drogich i prestiżowych szkołach, gdzie nauczają sami rodzimi użytkownicy, zdarzają się fatalni nauczyciele, których typowe zajęcia można streścić zdaniem: "macie, poczytajcie sobie teksty i zróbcie do nich ćwiczenia, a ja przez ten czas popiszę sms-y". Rzeczą kluczową jest umiejętność organizacji czasu i aktywizacji uczestników zajęć. Dobrze poprowadzone zajęcia to takie, po których poczujecie się jak po treningu sportowym: przyjemnie zmęczeni. Oczywiście fajnie jest też mieć absolutną pewność, że przyswojony na zajęciach materiał nie zawiera poważniejszych błędów, ale w końcu od czego są słowniki… (W ten pokrętny sposób próbuję powiedzieć, że wysoki poziom znajomości języka u nauczyciela jest bardzo potrzebny, ale na nic się nie zda, jeśli osoba ta nie będzie umiała sensownie swojej wiedzy przekazać. Czasem, zwłaszcza kiedy zaczynamy naukę od zera, lepiej sprawdzi się nauczyciel o średniej znajomości języka, ale wysokich umiejętnościach dydaktycznych).

Jak widzicie, ani nie zachęcam, ani specjalnie nie zniechęcam nikogo do nauki w szkole językowej. Mam nadzieję, że główny wiosek, jaki płynie z mojej pisaniny jest taki, aby co najmniej trzy razy zastanowić się przed podjęciem decyzji o zapisie na kurs. Dodam jeszcze na koniec, że zgodnie z moim doświadczeniem, nauka na kursie językowym ma sens tylko wtedy, kiedy:

1. Zaczyna się naukę języka od zera – bo już od poziomu A2 (czyli odkąd jest się w stanie zrozumieć polecenia z podręczników) zdecydowanie lepiej uczyć się samodzielnie.

2. Wybiera się kurs intensywny – bo to jedyne w miarę sensowne tempo, jeśli ktoś faktycznie zamierza się języka uczyć.  A i tak należy być przygotowanym na coraz więcej frustracji w miarę trwania kursu. Pamiętajcie, że będziecie w grupie. I będziecie się uczyć razem z osobami o mocno zróżnicowanym poziomie motywacji i zaangażowania, włączając w to typy, które postanowią sobie, że będą przychodzić na co trzecie zajęcia. Zawsze mocno spóźnieni. I przeważnie bez notatek. (Tak, tempo zajęć będzie dostosowywane właśnie do nich. I nie, nie możecie ich zabić). Więc wiecie… Tak, czy inaczej – OSTRZEGAŁAM.

Autorem ilustracji przedstawiającej kota w worku jest Andrzej Czyczyło.

*) półtora kursu wzięło się stąd, że z drugiego zrezygnowałam w połowie trwania, a miałam taką możliwość, bo nastąpiły niespodziewane zmiany, za które odpowiedzialność leżała po stronie szkoły językowej (oczywiście w tej nietypowej sytuacji otrzymałam zwrot za niewykorzystaną połowę, cóż to był za piękny dzień!)

 

Zobacz także:

75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli
O "łatwości" języka hiszpańskiego
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery

 

 

Czy warto zapisać się na kurs językowy?

Obiecałem kilka tygodni wcześniej napisać również o tym, jak zacząć się uczyć języków obcych od zera. Jedną z pierwszych kwestii, jakie zaprzątają głowę niemal każdego człowieka jest to czy warto się zapisać na kurs prowadzony w szkole językowej. Zapewne pytanie to zadaje sobie również niejedna osoba, która regularnie odwiedza "Świat Języków Obcych". Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem zapisywania się na kursy i przede wszystkim skupiam się tutaj na nauce języka obcego poprzez własną pracę, jednak byłoby wielką niesprawiedliwością zupełnie pominąć tego rodzaj wpajania wiedzy. Dlatego postaram się przedstawić sprawę tak obiektywnie jak to tylko możliwe.

Nie wiem od kiedy prywatne szkoły języków obcych zaczęły w Polsce działać. Nie potrafię też podać danych na temat tego ilu mają uczniów i jaki procent z nich faktycznie włada językiem, jakiego się uczą. Wiem jedynie, że szkoły językowe potrafią się reklamować znacznie skuteczniej niż inne źródła, dzięki którym możemy się nauczyć języka obcego. Umieją to robić tak dobrze, że obecnie nie jest  rzadkością usłyszeć (bądź przeczytać) opinię w stylu: "Żeby naprawdę nauczyć się języka musisz pójść na porządny kurs językowy. Najlepiej w szkole X". O dziwo, do niektórych ludzi taka, żenująca moim zdaniem, forma reklamy trafia. Wydają potem nierzadko setki złotych w nadziei na to, że po roku spędzonym w szkole językowej będą umieli porozmawiać po angielsku/niemiecku/hiszpańsku na dowolny temat. Z reguły bywa bardzo różnie. Ale przejdźmy do konkretów i przeanalizujmy czy faktycznie warto się do szkoły językowej zapisać.

1. Jest wiele tańszych metod nauki języków. Tak naprawdę szkoła językowa stanowi jedną z droższych możliwości jakie stoją przed osobą chcącą się nauczyć języka obcego. Przeciętnie musimy zapłacić około kilkuset złotych za semestr, w trakcie którego zajęcia będą się odbywać raz, lub dwa razy w tygodniu. Z reguły otrzymujemy gratis podręcznik w stylu XXI wieku, czyli gęsto zapełniony uśmiechniętymi twarzami młodych ludzi, niekoniecznie natomiast obfity w wyjaśnienia dotyczące gramatyki czy słownictwa. Te czarno-białe, które z reguły są obszerniejsze i ciekawsze pod względem materiału (czyli Wiedza Powszechna, Assimil, Teach Yourself i cała reszta) z reguły są 10 razy tańsze.

2. Zajęcia raz/dwa razy w tygodniu to bardzo mało. Ludzie często idą do szkół językowych z powodu braku czasu i twierdzą, że uczęszczając na zajęcia dwa razy w tygodniu nauczą się obcego języka. Tymczasem to niestety tak nie działa. Jeżeli ktoś nie przysiądzie i nie powtórzy materiału w domu, to niech nie liczy, że cokolwiek z lekcji wyciągnie. Z mojego własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli nie ćwiczy się codziennie danego języka przez jakieś pół godziny dziennie, to postępy są raczej niewielkie. A warto dodać, że 30 minut to zaledwie niezbędne minimum. Uczniowie szkół językowych często zaś wracają z zajęć i odkładają materiały do następnego tygodnia. Gdy ukończą szkołę (a jeśli płacą i przychodzą raz na tydzień to zapewne im się to uda), nie będą mieli wytworzonej rutyny spędzania czasu z językiem obcym i w efekcie zapomną go w zastraszającym tempie. Znam kilka osób, które ukończyły kurs języka angielskiego na poziomie B2 (w naprawdę renomowanej szkole), a następnie w ogóle przestały tego języka używać. Naturalną konsekwencją było w tym wypadku zapomnienie prawie wszystkiego, czego zdążyły się nauczyć wcześniej. Po co więc traciły czas i pieniądze?

3. Różni są nauczyciele, różne są też grupy. Zapewne każdy w swoim życiu natrafiał na nauczycieli lepszych i gorszych. Ci lepsi umieli dobrze wyjaśnić zawiłości gramatyki, zasiać w człowieku chęć doskonalenia języka, poznawania kultury. Ci gorsi natomiast powodowali, że zajęcia stawały się nudne i były udręką. O ile pomoc tych pierwszych często jest nieoceniona, tak drudzy spowodują, że bardzo szybko zaczniesz żałować wydanych pieniędzy. Podobnie ma się kwestia z osobami, które uczą się języka razem z tobą – mogą albo spowodować, że poczujesz do danego języka większą miłość, albo będą hamować twój rozwój (jeżeli nic nie robisz w domu). Niestety wybierając szkołę językową wybierasz trochę kota w worku – nigdy nie wiesz jakiego rodzaju będzie twój nauczyciel czy pozostali uczniowie.

4. Szkoła językowa to nie jest jedyne miejsce w jakim nauczysz się mówić. Jednym z najczęstszych haseł jakimi szkoły operują jest możliwość odbywania konwersacji. Tak się składa, że w dobie internetu znalezienie osób chętnych do rozmowy za darmo raczej nie jest problemem. Sam w tej kwestii nie jestem autorytetem, bo nigdy nie praktykowałem poszukiwań poprzez skype, ale znam osoby, które w taki sposób z powodzeniem wyszukiwały rozmówców i sobie to bardzo chwaliły.

5. Jeśli brakuje Ci motywacji by uczyć się samemu to, niestety, nie masz alternatywy.  I to jest rzeczywiście jedyna zaleta prywatnej szkoły językowej jaką zdołałem znaleźć. W szkole zawsze będziesz miał osobę, która stanie z batem i dopilnuje tego abyś rzeczywiście przychodził na zajęcia (ile z tych zajęć wyniesiesz to już jednak osobna kwestia). Warto jednak sobie najpierw zadać pytanie, czy nie mając motywacji do nauki w samym sobie można się w ogóle nauczyć języka obcego w stopniu większym niż umożliwiającym zakupy w sklepie i spytanie się o drogę. Bo moim zdaniem jest to naprawdę bardzo trudne.

Podsumowując, nie twierdzę, że wszystkie szkoły językowe są złe. Istnieje bowiem mnóstwo miejsc, w których można naprawdę przyzwoicie opanować język obcy. Chciałbym jednak zmusić każdego do pewnej refleksji nad tym, czy rzeczywiście opłaca mu się wydać kilkaset złotych na coś, co tak naprawdę może nie być tego warte. Może czasem warto znaleźć motywację w samym sobie i przemóc się by rozpocząć naukę na własną rękę, używając do tego oczywiście tak pomocnych narzędzi jak podręczniki, radio obcojęzyczne, użytkownicy danego języka, gazety i książki. Dla ludzi, którzy chcą się podejmować tego wyzwania jest zresztą ten blog.

Chciałbym jednak też wiedzieć coś o waszym zdaniu na temat szkół językowych. Czy się ze mną zgadzacie, czy też nie? Jakie macie doświadczenia? Co byście w tym miejscu dodali?
PS:Proszę tylko o to by nie zamieszczać natrętnych prymitywnych reklam "szkoły X" (najlepiej w ogóle obyć się bez nazw, zarówno jeśli chodzi o komentarze pozytywne jak i negatywne), bo na te jestem uczulony i naprawdę będę usuwał jeśli takowe się znajdą. Chodzi mi raczej o merytoryczną dyskusję na temat tego, jakich cech byście oczekiwali od dobrej szkoły językowej itp.

Podobne posty:
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 1 – angielski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 2 – rosyjski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 3 – niemiecki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku