To odcinek inny niż wszystkie, i gdyby brać cały ten cykl serio, to może nie powinno go tu być. Bo to ma być o “moich” językach, a żadnego migowego się nigdy nie uczyłem, ani nawet nie udawałem, że się uczę. Ale jeśli arbitralne zasady wchodzą w konflikt z czymś ważniejszym to się je po prostu pomija.
To “coś ważniejszego”, to świadomość, że mówienie to nie to samo, co wydawanie dźwięków. Przekazywać treści, wyrażać myśli i uczucia, komunikować się, mówić można na wiele innych sposobów. Tymczasem zbyt często utożsamia się “języki” w ogóle z “językami fonicznymi” (czyli mówionymi), jakby innych nie było.
Skoro staram się tu, żeby to o czym piszę odzwierciedlało coś więcej, niż tylko zbiór moich doświadczeń, dawało choćby wybiórczy obraz językowej różnorodności świata, to być może powinienem był zacząć właśnie od migowych, od tego, że mówić można rękami (i całym ciałem), a słuchać oczami…
Bo niby każdy wie, że są tacy ludzie, którzy porozumiewają się przy pomocy gestów, ale wokół tego, co to konkretnie oznacza i jakie ma konsekwencje krąży wiele nieporozumień, które warto wyjaśnić. Żeby to zrobić, trzeba zacząć od zastanowienia się nad naturą i sposobem funkcjonowania komunikacji językowej.
Multimodalność
Zacznijmy od tego, że każdy język można adaptować do wielu różnych kanałów komunikacji. Na przykład, to, że czytacie ze zrozumieniem te słowa, oznacza mówiony polski można całkiem dobrze odzwierciedlać na piśmie. Nie jest to odzwierciedlenie pełne – odczytanie z tekstu intonacji czy nastroju jest całkiem trudne – ale w większości przypadków wystarczające.
Multimodalność nie ogranicza się tylko do mowy i pisma. Komunikaty formułowane po polsku mogę wystukiwać palcami o stół (tj. ja nie mogę, bo nie znam Morse’a), wysyłać przez sygnały dymne, czy korzystać z wielu innych sposobów, potencjalnie angażujących wszystkie zmysły, będąc ograniczony własną inwencją i praktycznością wymyślonego systemu. Te wszystkie treści, nieważne czy w Morse’ie, Braille’u, kodzie kolorów, uścisków dłoni czy zapachów – pozostaną skomponowane po polsku, tylko “zakodowane” inaczej niż zwykle.
Co istotne dla tego tekstu, mogę je też migać – pokazywać rękami – i to na wiele różnych sposobów. Po pierwsze, mogę “literować” przyporządkowując oddzielny gest, czy układ palców każdej literze polskiej ortografii, albo, może lepiej, każdemu polskiemu dźwiękowi – mam wtedy mało gestów do wyuczenia, ale “literowanie” jest czasochłonne. Po drugie, mogę przyporządkować oddzielne gesty nie literom, a całym słowom – ale będą tych gestów tysiące. Mogę wreszcie sięgnąć po rozwiązanie hybrydowe – oddzielne gesty dla najczęstszych słów, rzadsze wyrazy “literowane”. Oddzielna sprawa to końcówki (czy ściślej: morfemy) gramatyczne: o ile w systemie “gest – litera/dźwięk” są w pełni zachowane, to w wersji “gest – słowo” można je pominąć, wymyślić oddzielne ‘gesty gramatyczne’, czy wreszcie – literować końcówki.
Migane a migowe
O ile wiem, wszystkie techniki opisane w poprzednim akapicie są czymś więcej niż eksperymentem myślowym i znajdują praktyczne zastosowanie w realnie istniejących językach. Wszystko pięknie, tylko mówiąc ściśle, to nie są języki MIGOWE!
Zdezorientowani? Czas wprowadzić najważniejsze zróżnicowanie pojęciowe. Na potrzeby tego tekstu to, co opisałem wyżej, czyli wykorzystujące gesty wersje języków mówionych (różne sposoby odzwierciedlenia treści np. polskiego przez gesty) to języki MIGANE, zaś języki MIGOWE to coś całkiem innego, a mianowicie:
Języki MIGOWE to języki, dla których pierwotnym medium, podstawowym środkiem przekazu są gesty. Nie bazując na żadnym języku fonicznym, mają zupełnie inną od nich gramatykę, wykorzystującą specyfikę ich głównego kanału komunikacji (np. przestrzenność i możliwość przekazywania kilku sygnałów na raz).
Dość typowa jest sytuacja, kiedy wśród jednej społeczności współistnieją dwa języki: MIGANY i MIGOWY. W Polsce są to odpowiednio SJM (= system językowo-migowy) i PJM (=polski język migowy). Ten pierwszy to migana wersja polskiego, ten drugi – samodzielny, pełnowartościowy, pierwszy język polskich Głuchych.
Choć w ciągu ostatnich 10-15 lat to ważne rozróżnienie coraz silniej przebija się do świadomości, to wciąż migowe i migane bywają ze sobą mylone. Dzieje się tak m.in. dlatego, że przez długie dziesięciolecia surdopedagogika w Polsce (jak i na świecie) skupiała się na tym, by uczyć głuchych posługiwania się językiem fonicznym (czytania, pisania, czytania z ruchu warg), tak by mogli funkcjonować wśród słyszącej większości. SJM i inne migane systemy odgrywają w tym procesie językowej integracji ważną rolę…
Obcość językowa
Jednak, jeśli mówimy o osobach głuchych od urodzenia, a nie takich, które utraciły słuch uprzednio nabywszy jakiś język foniczny, czy takich, które słyszą na tyle słabo, że w niektórych sytuacjach muszą posiłkować się czytaniem z ust czy innymi technikami pomocniczymi, ale w innych – funkcjonują normalnie w języku fonicznym, to trzeba podkreślić dwie rzeczy:
Po pierwsze – oni mówią! To jest są tak samo nastawieni na komunikację, jak wszyscy inni, tyle że wachlarz środków komunikacyjnych jakie mają do dyspozycji, różni się trochę. O tym, że “mówienie-przekazywanie ujętych językowo treści” to nie to samo co “mówienie-wydawanie uporządkowanych dźwięków”, i że jak najbardziej można mówić rękami (to nie jest przenośnia!), najlepiej świadczy wiele zjawisk na marginesie komunikacji, np. to, że Głusi migają przez sen. Języki migowe są tak samo naturalne jak mówione – wrócimy do tego jeszcze.
Po drugie – głusi nie uczą się języka fonicznego w naturalny sposób. Ponieważ doświadczenie uczenia się czytać i pisać w języku, którego się w ogóle nie zna ze słuchu jest bardzo rzadkie, nie tak łatwo zrozumieć, że głusi także pisanego języka muszą uczyć się inaczej i że jest to dla nich o wiele trudniejsze niż dla słyszących. Jeśli spędzi się trochę czasu obserwując np. jak polscy Głusi piszą po polsku, łatwo zauważyć, że niektórzy robią błędy, których żaden rodzimy użytkownik polskiego by nie popełnił.
I nic dziwnego, bo to PJM jest ich językiem ojczystym, a polski – opanowanym lepiej lub gorzej (a czasem perfekcyjnie!) językiem obcym.
Głusi a głusi
Uważny czytelnik dostrzegł, że czasem piszę “głuchy” przez małe, a czasem “Głuchy” przez duże “G”. Nie jest to niekonsekwencja, a ważne rozróżnienie, które warto teraz wyjaśnić. Otóż “głuchy” to ktoś, kto nie słyszy, a “Głuchy” – rodzimy użytkownik języka migowego i uczestnik związanej z nim kultury. Przy czym nie tylko nie każdy głuchy jest Głuchy, ale i nie każdy Głuchy koniecznie musi być głuchy (słyszące dzieci Głuchych rodziców)
Te terminy są związane z diametralnie odmiennymi podejściami do głuchoty (fizyczna charakterystyka, stąd mała litera): w jednym -historycznie dominującym- to ułomność, której skutki trzeba minimalizować interwencjami lekarskimi i uczeniem głuchych najlepiej jak można języków fonicznych; w drugim -zyskującym na sile w ostatnich dekadach- Głuchota to tożsamość, Głusi są mniejszością językową, której naturalny rozwój trzeba wspierać przez ułatwienia technologiczne czy organizacyjne.
Obie postawy mają zupełnie różne implikacje, dotyczące np. tego w jakim języku kształcić osoby G/głuche. Z pierwszą koncepcją związany jest oralizm, czyli nacisk na nauczanie języka fonicznego (czasem wręcz z zakazywaniem dzieciom migania), żeby “radziły sobie” w ogólnym społeczeństwie. Podejście przeciwne, manualizm, czyli nauczanie przez migowy, nie zaklina przy tym rzeczywistości i nie neguje korzyści płynących ze znajomości języka fonicznego, ale zakłada, że uczenie nieznanego przez nieznane (czyli przez język foniczny) jest mniej skuteczne niż wykorzystywanie języka ojczystego jako medium.
Przepaść międzypokoleniowa
Zazwyczaj, nie zawsze, ale zazwyczaj, rodzice przekazują dzieciom swoje języki ojczyste. Ponieważ większość głuchych dzieci rodzi się w słyszących rodzinach, pojawia się tu międzypokoleniowa przepaść – dzieci nie są w stanie (w każdym razie nie bez intensywnych specjalnie ukierunkowanych wysiłków) nabyć języka ojczystego rodziców, a rodzice nie są kompetentnymi użytkownikami żadnego języka wykorzystującego gesty.
Jak zatem możliwe jest mówienie o migowym jako naturalnym i ojczystym języku? Czy chodzi o to, że dziecko wymyśla go sobie od zera? Nie, nie pojedyncze dziecko. W przypadku dzieci Głuchych rodziców sytuacja jest prosta – tacy rodzice w pełni naturalny sposób przekazują dzieciom swój język ojczysty a te rosną z migowym jako pierwszym. Ale powiedzieliśmy już sobie, że to mniejszość – większość głuchych rodzi się w słyszących rodzinach. Co wtedy?
Powstawanie języków
Co wtedy? Ano, w coraz większej liczbie państw – edukacja specjalna. Czyli tworzenie placówek edukacyjnych (a może i edukacyjno-wychowawczych) dla dzieci które nie słyszą i zwożenie ich tam (na czas zajęć, albo na stałe – do internatu) z jakiegoś terytorium. W niektórych krajach Europy taki system istnieje już od XVIII w. i oznacza, że głuche dzieci stale przebywają w migającym otoczeniu. Nawet jeśli oficjalną doktryną takiej placówki jest oralizm (czyli dzieci uczy się miganej wersji jakiegoś języka fonicznego), to i tak wystarczy masa krytyczna (odpowiednia, nie tak znów duża, liczba osób) ich kreatywność językowa robi swoje – wzajemnie uczą się języka w naturalny sposób. Z głuchych stają się Głuche.
Dalej jest prościej – z biegiem czasu język stabilizuje się i krzepnie i jest w naturalny sposób przekazywany “nowoprzybyłym” przez “starych bywalców” – coś jakby transfer międzypokoleniowy. W procesie tym uczestniczy też kadra, albo bezpośrednio, jeśli sama używa migowego, albo pośrednio, bo prawie zawsze jest jakaś wymiana między migowym a miganym, one nie funkcjonują w całkowitej izolacji. Mniej więcej w taki sposób powstały “krajowe” języki migowe, niektóre, jak LSF (francuski język migowy) całkiem dawno temu.
Co szalenie istotne, ten proces powtarza się raz po raz, w miarę jak kolejne państwa wprowadzają podobne rozwiązanie. W literaturze przedmiotu szczególnie słynny jest przypadek Nikaragui, gdzie szkolnictwo głuchych powstało pod koniec ‘70-tych, na bazie oralizmu (czyli uczono dzieci hiszpańskiego). Po jakimś czasie kadra zorientowała się, że nie ma pojęcia, co dzieci mówią między sobą i poprosiła o pomoc specjalizującą się w migowych lingwistkę z MIT (dr Judy Shepard-Kegl), która ustaliła, że właśnie spontanicznie powstaje nowy język (nikaraguański język migowy, ISN). Przy czym o ile ISN używany przez starsze dzieci dysponował dość ograniczonymi środkami wyrazu, to dzieci młodsze posługiwały się językiem o wiele bogatszym.
Taki opis powstawania ISN miał kapitalne znaczenie nie tylko dla badania języków migowych, ale dla lingwistyki w ogóle – stanowił świetny przykład powstawania języka praktycznie od zera; pole do rozważań nad mechanizmem przekształceń prostych pidżynów (ISN starszych dzieci) w pełne języki kreolskie (ISN młodszych dzieci), czy wręcz nad samym ‘progiem wieku’ powyżej którego trudno jest opanować w zupełności system językowy. Niezależnie czy chodzi o migowe, czy foniczne – pewne prawidłowości są uderzająco podobne (i to jest jeden z powodów dlaczego warto zainteresować się migowymi).
Żeby uniknąć wrażenia, że Nikaragua to jakiś jednorazowy wyjątek powiem raz jeszcze – to się dzieje nawet teraz. Nie prowadząc żadnych specjalnych poszukiwań, podczas pisania tego tekstu trafiłem na informacje o nowo-powstających językach migowych na Wyspach Świętego Tomasza i Książecej (100 dzieci w 2 lata przeszło od pantomimy do systemu językowego) w siedmiu szkołach dla głuchych w Tanzanii czy w Papui Nowej Gwinei…
Rodziny języków migowych
Ponieważ szkolnictwo G/głuchych rozwijało się sekwencyjnie w kolejnych krajach dzięki podróżom pedagogów czy inspirowaniu się doświadczeniami wcześniejszych pionierów, rodziny języków migowych układają się w zupełnie inne drzewo pokrewieństwa niż przy językach fonicznych.
I tak, ponieważ krajem pionierskim była Francja, bardzo wiele języków migowych pochodzi od LSF (francuskiego migowego). Należy do nich na przykład amerykański migowy, ASL, który jest zupełnie odmienny od BSL czyli brytyjskiego migowego (zatem Głuchy Amerykanin dogada się lepiej z Głuchym Francuzem niż z Głuchym Anglikiem).
Z innych ciekawych pokrewieństw: bliskie sobie są migowy niemiecki, migowy polski (PJM) i migowy izraelski; szwedzki migowy (SSL) jest spokrewniony z migowym fińskim i migowym portugalskim, a madagaskarski język migowy pochodzi od… migowego duńskiego.
Surdopedagogika
Światowa historia surdopedagogiki jest bardzo ciekawa, ale może prowadzić do nieporozumienia – łatwo o skrót myślowy i traktowanie pionierów edukacji i założycieli szkół jako “twórców języka”. Często pisze się na przykład, że “twórcą” LSF był Charles-Michel de L’Épée (co ze względu na rolę jaką LSF odegrał na świecie czyniłoby z niego pra-twórcę większości migowych).
Tymczasem, rzeczywiście wielkie, zasługi “abbé L’Épée” polegały na tym, że po prostu zauważył on, że paryscy Głusi mają swój język i zrozumiał, że jest on wartościowym narzędziem komunikacji i kształcenia. Jego dziełem -oprócz ogromnego wysiłku organizacyjnego, systematyzowania i opisu LSF- jest też “alfabet palcowy” czyli sposób literowania słów z języków fonicznych (zatem część języka miganego).
Wątek, że domniemany “twórca” jakiegoś języka migowego zaczyna swoją pracę od tego, że trafia przypadkiem na rozmawiających o czymś Głuchych i zdaje sobie sprawę, że to co oni robią to JĘZYK, pojawia się zresztą w wielu innych historiach.
Piszę “po prostu zauważył”, ale nie jest to takie oczywiste. Wielu bowiem widziało dokładnie to samo, niczego nie zauważając. Paradoksalnie, szybki rozwój nauki w drugiej połowie XIX w. miał dla Głuchych w Europie i Ameryce Północnej smutne konsekwencje, doprowadził bowiem do tryumfu “naukowego” podejścia opartego na maksymalnej asymilacji językowej, oralizmie i zakazywaniu posługiwania się językami migowymi (jako ze swojej natury “prymitywnymi”).
Przy tym tylko nieliczni uczeni zadawali sobie jakikolwiek trud, by zbadać jak migowe w istocie funkcjonują (i czy naprawdę są ubogie w środki wyrazu, jak zakładano). Dominowało przeświadczenie, że skoro największe autorytety naukowe są co do czegoś zgodne, to mają rację i kropka, a preferencjami samych Głuchych nikt się nie przejmował (ich trzeba, “dla ich dobra” uczyć/rehabilitować, a nie słuchać… ). I tak działo się przez mniej więcej sto lat (aż do drugiej połowy XX w., a w niektórych miejscach – do dzisiaj; w Polsce początek akademickiego dowartościowania PJM to gdzieś połowa 90tych, a przełom – ustawa o języku migowym z 2011).
Można to porównać do wnioskowania “na chłopski rozum”, że skoro Głusi migając robią “dziwaczne miny”, to z pewnością są upośledzeni intelektualnie, a w najlepszym razie niedostosowani społecznie (i trzeba ich “wychować”). O ile takie wrażenie przygodnego obserwatora można jakoś zrozumieć, to to, że dopiero niedawno (30-50 lat temu?) zaczęto dostrzegać, że mimika odgrywa centralną rolę (słownikową i gramatyczną) w większości języków migowych daje wiele do myślenia. Uczeni nie zajmowali się tym, co mieli na wyciągnięcie ręki, ale co uważali za bezwartościowe, bo nie mieściło im się w głowie.
Przez tę jednowymiarowość podejścia i “ślepotę na własne życzenie” języki migowe są zadziwiająco (zważywszy na ich rozpowszechnienie) słabo opisane, a o ich historii i relacjach pokrewieństwa mało wiemy ze stuprocentową pewnością (np. relacje PJM z innymi językami są opisywane dość mgliście).
To kolejna, ważna lekcja, jakiej dostarczają migowe – konsensus naukowy może przez bardzo długi czas niemal całkowicie ignorować zjawiska sprzeczne z wcześniej przyjętymi założeniami, zwłaszcza jeśli dotyczą one populacji nie cieszących się wysokim prestiżem czy statusem społecznym. To powraca jak refren w całej lingwistyce – od badań nad językami pozaeuropejskimi, aż po nagminne skupianie się na tym jak ludzie “powinni” mówić, kosztem tego jak naprawdę mówią.
Inne modele języków migowych
Dość częste jest naiwne wyobrażenie, że język migowy jest jeden, taki sam na całym świecie. Wynika ono pewnie z przekonania, że miganie można sprowadzić do dość naturalnej pantomimy (bo każdy przecież łatwo domyśli się jak można pokazać “ja”, “widzieć” czy “dwa”…). Wystarczy się jednak chwilę dłużej zastanowić, by zrozumieć, że nawet dla tak prostych pojęć jak “matka” czy “brat” trudno jest znaleźć “oczywisty” znak. I faktycznie, zdecydowana większość znaków używanych w językach migowych jest konwencjonalna, bez czytelnego związku z tym, co oznaczają; oczywiście istnieją też bardzo silne (tylko że różne w poszczególnych językach) elementy pantomimy czy ikoniczności czyli odwzorowywania gestem charakterystycznych cech opisywanego przedmiotu / osoby / czynności / wydarzenia.
Po przejściu krok dalej od tego pierwszego wyobrażenia o jednym jedynym języku migowym większość osób zatrzymuje się, co naturalne, na następnym kroku: “aha, czyli każdy kraj ma swój język migowy” i koncentruje na wspominanych wyżej językach związanych historycznie z ośrodkami edukacyjnymi, jak LSF, ASL, BSL czy PJM. Tymczasem ten model powstawania i funkcjonowania języków migowych (choć współcześnie, istotnie, dominuje) nie jest jedyny…
Wróćmy na chwilę do sytuacji w której słyszącym rodzicom rodzi się głuche dziecko. Przepaść językową, o której pisałem poprzednio będą oni przezwyciężać – z biegiem czasu coraz skuteczniej – tworząc “domowy język migowy”, system znaków, początkowo doraźnych, potem bardziej usystematyzowanych, używanych przez domowników i pozwalających im się przynajmniej w jakiejś mierze porozumiewać między sobą. I sprawa na tym się kończy, dopóki nie ma wystarczającego kontaktu z innymi Głuchymi – a głuchota jest statystycznie na tyle rzadka, że poza dużymi miastami (czy specjalnymi placówkami edukacyjnymi) o to trudno.
Statystycznie na tyle rzadka w skali świata, powinienem był napisać. Bo lokalnie może być całkiem inaczej. Istnieją całkiem liczne społeczności, w których, ze względów genetycznych (choć można sobie wyobrazić też przyczyny, zewnętrzne, środowiskowe), głuchych jest więcej niż gdzie indziej. Ponieważ użytkownikami “domowych migowych” są nie tylko sami Głusi, ale i ich rodzeństwo i rodzice, wystarczy, by w jakiejś miejscowości powiedzmy, w połowie rodzin, był ktoś Głuchy, do tego by odrębne “domowe migowe” przekształciły się w jeden spójny i bogatszy “wioskowy migowy”, który nierzadko staje się ogólnym narzędziem komunikacji, znanym wszystkim mieszkańcom. Najlepiej opisanym takim językiem jest język używany od XVIII w. do 1952 na wyspie Martha’s Vineyard (MVSL) w USA, ale znanych przykładów jest więcej (i stawiam, że wciąż odkrywane będą kolejne): Adamorobe w Ghanie, Kata Kolok na Bali, Henniker i Sandy River Valley w USA, tzw. ‘niemy język’ Majów z Jukatanu i Gwatemali czy język migowy Beduinów Al-Sayyid w Izraelu… To wszystko języki zupełnie odmienne od funkcjonujących w tychże państwach “krajowych migowych”!
Te przykłady nie wyczerpują listy sytuacji, w których migają słyszący. Porozumiewanie się za pomocą ustalonego zestawu gestów przydaje się w sytuacjach, gdy mówienie na głos jest niepraktyczne: – bo zwierzęta się spłoszą (współczesny przykład tego myślenia: ‘gesty taktyczne’ oddziałów antyterrorystycznych); – bo w pobliżu jest wodospad, którego nie da się przekrzyczeć; – bo na otwartej przestrzeni widać dalej niż słychać itd.
Jeszcze ciekawsze są sytuacje w których ciszę trzeba zachować z powodów rytualnych czy społecznych: np. podczas określonych obrzędów (rytuały inicjacyjne, złożone śluby milczenia) albo ze względu na tabu związane z jakąś kategorią krewnych czy powinowatych (“nie odzywaj się do teściów”; “nie mów na głos o zmarłych”)
Obie te grupy przypadków są nie tak rzadkie i coraz częściej opisywane. Np. wiele języków australijskich posiada wersje migane używane w kontekstach rytualnych i/lub podczas polowań. Inaczej niż w przypadku “wioskowych migowych” chodzi tu, jak mi się wydaje, raczej o odzwierciedlenia języków fonicznych, czyli języki migane, nie migowe, ale mogę się mylić.
Najbardziej spektakularny przykład zostawiłem na koniec. Otóż w specyficznym kontekście amerykańskich Wielkich Prerii (rzadko zaludniony obszar, po którym przemieszczało się co najmniej kilkadziesiąt różnych plemion posługujących się językami zupełnie niespokrewnionych rodzin; zatem nie miało się tam stałych sąsiadów, w każdej chwili mogąc zetknąć się z przypadkowymi nieznajomymi) rolę języka kontaktowego używanego w komunikacji międzyplemiennej pełnił… język migowy, tak zwany PISL (Plains Indian Sign Language).
Był on używany i szeroko znany przez kilkaset lat, co najmniej od XVI wieku (świadczą o tym pierwsze hiszpańskie relacje), a zapewne i w czasach dawno prekolumbijskich. I był to język migowy w pełnym sensie – niezwiązany z żadnym językiem fonicznym, z gramatyką przestrzenną i innymi typowymi cechami.
O jego użyteczności świadczy najlepiej przypadek plemienia Kiowa. Otóż Kiowa składali się z siedmiu szczepów, spędzających lato oddzielnie, ale zimujących razem; sześć z tych szczepów używało języka kiowa (z rodziny kiowa-tano), ale siódmy, tzw. Kiowa-Apacze, albo Apacze Prerii (których język należy do zupełnie innej rodziny – atabaskańskiej), nigdy się kiowa nie nauczył, porozumiewając się z pozostałymi tylko za pośrednictwem migowego.
Traf chciał, że również z Kiowa związany jest najszerzej znany przykład użycia migowego na piśmie – list z 1890 w którym nie znająca angielskiego rodzina informuje jednego z synów o śmierci brata odwzorowując na kartce ruch palców przy kolejnych gestach.
Nie mam wątpliwości, że jedyne, co unikalne w tej sytuacji, to nie takie użycie języka (rodzice tego chłopca, nazywał się Belo Cozad, nie byli żadnymi innowatorami), ale to, że jakiś biały urzędnik zwrócił na list uwagę i zainteresował nim antropologów (którzy, skądinąd, “ustalili”, wbrew temu co mówili im sami zainteresowani, że praktyka pisania jest nowa i wzorowana na angielskich listach).
Można się tylko domyślać jak duża część niematerialnej kultury i dorobku intelektualnego została utracona bezpowrotnie, bo i władze i większość uczonych były zainteresowane najpierw pacyfikacją, a potem asymilacją Indian, a ich wierzeniom, językom i obyczajom nie przydawały żadnej wartości…
Wiadomo, że języki migowe były używane nie tylko na Wielkich Preriach, oczywiście jest to tylko wiedza fragmentaryczna, bazująca na okruchach relacji i miejscowych tradycjach. Nie wiemy o ilu językach mowa, czy i jak były ze sobą spokrewnione, no i jaka była ich historia. Trafiłem na spekulacje, że na powstanie pierwszego z europejskich “krajowych” migowych, czyli LSF, miały wpłynąć przywiezione z Ameryki doświadczenia kontaktu z Indianami używającymi migowego do kontaktów zewnętrznych. Fascynująca myśl, nie tak znów nieprawdopodobna, ale dowodów niestety brak.
Język a tożsamość narodowa
Na koniec tej panoramy garść pytań mających, mam nadzieję, skłonić do refleksji. Skoro wspólny język i poczucie odrębności kulturowej są często traktowane jako podstawy narodowej tożsamości, to jak się do tego mają Głusi? Mają w końcu inny język ojczysty od swoich współobywateli, no i życiowe doświadczenie odrębności. Czy i dlaczego polski Głuchy ma więcej wspólnego z polskim “słyszakiem” (takie, czasem kpiące, określenie słyszących), czy, dajmy na to, z niemieckim Głuchym? Jak wyważyć afirmację ich odrębności z integracją w szerszym społeczeństwie?
O ile nie mam wątpliwości, że Głusi to językowa i kulturowa mniejszość, to relacje między poszczególnymi grupami Głuchych na całym świecie (część tej samej wspólnoty? różne, choć pokrewne mniejszości?) nie są dla mnie oczywiste. Podobnie jak i rozwiązania niektórych dylematów logicznie wynikających z afirmacji odrębności językowej – ale to już temat do ewentualnego rozwinięcia w komentarzach.
Piotrze, jak zawsze bardzo interesujący artykuł. Jestem ciekaw czy trafiłeś może na coś więcej w kwestii komunikacji osób głucho-niewidomych? Mam na myśli choćby sposób komunikacji ukazany w filmie "Cudotwórczyni / The Miracle Worker" z 1962 czy jego bollywoodzkiej wersji z 2005 "Black". Wydaje mi się, że to również swojego rodzaju język migowy, czy należałoby raczej powiedzieć "dotykowy/kinestetyczny"? Mam również na myśli język tego typu wychodzący poza relację 2-kilku osób z jednego gospodarstwa domowego.
Jeśli dobrze rozumiem historię Helen Keller to ona nauczyła się angielskiego, tyle że inaczej – dotykowo – kodowanego. To świetny przykład multimodalności – tak samo zorganizowaną informację można "przetranskrybować" z sygnałów akustycznych na coś zupełnie innego.
Znalazłem coś takiego – https://pl.wikipedia.org/wiki/Alfabet_Lorma
Ciekawe. Tylko w jaki sposób przyswaja język ojczysty, w tym alfabet, osoba głuchoniewidoma od urodzenia? Te osoby najpierw się nauczyły alfabetu Lorma (i jakiegoś języka, który można nim zapisać), a dopiero następnie utraciły słuch i wzrok?
Według niemieckiej Wikipedii (Lorm był Austriakiem, więc sprawdziłem niemiecką) ten alfabet jest używany z sukcesami przy później głuchoślepocie – a jak ktoś jest głuchoniewidomy od urodzenia, to zwykle językiem ojczystym jest pewna forma migowego bazująca na dotykaniu.
Na filmach policyjnych, wojennych, itp. dość łatwo zobaczyć skradających się do przeciwnika policjantów lub żołnierzy bezsłownie koordynujących swoje działania gestami rąk. Chyba, że akcja toczy się w dżungli, wówczas filmowi partyzanci komunikują się naśladując głosy ptaków lub innych zwierząt i choć używają głosu, zamysł jest w gruncie rzeczy ten sam. Być może na podobnych zasadach komunikują się niektórzy myśliwi. Nie wiem, na ile złożone są to systemy – zapewne da się gestami przekazać "ja ściągnę dwóch, ty jednego; czekaj na sygnał", ale czy te systemy komunikacji sklasyfikujemy jako języki? Jeśli tak, są one migowe, czy migane? Nie interesowała mnie dotąd ta tematyka, ale może istnieją jakieś opracowania takich bezsłownych wojskowych lub łowieckich systemów komunikacji.
Tak, to są właśnie te "gesty taktyczne", o których wspominam (bawi mnie ta parodia). Podobnie nurkowie czy sportowcy (łapacz pokazujący miotaczowi czy ma rzucić szybką czy podkręconą; siatkarze i kierunki bloku itd). Od sportowego "żeby przeciwnik nie wiedział co planujemy" można przejść do "żeby postronni się nie zorientowali że zachodzi jakaś komunikacja" – karciani szulerzy, osoby ustawiające licytację na aukcjach, "jasnowidz" i jego pomocnicy…
To generalnie bardzo ograniczone systemy, ale tak jak i z granicą między miganymi a migowymi (teoretycznie jasną, a w praktyce rozmytą, bo oba systemy pożyczają od siebie) i tu trudno orzec gdzie kończy się zamknięty kod o ograniczonej liczbie kombinacji a zaczyna (choćby potencjalnie) otwarty język. To poniekąd pokrewne pytanie do tego gdzie przebiega granica między pidżynem a językiem kreolskim…
Są próby utworzenia z języka pierwotnie fonicznego wersji miganej. Czy były jakieś próby utworzenia z języka pierwotnie migowego wersji fonicznej?
Czytamy ,,konsensus naukowy może przez bardzo długi czas niemal całkowicie ignorować zjawiska sprzeczne z wcześniej przyjętymi założeniami". Jest to prawdziwe, ale, obawiam się, łatwe do nadinterpretacji i wykorzystania jako uzasadnienie różnych bezsensów. Czasem może być trudno określić co jest rozsądnym naruszeniem konsensusu, a co jest pseudonauką – szczególnie dla laika w danej dziedzinie.
Możliwość przekazywania jednocześnie wielu sygnałów. Możliwe chyba nie tylko przy miganiu, ale i przy pisaniu – np. https://www.wsb.net.pl/wp-content/uploads/2018/08/efektstroopa-kolory.jpg Czy dałoby się przekazywać jednocześnie dwie rzeczy w mówieniu? W pierwszej edycji Warhammera była koncepcja tajnego języka, który bazuje na zmianie tonu głosu itd. – tym samym można by było co innego mówić ,,zwyczajnie", a co innego rozróżniając tony (pomysł chyba się psuje przy językach tonalnych). Ewentualnie w językach bez iloczasu możnaby wprowadzić iloczas itd. Nie wiem czy były jakieś faktyczne próby nałożenia na język takiego dodatkowego systemu.
Nie wydaje mi się dobrym przeciwstawienie ,,słyszaka" i ,,Głuchego". Może by analogicznie do ,,głuchy" i ,,Głuchy" wyróżnić ,,słyszak" i ,,Słyszak". Wersja zaczęta małą literą mogłaby oznaczać kogoś zdolnego fizycznie do słuchu. Wersja z wielkiej litery – to byłby człowiek rodzimie związany z kulturą języka pierwotnie fonicznego; tak więc głuchy uczony SJM, po szkole oralistycznej będzie Słyszakiem.
Dziękuję za tak rozbudowany komentarz i przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam!
Foniczna wersja migowych – w literaturze językoznawczej są różne konwencje przytaczania znaków (a ściślej ich przybliżonego "przekładu" na język artykułu), np. kapitaliki albo nawiasy kwadratowe. Teoretycznie można coś takiego rozwinąć w cały system, ale nie słyszałem o niczym takim.
Podważanie konsensusu naukowego – jasne, że zagrożenie istnieje. Choćby przy klimacie czy szczepionkach mamy cały pakiet problemów. Widać też wyraźnie jak instrumentalnie traktowana jest nauka (czy dane w ogóle) w debacie publicznej. Ale chodziło mi zwłaszcza o zwrócenie uwagi na drugą część – pomijanie grup/społeczności o niższym statusie.
Równoległa komunikacja – w mowie to całkiem częste. Mogę powiedzieć "on jest wybitnym specjalistą" jednocześnie zaznaczając (intonacją, kiwaniem głową, mrugnięciem), że wcale tego kogoś za wybitnego nie uważam. Pismo jest ściślej sekwencyjne (ale/bo traci sporą część przekazu). Racja zatem, że przeciwstawienie foniczne/migowe trochę wyostrzyłem, choć mimika w migowych wykorzystywana jest rutynowo, a nie w specjalnych sytuacjach, no i można jednocześnie mówić coś jedną ręką, a co innego drugą.
Słyszak – takie symetryczne rozróżnienie byłoby sensowne, ale się z nim nie spotkałem. Mam wrażenie, że "słyszak" to czasem każdy słyszący, ale jest też używany w wąskim znaczeniu "słyszący, który nie rozumie potrzeb Głuchych; ma paternalistyczne podejście etc."
W sumie jakby oddać znaki migowe za pomocą alfabetu np. łacińskiego, to możnaby próbować odczytać taki zapis według wymowy np. polskiego.
Z podważaniem dominującego poglądu to trochę mam sprzeczne uczucia. Faktycznie sugestie na temat np. wielkiej szkodliwości szczepionek w takiej formie jakiej je spotykam, są niemądre. Ale może kiedyś się okaże, że faktycznie coś, co teraz uznajemy za prawdę, nie jest prawdą. Dawniej uczeni powszechnie popierali teorię geocentryczną, ciągłą budowę materii, flogiston, cieplik, eter, vis vitalis czy kreacjonizm. Zapewne jakaś część obecnych idei w końcu zostanie zastąpiona czymś lepszym. Ale raczej nie będzie to zasługa obecnych antyszczepionkowców i podobnych 😉 Trochę mnie jednak smuci, że ci ludzie, którzy (słusznie) popierają poglądy popierane przez większość naukowców, czasem popadają w fanatyzm i zdaje się, że trudno by im było zaakceptować jakąś zmianę w nauce.
Z niesekwencyjnym pismem ciekawą rzeczą będzie manga Ouran High School Host Club (!). Przykładowy skan – https://assets.gildia.pl/system/thumbs/000/108/319/108319/1483121826/800.jpg Dużą czcionką w dużych dymkach jest to, co istotne dla fabuły; a obok tego są jakieś dopiski mniejszą czcionką na uboczu. Ta konkretna strona nie ma tego za dużo, są ,,ech", ,,ale kicha" i ,,co…?" poza dymkami i mniejszą czcionką. Można czytać tylko te główne teksty, pomijając mniejsze – ale można też czytać wszystko – wszystkie napisy w tle itd.
To dość głupie, że słowo ,,słyszak" ma takie 2 różne znaczenia. Trochę tak (oczywiście bardzo przejaskrawiam), jakby jedno słowo oznaczało i ,,Niemca" i ,,nazistę". Zresztą, tak jak byli (i może są do dziś) naziści nie-Niemcy, tak i można wyobrazić sobie głuchego mającego niejasne potrzeby, oczekującego od zdolnych do słuchu podejścia paternalistycznego itd. Ehh, może trochę głupio tak dawać przykład z nazizmem, ale z drugiej strony taki jaskrawy przykład dobrze chyba pozwoli zrozumieć co mam na myśli.
Uczonego definiuje wykształcenie, naukowca definiuje metodologia. Brak tego rozróżnienia i mieszanie uczonych z naukowcami (tych historycznych, lub tych współczesnych) prowadzi do wrażenia jakby nauka faktycznie wiele błądziła. Owszem, wielu uczonych uznawało np. kreacjonizm lub geocentryzm, lecz nigdy nie opierało się to na metodologii naukowej. Wynikało to wyłącznie z przyjętego wykształcenia, a ono wynikało oczywiście z religii. A w kwestii tych niby nie religijnych, powiedzmy alchemików wszelkiej maści, najpiękniejsze objaśnienie tego czym się różnią dawni uczeni od współczesnych naukowców wyczytałem we "Frankensteinie" Mary Wollstonecraft Shelley z 1818. 🙂 Chce mi się trochę śmiać, gdy słyszę, że Rząd konsultuje się z "ekologami" w takiej czy innej sprawie (ani nie uczonymi, ani nie naukowcami) poprawniej zwanymi ekologistami-aktywistami, ale ten stan rzeczy nawet mnie uspokaja. Bowiem jak zauważyła Mary Shelly w 1818 "współcześni naukowcy obiecują bardzo niewiele". Najszczersza odpowiedź na pytanie jaki jest wpływ człowieka na klimat, z ust prawdziwego naukowca mogłaby zabrzmieć: "Tego nie wiemy… Do czasu jak zbadamy, nie będziemy mieć planety, na której będzie dało się żyć". Dla intelektualistów z Rządu (którzy chcą zwlekać aż do ?2040 z zamknięciem kopalń!?) może już prostszy, bardziej jednoznaczny i zrozumiały będzie przekaz ekologisty, co się kładzie gdzieś na asfaltówce.
https://www.sciencedirect.com/book/9780128045886/evidence-based-climate-science#book-description
Widzę, że zaczyna się kolejna rozmowa ,,światopoglądowa" 🙂 Wstępnie przewiduję, że tutaj będzie jednak między nami większa zgoda niż w poprzedniej rozmowie, no ale zobaczymy.
Pisząc o metodologii definiującej naukowca, zgaduję, że masz na myśli zestaw falsyfikowalność + parsymonia. Mam kilka uwag na ten temat, ale najpierw potwierdź może, czy dobrze zgadłem.
,,Frankensteina" nie czytałem, ale planowałem. Zachęciłeś mnie by to przyśpieszyć i już zamówiłem sobie tę książkę 🙂
Do rządu i konsultacji miałbym pewne zastrzeżenia, ale nie wiem za bardzo od czego zacząć – Twój fragment na temat rządu jest dla mnie, szczerze mówiąc, nieco niejasny i chaotyczny. Konsultacji z ekologami-aktywistami może by sensownie zaliczyć do jednej kategorii z rozmowami między partiami, staraniami o koalicję itd.
W kwestii metodologii naukowej tak m.in. chodzi mi o falsyfikowalność + parsymonię, przy czym z różnych względów nie o każdym, kto próbuje je stosować, w istocie bym powiedział, że zajmuje się nauką. Temat złożony.
"Frankensteina" dobrze się czyta; czytałem po hiszpańsku kilka lat temu (chyba w 2016). Przeczytałem "Frankensteina" na szybko czekając na zamówioną książkę "El año del verano que nunca llegó" Willliam Ospina [Kolumbia, 2015], która opowiada historię powstania opowieści o Frankensteinie i Wapirze. Wybuch Tambory w Indonezji sprawił, że rok 1816 był jednym z najzimniejszych, najciemniejszych i… najponurszych na przestrzeni stuleci ("noce trwające po wiele dni", śnieg w środku lata, itp.). Zdaje się, że zainspirowało to historie grozy. Mary Shelly i John Polidori z powodu fatalnej pogody zamknięci razem razem pomiędzy 16 a 19 czerwca 1816 obiecali sobie, że każdy napisze taką opowieść i tak powstały "Frankenstein; or, The Modern Prometheus" (1818) oraz "The Vampyre" (1819).
Książkę Williama Ospiny również polecam, tylko trzeba by sprawdzić, czy już się ją da przeczytać w jakimś języku poza hiszpańskim… A dzisiaj czytam Pilar Quintana "La perra" [Kolumbia, 2017] – całkiem ładny hiszpański i znacznie cieplejsze klimaty. 🙂
Wydaje mi się, że sporo nieporozumień wynika z mieszania jakby dwóch znaczeń:
– nauka – wiedza racjonalna
– nauka – ang. ,,science" – wiedza zasadniczo na temat przyrody, uzyskana z zastosowaniem falsyfikowalności i parsymonii
Weźmy np. historię. Mówi się o naukach historycznych itd. Ale nie ma w historii eksperymentów jak w chemii – metodologia zdecydowanie odmienna. Ale to nie oznacza, że wiedza historyczna jest gorsza od wiedzy przyrodniczej. W matematyce i logice mamy jeszcze inną metodologię, a są to dziedziny dające wiedzę nawet bardziej pewną od dziedzin przyrodniczych.
Mam wrażenie (nie ma to jak luźne wrażenie niepodparte danymi statystycznymi 😉 ), że stosunkowo dużo osób redukuje wiedzę racjonalną do wiedzy przyrodniczej uzyskanej dzięki parsymonii i falsyfikowalności.
Historia musi opierać się na parsymonii, gdyż w innym wypadku można uznać, że piramidy w Egipcie zbudowali kosmici. Hipotezę, że zbudowali ją ludzie, wciąż jednak można sfalsyfikować wykopując w Egipcie ciało kosmity. 🙂 Hipoteza, że piramidy są dziełem ludzkim, jest więc zarazem oszczędna i falsyfikowalna, a tym jest samym naukowa. Ciężko uznać za wiedzę "racjonalną" cokolwiek, co nie spełnia jednocześnie tych dwóch warunków. Dla mnie albo coś jest nauką, albo nią nie jest, nie istnieją jakieś nauki "nieścisłe". Historia, w dobrym wykonaniu, jak najbardziej jest nauką – nie widzę tu problemu.
W moim odczuciu problemem jest, że w języku angielskim ludzie nie rozumieją słowa "science" – dla zbyt wielu użytkowników angielskiego "science" jest wtedy, gdy ktoś zbuduje samochód na baterię słoneczną. 🙂
W języku hiszpańskim kiedyś z jakąś laską bodajże gdzieś z Ameryki Środkowej pożarłem się na portalu wymiany językowej o to, czym jest "investigación científica", bo jej zdaniem jeśli ktoś przeczytał kilka artykułów na Wikipedii na temat naukowy, to też się to liczy jako "badanie naukowe" na równych prawach z opublikowaniem prac w recenzowanych pismach naukowych. Obawiam się, że o ile w języku polskim powiedziałbym do uczniów/studentów "przeczytajcie na ten, a ten temat", po hiszpańsku być może sam bym powiedział "investiguen acerca de tal o tal asunto". Jest tu pewna asymetria leksykalna. Przygotowanie się do zajęć to jednak nie to samo co badanie naukowe. 😉
Rozumiesz falsyfikowalność, mam wrażenie, dość szeroko. W takim ujęciu część religii staje się falsyfikowalnymi, np. chrześcijaństwo możnaby sfalsyfikować wykopując w Izraelu (mam nadzieję, że nie w Japonii 😉 – https://pl.wikipedia.org/wiki/Shing%C5%8D ) ciało Jezusa 🙂
W matematyce jest dość ciekawie. Tworzenie nowych typów liczb, nowych funkcji itd. chyba przeczy parsymonii… Wymyślam właśnie funkcję, powiedzmy e^213.123 * π ^ (-123.124300043) * 1/3 + x^(e – 2.41111411123324) Chyba jestem pierwszym, kto podaje tę właśnie funkcję 🙂 Analiza tej funkcji będzie matematyką-nauką, czy nieracjonalnym tworzeniem bytu ponad miarę? A może ja nie tyle wymyśliłem tę funkcję, co ją odkryłem, wyodrębniłem?
A co sądzisz o naukach prawnych i o literaturze? Ja mam co do nich pewne wątpliwości. Prawo to zasadniczo wytwór niekoniecznie specjalnie mądrych 😉 polityków. Po pewnym czasie wiedza o prawie może stać się częścią wiedzy historycznej – ale czy nauką można nazwać rozważanie wczoraj uchwalonej ustawy, w której niezbyt rozsądny poseł napisał co mu się wydawało?
Pewna część nauk o literaturze zdaje mi się być nauką o tym, czego w żaden sposób nie ma. Jak mamy nauki teologiczne, to przynajmniej niektórzy ludzie wierzą w istnienie różnych bogów, aniołów, dżinów itd.; w takie zjawiska jak np. sakramenty – zrozumiałe jest, że chcą te, przykładowo, anioły poznać. Ale jakieś analizy postaci jednoznacznie fikcyjnych to zupełnie inna kategoria.
Część wiedzy o literaturze, np. klasyfikacja różnych stóp metrycznych, zdaje się mieć jednak sporo sensu.
Po polsku mamy teraz jakby anglicyzm (nie jestem pewny jak to zaklasyfikować) –
,,robić research" 😉 Można go użyć do przeszukiwania książek celem zdobycia wiedzy już odkrytej przez ludzkość. A czy przegląd źródeł historycznych przez historyka nazwałbyś ,,badaniem"? Czy może jego badanie rozpocznie się dopiero po przeczytaniu źródeł, kiedy zacznie przeprowadzać jakieś procesy myślowe dotyczące treści źródeł?
Zbyt wiele pytań. Nauka zajmuje się bytami ISTNIEJĄCYMI. Na mnóstwo sposobów można badać literaturę naukowo – problemu nie widzę. Jednakże, jednym jest naukowe badanie literatury, prawa lub religii, a zupełnie czym innym byłoby nienaukowe pytanie w stylu "czy bohater powieści był dobry", podczas gdy nie istniał ani fikcyjny bohater, ani nie istnieje dobro, ani nie istnieje zło. Nie da się badać naukowo tego, co nie istnieje, tym samym nie istnieją choćby nauki teologiczne. Mitu o Jezusie Chrystusie nie trzeba falsyfikować – wystarczy wskazać na rażący brak parsymonii w elementach tej opowieści.
Jaki problem rozwiązuje podana przez Ciebie funkcja? Jeśli jest odpowiedzią na ISTNIEJĄCY problem, owszem jest naukowa i jeśli ją podałeś, to ją ODKRYŁEŚ. Jeśli jednak służy obliczeniu minut, jakie Szatan spędzi na klopie po spożyciu x dusz, nie jest naukowa i ją WYMYŚLIŁEŚ.