Kilka ostatnich artykułów poświęconych: ergonomii wyboru materiałów do nauki języka, poliglotów mogących być inspiracją dla uczących się, czy samodzielnej ocenie swoich lingwistycznych potrzeb skłoniło mnie do swoistego 'rachunku sumienia' i wejrzenia w głąb siebie.
Metoda nauki, którą stosuję jest wynikiem moich, mniej (szanghajski), średnio (mandaryński, japoński, niemiecki) lub bardziej (angielski, kantoński) intensywnych, zmagań z językami obcymi, z których część, ze względu na ograniczenia wynikające z natury świata (doba ma tylko 24h) odstawiłem na boczny tor. Muszę przyznać, że mnóstwo czasu zmitrężyłem na metody, które nie przyniosły większego rezultatu, okazały się stratą czasu. Wielokrotnie zmieniałem przekonania na temat technik, czy chociażby sposobu podejścia do pewnych zagadnień. Nie raz, po chwilowej fascynacji różnymi ‘nowinkami’ wycofywałem się z nich rakiem. Wszystkie te doświadczenia pozwoliły mi jednak wypracować pewien spójny algorytm postępowania.
Skupiam się głównie na tym co, wg moich obserwacji, jest skuteczne, oparło się próbie czasu i rzeczywiście to praktykuję niemal każdego dnia. Metody, które stosuję nie wymagają lingwistycznego talentu, którego muszę uczciwie przyznać, że jestem po prostu pozbawiony, lecz 'jedynie' wdrożenia 'niemieckiej dyscypliny' połączonej z ułańską fantazją, benedyktyńską pracą i wytrwałością.
„Mieć wzniosłe ambicje i dążenia, (…) jasną wiedzę i myśli – wszystko to zależy ode mnie. Dlatego też człowiek (…) szanuje to, co jest w jego własnej mocy (…), z każdym dniem idzie do przodu (…)”.
Xunzi
Maurits Cornelis Escher; "Względność"
W czasie II Wojny Światowej funkcjonowało hasło o kulach i 'przypadającej' na nie liczbie wrogów, podobnie jest w przypadku współczesnego niematerialnego 'przeciwnika' -"obcego", ale tym razem języka: JEDEN (każdy) UCZĄCY SIĘ – JEDNA (inna) METODA.
Poniżej zamieściłem zasady, którymi się kieruję: nie są one uniwersalną receptą, lecz jedynie spojrzeniem na wybrane tylko kwestie z mojej perspektywy. Jednak jako, że "człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce", to być może i to o czym piszę nie jest obce również innym.
#1: "Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem…"
Sam odpowiadam za porażki w walce ze 'swoimi' językami, ale i sukces zawdzięczam tylko sobie. Sam selekcjonuję materiał, którego się uczę, sam się też sprawdzam i rozliczam. Sam wybieram czas i sposób nauki. Wiem, że już nikt nigdy nie będzie mi kazał ślęczeć w słoneczny weekend nad 30 stronami kserówek – wypełnianek z angielskiego, do których przerobienia potrzebowałbym wpierw znaleźć 500 słówek w słowniku, z których 95% zapomnę już po 20 sekundach od wpisania w lukę.
#2: Usuwam to, co zbędne, nieskuteczne (a przynajmniej nie nazywam tego nauką).
Nie oszukuję się, że słuchanie piosenek jest wspaniałą metodą nauki, choć w trakcie pisania tego artykułu energii dodawał mi jeden z utworów Sammi Cheng. To co 'łatwe' zwykle nie działa. Umiem to, i tylko to, czego się sam nauczyłem. Nie czerpię wiedzy z promieniowania kosmicznego. Każde słowo, informacja, konstrukcja gramatyczna musi mieć swoje źródło, które potrafię wskazać w materiałach pisanych. Jeśli widzę, że coś nie działa stosuję zasadę praktykowaną przez opętanych wątpliwościami pisarzy i chirurgów:
"When in doubt, cut."
Nie popełniam wciąż tych samych błędów, przejmuję odpowiedzialność za swoje decyzje (lub ich brak – co też jest decyzją), jeśli coś nie działa, nie boję się eksperymentów. Nie potępiam jednak wszystkiego w czambuł. Stosuję metodę małych kroków, jestem za ewolucją, nie rewolucją.
„Autobiography in Five Chapters I walk down the street. There is a deep hole in the sidewalk I fall in. I am lost… I am hopeless. It isn't my fault. It takes forever to find a way out. II I walk down the same street. There is a deep hole in the sidewalk. I pretend I don't see it. I fall in again. I can't believe I'm in the same place. But it isn't my fault. It still takes a long time to get out. III I walk down the same street. There is a deep hole in the sidewalk. I see it is there. I still fall in…it's a habit My eyes are open; I know where I am; It is my fault. I get out immediately. IV I walk down the same street. There is a deep hole in the sidewalk. I walk around it. V I walk down another street.”Portia Nelson
#3: Muszę widzieć, przynajmniej w sposób graficzny, postęp swoich działań.
„Ten, kto szybko idzie do przodu, szybko zawraca.”
Mencjusz
Nie 'wstydzę się' wielokrotnego powtarzania przerabianych wcześniej treści. Cenię sobie właśnie powtarzalność i przemyślane procedury. Nie ma tu miejsca na chaos i działanie po omacku.
"Dyscyplina, dyscyplina; to podstawa" … powtarzania.
Stosuję proste, ale nie bezmyślne metody; z niekończącymi się 'schodkami' nie straszne mi choćby plateau. Jak w przypadku każdego namiętnego kolekcjonera moją siłą napędową jest chęć zebrania całej kolekcji – zamalowania wszystkich kratek na pomarańczowo.
#4: Korzystam ze wszystkiego co zobaczyłem, przeczytałem, czym interesowałem się w swoim życiu.
Z rozbawieniem słucham reprezentantów gimbazy uważających się za specjalistów z matematyki, w związku z czym polski czy historia nie są im do szczęścia potrzebne. Wręcz 'fascynują' mnie filmiki licealnych humanistów twierdzących, że skoro biologia czy fizyka ich nie interesuje, to można na klasówkach z tych przedmiotów bezkarnie 'zżynać'. Zamykanie się w ciasnej klatce humanisty albo ścisłowca nie świadczy o wysokim stopniu wyspecjalizowania, lecz o ułomności.
Nie daję sobie nałożyć klapek na oczy: lektura pracy na temat okulistyki, podręcznika grafologii czy klasycznego języka egipskiego, artykułu o stenografii, fragmentu harcerskiego poradnika o alfabecie Morsa, benedyktyńskiego traktatu czy współczesnej książki o mnemotechnice, doświadczenie z projektowaniem syntez związków organicznych i przewidywania mechanizmów reakcji "na papierze" czy 'zabawa' z programami służącymi do badania frekwencji chińskich znaków w tekstach tylko pozytywnie wpływa na moje szersze spojrzenie na 'problem' przyswajania pisma ideograficznego.
#5: Jestem świadom swoich 'ułomności' i usposobienia.
Używanie komputera ograniczam w nauce do minimum, skoro wiem, że będzie mi się trudno powstrzymać od poszukiwania w internecie odpowiedzi na setki bombardujących mnie wątpliwości wynikających z rozmaicie definiowanej 'ciekawości świata'.
Jestem tym samym człowiekiem niezależnie od języka. Tak, jak nie szata zdobi człowieka, tak obca grafia i fonia języka jest jedynie pustą formą, która po prostu przyobleka pojęcia, którymi myślę i operuję, a mające swój źródłosłów w języku ojczystym. Przyznaję jednak, że pisząc ten artykuł bardzo brakowało mi kantońskiej 'góralskiej partykuły' 嘅(啦), która wyrażałaby silne stwierdzenia "tak było, jest i będzie!".
Nie zamierzam udawać, ani dążyć do poziomu mitycznego naitiva. Życie jest zdecydowanie za krótkie, by trwonić je na doskonałość. Skoro ograniczenia aparatu mowy nie pozwalają mi m.in. na osiągnięcie japońskiej wersji głoski "r", to będę wymawiał ją z premedytacją jak "l". Nie zamierzam również naciągać sobie oczu, farbować włosów ani sztucznie zwiększać poziomu bilirubiny by upodobnić się do Chińczyków.
Skoro mam introwertyczne usposobienie, to nie zacznę, za namową poliglotów, latać po ulicy i zaczepiać każdego napotkanego obcokrajowca. Jeśli w 'polskim życiu' chętniej wysyłam sms'y niż dzwonię, piszę maile niż osobiście załatwiam sprawy, to nie będę wbrew swojej naturze przesiadywać przed mikrofonem na Skype'ach i czatach, wolę zamiast tego, jak Martin Eden, rozkrawać piękno i dociekać tajników budowy języka w laboratorium swej małej izdebki.
Jeśli mam problem z szybkim podejmowaniem nawet mało istotnych decyzji, to tak muszę 'ustawić' swoją metodę, aby decyzje podejmowały się same lub sprowadzały się do problemów zero – jedynkowych: umiem – nie umiem.
#6 Nie boję się krytyki ani swoich metod ani poglądów.
Nie powiem, że krytyka spływa po mnie jak woda po lateksowych wdziankach Chippendales'ów. Wręcz przeciwnie, nic tak mnie nie mobilizuje jak właśnie deprecjonowanie podjętych przeze mnie wysiłków, stwierdzenie, że jestem non compos mentis i na pewno coś mi się nie uda. Od razu rozpala mnie to do czerwoności i daje energię do jeszcze większego wysiłku. Słabość przekuwam w siłę do działania.
Znam jednak wartość skupienia (się i talentów, które ma każdy) oraz odcięcia od zewnętrznych rozpraszaczy (uwaga: nie należy poniższego tekstu traktować zbyt dosłownie*);
Château d'If; "— O czym tak rozmyślasz? — spytał z uśmiechem Faria, sądząc, że młodzieniec milczy ogarnięty najwyższym podziwem. — Myślę przede wszystkim o tym, jak ogromny zasób inteligencji potrzebny był księdzu, by osiągnąć takie rezultaty; czego by ksiądz dokonał, będąc na wolności*! — Pewnie nic; roztrwoniłbym może nadmiar mojej inteligencji na głupstwa. Dopiero nieszczęście odkrywa w ludzkich umysłach skarby nieprzebrane, a tajemne; kto chce wywalić bramę, musi przeć na nią całym ciężarem. Dopiero w więzieniu* skupiły się niejako w jednym punkcie wszystkie moje uzdolnienia, rozproszone w różnych kierunkach, zamknięte w ciasnej przestrzeni zderzały się ze sobą, a wiesz, że ze zderzenia chmur rodzi się elektryczność; z elektryczności błyskawica; z błyskawicy światło.(…)"Alexander Dumas; „Hrabia Monte Christo”
Każdego uczącego się języków zachęcam do 'noworocznego rachunku sumienia', spojrzenia w głąb siebie, poznania i zdefiniowania zarówno swoich mocnych stron, jak i słabości, których znajomość może być wręcz produktywna. Wyjdę jednak z kościółkowych klimatów jeśli chodzi o żal za "grzechy" (marnowanie czasu, brak systematyczności itd.) …
"Nie ma potrzeby dyskutować o czymś, co już zrobiono. Nie ma sensu czynić wyrzutów sumienia za czyn popełniony Ani winić kogokolwiek za to, co minęło"Namawiam do poszukiwania swojej własnej, lingwistycznej drogi, choć trzeba być przygotowanym na to, że nie będzie ona utkana różami;
„(…) szedłem od latMą własną drogą
I tak bywało, iż
Myślałem, że nie tędy droga
Że pas lepiej mówić, niż
Kark skręcić na wysokich progach
I choć jak zbity pies, chciałem nie raz
Podkulić ogon
Wciąż gnał mnie, gnał mnie mój bies
Mą własną drogą (…) Traciłem grunt, myliłem krok
By znów bez tchu pędzić przez mrok
By złapać kurs i znowu móc
Iść własną drogą W krąg moc słyszałem rad
By z boku stać i sztorm przeczekać
Lub by pochwycić wiatr
Do przodu gnać i nie zwlekać
To znów radzono mi
Bym oddał cześć nie swoim bogom
Lecz ja wolałem iść
Mą własną drogą I tak będę szedł, choć drogi szmat
Choć z każdym dniem wciąż przybywa lat
Dopóki sił wystarcza by
Z tej drogi pył przemieniać w sny
A żeby śnić, ja muszę iść
Mą własną drogą”
Claude François, Jacques Revaux
w wykonaniu Michała Bajora prawykonanie Franka Sinatry praprawykonanie Claude'a François’aZobacz również:
Zaczynając naukę języka, wpierw określ sobie cel i ‚obszar’ działania*
Jak, z głową, wybierać materiały do nauki tak, aby nie męczyć się … bez potrzeby?
Myśl samodzielnie i nie patrz na innych, czyli krytyka poliglotów
Ciekawy artykuł, jak zwykle zresztą, i na dodatek bardzo szczery, odnoszący się przede wszystkim do mankamentów używanych przez Ciebie metod, na co rzadko inni autorzy zwracają uwagę (wszak zawsze łatwiej jest opowiadać o tym co się robi w samych superlatywach). Wszystko co tu zresztą opisałeś można również odnieść do siebie i tutaj mimo naszego odmiennego spojrzenia na niektóre narzędzia (takie jak chociażby moja odraza do mnemotechnik) znalazłem kilka punktów wspólnych.
Już kiedyś znalazłem przy okazji wklejania jakiegoś pliku graficznego do artykułu skan zeszytu z nazwiskami rumuńskich piłkarzy – jako nastolatek robiłem dokładnie to samo. Do dziś posiadam przynajmniej kilka takich pozycji z przepisanymi składami zespołów piłkarskich z różnych edycji FIFY (od 96 do 2000) i statystykami z mistrzostw świata oraz Europy. Teraz z kolei patrząc na punkt 3 mogę tylko powiedzieć, że po raz kolejny widzę w Tobie pokrewną duszę. Też jestem fanem wszelkiego rodzaju wykresów obrazujących mój rozwój – jeden z nich zresztą mogłeś zobaczyć w artykule "Ile języków tak naprawdę potrzebujesz?". O ile jednak są one świetnym czynnikiem motywującym – widok opadającej krzywej wpisanych serbskich zwrotów do Anki na przestrzeni roku jest czymś niezwykle smutnym, co każe mi sięgnąć po kolejną książkę z tamtego regionu – o tyle ostatnimi czasy odkryłem, że są wskaźnikiem czegoś zupełnie innego, mianowicie rzeczywistej potrzeby znajomości danego języka, o czym parokrotnie pisałem.
Graficzne przedstawienie moich postępów w niemieckim, angielskim i rosyjskim wygląda znacznie lepiej niż w serbskim czy ukraińskim, mimo że trzy pierwsze języki znam na wyższym poziomie. Dlaczego? Bo ciężko mi uciec od ich użycia. Języka, którego brzeczywiście potrzebujesz w życiu nie trzeba ubierać w formy graficzne by się zmotywować do jego nauki – wykresy opisujące jego użycie i tak będą wyglądać znacznie lepiej niż te dotyczące języków, których się uczysz dodatkowo. Jedynym wyjątkiem, w którym ostatnimi czasy wpisuję do Anki podobną ilość zwrotów jest francuski, ale to raczej kwestia mojej słabej znajomości tegoż i relatywnie niewielkiego nakładu sił, żeby widzieć rzeczywiste postępy.
Graficznego przedstawienia mojego językowego rozwoju na pewno nie porzucę, aczkolwiek im dłużej przy nim trwam, tym bardziej odczuwam, że po osiągnięciu pewnego krytycznego punktu na linii znajomości języka wskazuje on zupełnie co innego niż na początku nauki. Przypomina mi to trochę sytuację z fizyki, w której prawa dotyczące dużych obiektów niekoniecznie muszą odnosić się do obiektów najmniejszych i na odwrót.
@Karol
Dzięki za ciekawy komentarz.
Wydaje mi się, że warto czasem wspomnieć o ciemnych stronach nauki języka. Pozwól, że rozwinę tę myśl.
Zawsze bardziej interesowała mnie teoria (duża liczba danych, konieczność posegregowania ich) niż praktyka, stąd pewnie mnóstwo czasu straciłem na zabawie, ze „sztucznymi metodami”. Kiedyś miałem pomysł nauczenia się ‘na sucho’ kilku tysięcy chińskich znaków na pamięć zgodnie z ich numerami statystycznymi (frekwencyjnymi) . Innym razem „wpisania” języka w pajęczą sieć (taka moja ‘autorska’ teoria ;))– obejmującą słownictwo i gramatykę. Innym razem pociąłem na małe karteczki listę ok. 2200 japońskich znaków, wysypałem przed siebie i za pomocą pensety zacząłem je ‘segregować’ w sposób, który miałby ułatwiać ich zapamiętanie, ale po kilku dniach straciłem cierpliwość. Przez pewien czas byłem fanatykiem gramatyki generatywnej. Każde chińskie zdanie usiłowałem opisać wzorami, szukać regularności, ale żywy język wymyka się takim schematom. Zresztą prób segregacji chińskich ideogramów, których forma graficzna jest w pewnym sensie funkcją wielu zmiennych, podjąłem bardzo wiele. Umieszczałem je w tabelkach, kołach, wielokątach, na łamanych otwartych… Nie każda, z tych zabaw jest godna całkowitego potępienia, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że sztuczność tych ‘metod’ jest ogromnie niepraktyczna. Doszedłem do „oczywistej oczywistości”, że lepiej oprzeć się na tekstach prawdziwych / symulowanych i szukać metod uniwersalnych, pozwalających np.: zapamiętać każde potrzebne w tej właśnie chwili chińskie słowo, a nie według jakiejś wyszukanej kolejności. Poszukiwanie metod zapamiętywania tonów/wymowy/grafii i analizowania pod względem gramatycznym zdań wydało mi się lepsze, bo pozwalało zacząć od dowolnego zdania, słowa, tekstu. Opanowanie ideogramu numer 1001 nie wymagało zapamiętania wszystkich 1000 wcześniejszych, lecz opierało się na ‘sztuce obserwacji otoczenia’, wyobraźni i zaakceptowania pewnych faktów dot. ludzkiej pamięci. Wystarczyło ‘świeże’ spojrzenie, a nie tworzenie w głowie jakiejś potężnej bazy danych.
Pisanie o ciemnych stronach wynika również z chęci ‘obdarcia’ pewnych mitów z sacrum. Niektórzy twierdzą, że nauczyli się czegoś bez wysiłku, po prostu przeczytali, zapamiętali. Sami „gieniusze”. Większość współczesnych i minionych poliglotów odziewa się w to sacrum. Osoby próbujące ‘odnaleźć’ ich metody odbijają się od ściany ogólników. Kiedy czytam, że ktoś nauczył się języka: czytając prasę, powieści, oglądając filmy, powtarzając to dla mnie nie jest to żadna metoda. Brakuje tu szczegółów, pojawia się 1000 pytań: jak, co ile, jak często, ile razy, w jaki sposób. Jeśli ktoś mi mówi, że łatwiej jest ‘po prostu’ się czegoś nauczyć, niż stosować np.: metody mnemotechniczne, to mnie to nie wystarcza. Jak Freud szukam sposobu, w jaki ta informacja znalazła się w głowie. Jeśli ktoś nie jest w stanie mi wyjaśnić w jaki sposób jakieś słowo znalazło się w jego pamięci, to jest to ‘chwalipięctwo’ zupełnie bezproduktywne, mnie niezadowalające, niepozwalające na powtórzenie tego ‘gieniuszowstwa’ przez innych. Szukam uniwersalnych przepisów.
Stąd właśnie, moim zdanie, bierze się frustracja osób uczących się bezskutecznie języków obcych. Brak konkretnych opisów metod stosowanych przez innych, to największy grzech obecnego stanu lingwistyki. Oczywiście każdy z nas jest inny, ma inne talenty, zdolności i charakter, ale to nie oznacza, że tak jak w szkole należy z tego powodu unikać mówienia o technicznych aspektach nauki. Jakie jest najczęstsze polecenie padające z ust nauczycieli języków? „Nauczcie się”. Zapytajmy ich jednak „jak”, a okaże się, że są całkowicie bezradni, brak im językowej empatii, nie potrafią wyjść z siebie i postawić się w sytuacji ucznia. Skoro oni umieją, to już ich nie obchodzi jak się tego nauczyć. A mnie TO WŁAŚNIE obchodzi.
Wracając jeszcze do kwestii obrazowania swoich postępów. U mnie dotyczą one 'przerabiania' tekstów. Innych czynności: obejrzenie filmu, przeczytanie astykułu, przesłuchania piosenki nię notuję, bo po prostu nie jestem w stanie ocenić skuteczności takich działań. Nie jestem w stanie ocenić czy obcowanie z tym materiałem coś mi dało i 'ile'. Nie da się tego skwantyfikować, dlatego też nie mogę tego zaliczyc do 'nauki'. Inaczej jest w przypadku solidnego przerabiania tekstów, mam swoje reguły, procedury, wymogi. Widzę postęp od chwili znalezienia takiego tesktu w 'źródle edukacyjnym' do momentu, w którym skońcę poddawanie go swoim procedurom. Jest to namacalne, mierzalne; nie chodzi tylko o słówka, ale też np: o składnię. Można znać wszystkie słówka (co mi zwykle jeszcze nie grozi), a i tak wynieść jakąś korzyść z analizy sposobu ich usytuowania w tekście.
Wydaje mi się, że nie ma nic gorszego od 'językowego ADHD'. Tu sobie obejrzę pół filmu, rozwiążę dwa ćwiczenia – wypełnianki, przeczytam dwa akapity artykułu, posłucham 5-ciu piosenek. Nie widać postępów swoich działań. Mnie taki chaos po prostu zabija (a przynajmniej zniechęca).
Abstrahując od języków obcych. Niektórzy namiętni czytelnicy literatury w języku polskim odnotowują tytuły ksiązek i liczby stron, które przeczytali w danym miesiącu, czy roku. Dobrze widzieć postępy swoich działań w każdej dziedzinie.
A o piłce i reprezentacji Rumunii jeszcze będzie okazja kiedyś podsykutować 😉 .
Dobry, szczery i bardzo osobisty tekst. Ciekawe, że poszukujesz „uniwersalnych przepisów” w tak skrajnie indywidualistyczny sposób. Też lubię listy i katalogi, ale nie wszystko można w nich ująć, a nie wszystko z tego, co można – ujmować warto.
Wolałbym dostać konkretną receptę jak dokładnie dmuchnąć w ten cholerny ustnik (ile milimetrów w tą, ile w tamtą, które mięśnie rozluźnić, które napiąć i w jakiej sekwencji), żeby osiągnąć mocne, czyste, ciepłe brzmienie i rady typu „wyobraź sobie jak porusza się serce dzwonu; wydech to jego uderzenie w ściankę” albo „słuchaj nagrania i staraj się imitować barwę która ci się podoba” bardzo mnie irytowały. Ale podejrzewam, że próby kwantyfikacji mechaniki gry na flecie zajęłyby mi o wiele więcej czasu niż ćwiczenie ‘na wyczucie’, tak, z wykorzystaniem impresji typu ‘brzmienie jak dzwon’ (w końcu przecież „mocne, czyste, ciepłe brzmienie” to też mglista impresja, podobnie jak „mówię po angielsku swobodnie i ze swadą”). Słyszę, że gram lepiej niż grałem, i to, że nie wiem, *dlaczego właściwie gram lepiej* mi nie przeszkadza. To nie znaczy, że nie szukam konkretnych, praktycznych porad (np. mechanika pracy przepony jest dość łatwa do opisu i korzystanie ze stosownych instrukcji pomaga), po prostu godzę się na to że nie będą one ani pełne, ani uniwersalne.
Podejście statystyczne ma w moim odczuciu fundamentalną wadę dla kogoś o mojej (lub podobnej) konstrukcji psychicznej. Ciężko mi umknąć przed ‘pułapką ugrywalnienia’, czyli sytuacją, w której narzędzie/technika zastępuje cel. Kiedy robiłem swój słowniczek persko-polski w pewnym momencie wyznaczyłem sobie normę – chciałem wprowadzać średnio 10 słów/dzień. Było to całkiem skuteczne – krzywa pokazująca liczbę słów faktycznie wprowadzonych coraz bardziej odjeżdżała w górę od projekcji bazującej na podstawowym założeniu. Ale ucierpiała na tym jakość słownika – półświadomie unikałem słów wieloznacznych, nad którymi trzeba byłoby spędzić więcej czasu. Z podobnych powodów programy typu Duolingo nie są dla mnie zbyt użyteczne – trudno mi uciec przed optymalizacją wyników w programie (a to co innego niż realny efekt nauki).
Wpisuję przeczytane książki na Goodreads, ale niekonsekwentnie. Stron nie próbuję liczyć, bo nie widzę sensu, poza ew. „biciem rekordów”. Ale co z tego że przeczytam, jeśli nie zapamiętam, co z tego że zapamiętam, jeśli nie zrozumiem. Filozofię przestałem studiować 15 lat temu, a do tej pory zdarzają mi się mini-olśnienia, kiedy ‘przy okazji’ jakiegoś życiowego doświadczenia czy zamyślenia nagle zdaję sobie sprawę, że dopiero teraz rozumiem, o co chodziło np. w jakimś tekście Hegla. Ścieżki myśli czasem są kręte i powolne.
Swoim studentom mówiłem, i dzisiaj bym powtórzył, że niczego ich nie nauczę. Mogę podać zestaw faktów, polecić książki, zilustrować jakiś wywód przykładami, powiedzieć co sam myślę, i dlaczego –jak mi się wydaje- myślę, co myślę, ale zrozumieć, nauczyć się, muszą oni sami. Nie wymyślę za nich do czego znajomość perskiej składni (tego uczyłem) jest im potrzebna. W sumie nieodległe to od Twojej konstatacji – perspektywa musi być własna, "metoda" skrojona na miarę.
Różni nas gdzie sytuujemy punkt ciężkości naszych komentarzy – Ty skupiasz się na aspekcie technicznym, nauce, ja – na "nienauce", używaniu języka do czegoś. Oczywiście zgadzam się, że samo czytanie francuskiej eseistyki tylko nieznacznie poprawi moją sprawność w posługiwaniu się francuskim; podobnie jak codzienne (ale schematyczne, powtarzalne) rozmowy po persku przez cztery lata przyniosły mniejsze postępy niż cztery miesiące wytężonej i ukierunkowanej pracy w warunkach dalekich od imersji. Żeby iść dalej, trzeba siebie samego wytrącić z osiągniętego stanu równowagi, ale z drugiej strony, czasami warto obejrzeć już osiągnięty płaskowyż zamiast uparcie wspinać się coraz wyżej i wyżej.
@peterlinie
Dzięki za bardzo ciekawy komentarz.
Odejdę na chwilę od tematu, by w końcówce komentarza do niego wrócić.
Boleję nad tym jak wygląda „robienie edukacji”. Odnoszę smutne wrażenie, że rola nauczyciela sprowadza się do wskazywania (często bardzo nieprecyzyjnego) czego należy się nauczyć i następnie egzekwowania ledwie jakiegoś, często nieprzewidywalnego ,dla uczącego się, ułamka wiedzy. Brakuje jednak czynności edukacyjnych, które wydają mi się najbardziej istotne – demonstracji, wskazówek, technik, sposobów pokazujących w jaki sposób tę wiedzę można przyswoić w optymalnym czasie. Nie sądzę też, że kiedyś było lepiej, albo, że za „zagramanicą” jest lepiej pod tym względem niż u nas w Polsce. To raczej kwestia ‘natury świata’.
To niesamowite jak szybko zapominamy. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na pustyni bez zapasu wody, o krok od śmierci, przeżywamy katusze, mówimy sobie w myślach, że następnym razem, gdziekolwiek się nie ruszymy, zawsze będziemy mieli przy sobie butelkę wody i wtedy święcie w to nowe postanowienie wierzymy. Gdy jednak w ostatniej chwili przychodzi ratunek, po pierwszej wypitej szklance już zapominamy o tamtym stanie emocjonalnym. Napiliśmy się, powróciliśmy do ‘normalności’, już jest za późno na wprowadzenie nowego postanowienia w życie. Następnego dnia uczucie śmierci z powodu odwodnienia jest już tak odległe, że pewnie, nie weźmiemy tej butelki. Nie pamiętamy już czym było / jest pragnienie.
Chodzi mi o to, że ktoś, kto z ucznia staje się nauczycielem zwykle przesypia moment „pierwszego łyku” . W chwili, w której jedną nogą jako uczeń jest na świeżo z problemami, z którymi się zmaga, a z drugiej pamięta jeszcze jak do swojego obecnego stanu wiedzy doszedł. Rozumie problemy ucznia, ale ma wiedzę niemal na poziomie nauczyciela. W następnej chwili jest już jednak za późno, osoba ta osiąga stan nieświadomej kompetencji – sama już nie wie skąd to wszystko wie i umie. Taki nauczyciel już nie zastanawia się w jaki sposób cały ten zasób wiedzy znalazł się w jego głowie. Jest nawet gorzej, wydaje mu się, że zawsze tam był, wręcz nie może zaakceptować tego, że jego uczniowie tego nie wiedzą, przecież to takie proste, wystarczy się nauczyć.
Tak to jest jak ‘opity’ ma być nauczycielem spragnionego, najedzony głodnego, ten który rzucił palenie, tego który wciąż zmaga się z nałogiem.
Wydaje mi się, że gdyby każdy, kto doskonali się w jakiejś dziedzinie wyłapał ten punkt przegięcia – wspomniany „pierwszy łyk wody”, spisał swoje odczucia, rozwiązania problemów, z którymi jeszcze chwilę wcześniej się mierzył, to edukacja stałaby się łatwiejsza, lepsza. Każdy uczeń nie musiałby zaczyna od Adama i Ewy, mógłby już przejść do Kaina i Abla, albo nawet Mojżesza ;).
Oczywiście znalezienie takiego punktu jest bardzo trudne, nigdy nie wiadomo czy to już teraz, czy za chwilę, a może właśnie ten moment już minął.
Mencjusz pisał:
„Ci, których sądy są celne, nauczają tych, którzy są pozbawieni słuszności sądów. a Ci którzy są obdarzeni wrodzonym talentem, nauczają tych, którym talentu brakuje. (…) Gdyby obdarzeni celnością sądów zaniedbali tych, którym jej brakuje, i obdarzeni talentem zaniedbali nieutalentowanych, wtedy odległość między mądrością, a jej brakiem nie wynosiłaby nawet cala.”
Tak, i współcześnie, wygląda system edukacji. Mam jednak pewien swój utopijny – lepszy model. Gdyby ten, co dopiero zaczyna pierwszą lekcję był uczony przez tego, który właśnie wkracza w lekcję trzecią, a ostatni ze wspomnianych był uczniem, tego, który zaczął już lekcję piątą, to system edukacji, który obecnie przypomina piętra przyjąłby postać ruchomych schodów. Wiem, że to nierealne. Wtedy może jednak dałoby się lepiej opisać mechanikę gry na flecie, a nie słuchać przypowieści o „sercu dzwonu” od tego, który stoi wiele pięter wyżej.
Dużą część swojej działalności na Woofli będę poświęcał właśnie technikom nauki. Obawiam się po prostu, że któregoś dnia, nie wiedząc kiedy opróżnię tę szklankę do samego dna i będzie już za późno. Nie wiem, czy do tego punktu przegięcia mam jeszcze rok, 5, czy 10, na pewno jestem jeszcze przed nim, ale warto się do niego przygotować, by coś po sobie, chociaż w ‘dziedzinie' języków obcych, pozostawić. Nawiążę do Twojego ostatniego zdania; obawiam się, że ani się obejrzę, a płaskowyż, na który się wspinam, będzie już za mną. Peterlinie, Ty już jesteś ponad nim, stąd, jak zauważyłeś różnica w punkcie ciężkości naszych wypowiedzi . Dlatego właśnie ja ciągle jeszcze mówię o nauce, Ty możesz już sobie pozwolić jedynie na swobodne aplikowanie zdobytej wiedzy.
Masz rację, pisząc, że nie możesz nauczyć się za swoich studentów, ani też podjąć decyzji dotyczących tego, do czego tę wiedzę mają wykorzystać. W ten sam sposób mawiał Galileusz: „Nie możesz nauczyć człowieka niczego. Możesz mu tylko pomóc odnaleźć to w sobie”.
Choć chciałbym, żeby to stwierdzenie było mniej kategoryczne, do czego będę dążył opisując w kolejnych artykułach metody nauki, które wydają mi się skuteczne.
Pozdrawiam,
Michał
1. System edukacji. Temat większy niż woofla. Warto pamiętać o genezie szkolnictwa powszechnego. Chodziło o: 1) wdrożenie dyscypliny i posłuszeństwa – potrzebnych potem w wojsku i w fabryce; 2) kształtowanie tożsamości narodowej (i przy okazji wytrzebienie tożsamości lokalnych) – żeby żołnierz chciał walczyć w obronie jakichś abstraktów i interesów czasem całkowicie sobie obcych; 3) przekazanie wiedzy miało relatywnie niski priorytet. Geneza nie wyjaśnia całkowicie obecnej sytuacji, świat nie stoi przecież w miejscu, ale nie jest też kompletnie bez związku. Szkoła nie jest – i nigdy nie miała być – najbardziej efektywnym sposobem przekazywania wiedzy.
2. Uczeń uczy ucznia. Podejście ciekawe i sensowne, z powodów, które wymieniasz. Istnieje jednak ryzyko zbytniej kategoryczności sądów powodowanej niepełną znajomością tematów, uciekania się do regułek i schematów, bo tylko na ich obszarze ten bardziej zaawansowany czuje się pewnie. Ale co do technik i doświadczeń – pełna zgoda, warto mówić o sobie i mieć nadzieję, że odbiorca jest na tyle rozsądny i samodzielny intelektualnie, że nie będzie ślepo kopiował, a jedynie bazował na tym, co mu przekażemy budując swoją własną metodę. Niestety, niewielu takich.
3. Wątpię czy jesteśmy na różnych poziomach. Z własnego doświadczenia znam pułapkę myślenia "jeszcze tylko douczę się X i wtedy będę mógł zrobić Y", która w istocie bywa oszukiwaniem samego siebie. Jeśli Y to na przykład "wykład o polskiej polityce zagranicznej dla młodych irańskich dyplomatów", to tym, co mnie hamuje, jest nie nieznajomość jakiegoś zasobu słownictwa, ale lęk przed wystąpieniem publicznym przed nieznanym audytorium. Wygodnie jest powiedzieć sobie, że jeśli będę lepiej przygotowany językowo, to poczuję się pewniej i ten lęk ustąpi, ale to nieprawda! Nie ustąpi. Właściwa -dla mnie- kolejność, to umówić się na Y i potem będąc "pod ścianą" zastanowić się nad środkami językowymi, napisać sobie prezentację itd. Nie twierdzę, że Twoja sytuacja jest podobna, ale dla mnie był to (i nadal jest, tyle że w mniejszej skali) poważny problem – nauka jako mechanizm ucieczki przed użyciem, "jeszcze nie jestem gotowy, ale może kiedyś".
Pozdrawiam,
Piotr
Witam !
Świetny artykuł, właśnie coś takiego było mi potrzebne bo trochę zgubiłam się w mojej lingwistycznej przygodzie !
Pozdrawiam