W poprzednim odcinku przedstawiłem metodę mierzenia się z problemem doboru próbki reprezentatywnej dla całości polegającą na zainteresowaniu skrajnymi wartościami badanej cechy oraz częstych zmianach perspektywy, czyli doborze coraz to nowych cech do analizy. Oba elementy są ważne – zarówno ograniczanie się do tego co typowe, jak i szukanie tego, co skrajne tylko z jednego punktu widzenia, zawęża perspektywę i powoduje, że duża część zróżnicowania umyka 'pod radarem'.
Na pierwszy ogień trafiło podejście typologiczne i prezentacja głównych typów struktury. Dziś, na bis, podejścia kolejne, ale najpierw parę słów o typologii.
Klasyfikacja zaproponowana poprzednio jest sztuczna nie tylko dlatego, że w niemal każdym żywym języku współwystępują struktury charakterystyczne dla różnych typów, ale i dlatego, że sama liczba wyróżnianych typów jest umowna. Czy tak właściwie alternacja ("odmiana przez wymianę samogłosek") różni się od "normalnej" fleksji? Jeśli tak, to może odróżniać języki "końcówkowe" od… bo ja wiem, "przodówkowych" jak suahili czy niektóre kaukaskie? W istocie poruszamy się tu po osi synteza-analiza, z polisyntezą na jednym końcu, a pozycyjnością na drugim. Umowność podziałów nie oznacza ich bezużyteczności, przeciwnie, ze zjawiskiem usystematyzowanym (nawet w nieco naciągany sposób) o wiele łatwiej się mierzyć, niż z czymś surowym, nieuporządkowanym, chaotycznym. Mówię jedynie, że klasyfikacja czy kwantyfikacja (każda, nie tylko ta tutaj) nie powinna być fetyszem; ma pomóc zrozumieć rzeczywistość, a nie ją zastępować czy tworzyć (w istocie tylko symulując).
Abstrakcyjne, logiczne, bezwyjątkowe zasady, podobnie jak typologiczna czystość, możliwe są jedynie w językach apriorycznych, z góry zaplanowanych przez jakiegoś entuzjastę, czy -rzadziej- grupę entuzjastów. Szczerze polecam zapoznanie się z takimi eksperymentalnymi tworami jak ithkuil (ekstremum złożoności) czy toki pona (ekstremum prostoty, język na 120 słów). Zapoznanie się, ale niekoniecznie – uczenie się dogłębnie.
Tu krok wstecz do zasady "z każdego typu po jednym" z poprzedniego odcinka. I ona nie powinna być fetyszem. Uważam, że warto orientować się w tym jak skrajnie różne mogą być języki – od monosylabowych puzzli, do słów-monstrów na pół linijki. Ja do nabycia tej orientacji potrzebowałem czegoś więcej niż przeczytanie paru gramatyk "na sucho" – np. żeby rozumieć jak działa polisynteza, musiałem przynajmniej spróbować uczyć się mingo – i podobnych sobie zachęcam do podjęcia wysiłku kontaktu z, dajmy na to, grenlandzkim.
Zachęcam jeszcze mocniej – do zainteresowania się typologią rozumianą szerzej, do przyglądania się nie tylko typom językowym (tylko jeden z wielu możliwych podziałów, wskazałem go tu ze względu na najbardziej ogólny character) ale i np. różnym szykom zdania (czy np. orzeczenie stoi zawsze na początku, zawsze na końcu, zawsze na drugim miejscu, czy gdziekolwiek bądź – różne języki oferują rozmaite możliwości) czy relacjom pomiędzy podmiotem a dopełnieniem (fachowy termin: stosunki morfosyntaktyczne; możliwe modele to m.in. nasz mianownik-biernik; ale też baskijski ergatyw-absolutyw; typ filipiński czy trójdzielny). Świetnym źródłem wiedzy jest tu the World Atlas of Linguistic Structures. Jeśli WALS -fachowy i suchy- okaże się zbyt trudny w odbiorze, zawsze można podsłuchać i podpytać językotwórców, czy to rodzimych, czy to zagranicznych – typologia to jeden z ich koników.
Ale żeby rozumieć "jak to działa" nie wystarczy wiedzieć, jak pracują silnik i trybiki. Zbytnia koncentracja na tym "jak", przesłania czasem "co" i "po co". Pora zatem na kolejne, mniej sterylne podejście, uwzględniające czynnik czasu i wpływ zmiany – czyli "życie" języka.
Podejście genetyczne – rodziny, czyli pokrewieństwo językowe.
Zacznijmy od roboczej definicji. Pokrewieństwo to pochodzenie od wspólnego przodka. Jest stopniowalne, w zależności od tego, jak dawno ten wspólny przodek istniał (francuski jest bliżej spokrewniony z włoskim niż ze szwedzkim). Często idzie w parze z podobieństwem (sanskryt jest podobny do łaciny), ale nie jest to związek konieczny – są języki do siebie dość podobne, ale niespokrewnione (chiński – wietnamski) są spokrewnione, ale mało podobne (polski – pendżabski).
Pokrewieństwo dwóch języków udowadnia się próbując wyprowadzić oba języki ze wspólnego prajęzyka za pomocą odrębnego dla każdego z nich zestawu reguł fonetycznych. Każdy język nieustannie się zmienia, ale zmiany te mają (z grubsza) regularny charakter, nie jest tak, że każde słowo ewoluuje na swój własny sposób (są wyjątki – słowa przekształcające się nieregularnie!). Łacina i jej córki – języki romańskie (podobnie jak sanskryt i czerpiące z niego średnio- i nowoindyjskie) pozwalają obserwować kolejne stadia tego procesu. Na ogół jednak punkt początkowy -prajęzyk- nie jest poświadczony, domyślamy się jedynie jak musiał wyglądać. Tak jest gdy tylko cofniemy się poza łacinę i sanskryt w poszukiwaniu języka praindoeuropejskiego. Wiemy, że istniał i wiemy, co po sobie zostawił, ale co do tego jak dokładnie wyglądał i jak przebiegała jego historia pozostaje wiele niejasności.
Jak klasyfikacja genetyczna (czyli na podstawie pochodzenia i pokrewieństwa) ma się do zamiaru zapoznania z językową różnorodnością świata? Z jednej strony badając różne gałęzie czy odnogi tej samej rodziny, łatwo się przekonać jak daleko można odejść od wspólnego przodka. Idealnie nadaje się do tego rodzina indoeuropejska – ogromny zasięg geograficzny; 'egzotyczne' podrodziny – irańska, indoaryjska, nurystańska; języki-peryferia – typu albański czy ormiański; odnogi dawno wygasłe, ale szczęśliwie poświadczone – tocharskie, anatolijskie… To bardziej badania nad historią i zmianą, niż współczesnym zróżnicowaniem, ale mogą być niezwykle kształcące i wartościowe.
Z drugiej strony, skoro przynależność języków do różnych rodzin oznacza, że miały one różne punkty startu (a ściślej – że nie można konkluzywnie wykazać, że miały ten sam punkt startu), czyli już w odległej przeszłości -wtedy, kiedy prapraprapolski stanowił jedno z prapraprapendżabskim- różniły się od siebie, to dobieranie języków do nauki według klucza 'brak pokrewieństwa' powinno zapewnić sporą różnorodność palety, a tym samym – reprezentatywność. Więc może -oprócz indoeuropejskich- coś z rodziny afroazjatyckiej (wśród podrodzin: semicka z arabskim, hebrajskim i amharskim; czadyjska z hausa; berberska), ałtajskiej (języki tureckie, mongolskie i tunguskie), uralskiej (fiński, węgierski, maryjski, mordwiński, komi…), sinotybetańskiej (chińskie, tybetańskie, birmański i inne); austronezyjskiej (ponad tysiąc języków używanych od Madagaskaru przez Indonezję aż po Hawaje), austroazjatyckiej (tu należą m.in. khmerski i wietnamski) Może któraś z trzech rodzin kaukaskich? Niger-Kongo? (największa pod względem liczby języków rodzina świata, języki bantu -których jest kilkaset- to tylko jedna z jej podrodzin) Pama-Nyungan (największa rodzina językowa Australii), Trans-New-Guinea (wiadomo). Itd, itd – rodzin jest po prostu zbyt wiele, by je wszystkie wymieniać.
Zbyt wiele, czyli ile? Trudno powiedzieć, skoro najważniejsze katalogi językowe dają bardzo odmienne odpowiedzi – Ethnologue wylicza 141 rodzin za to glottolog aż 243 (polecam oba jako źródła!). Skąd te różnice? Bez twardych danych, sięgającego daleko w przeszłość zapisu historycznego (tym dysponujemy dla bardzo niewielu języków i rodzin; a nawet jeśli jest, często daje niepełne pojęcie o wymowie – hieroglify czytamy, ale nie wiemy niemal nic o samogłoskach w staroegipskim; z chińskim historia jeszcze trudniejsza) musimy spekulować, opierając się przy tym na bardzo skąpych danych (większość języków świata jest słabo udokumentowana). Efekt – bardzo wiele pokrewieństw postulowanych przez jednych badaczy jest przez innych badaczy odrzucanych i mowa tu nie tylko o próbach rekonstrukcji językowej historii świata, ale o odpowiedzi na pozornie proste pytania o pokrewieństwo koreańskiego z japońskim, czy tureckiego z mongolskim. Dalej wedle gustów i ambicji – jedni (Merrit Ruhlen; Starostin) próbują sięgnąć jak najdalej wstecz rekonstruując prajęzyki dla prajęzyków; – inni dzielą włos na czworo i podważają wydawałoby się mocno ugruntowane pokrewieństwa (jak RMW Dixon demontujący rodzinę Pama-Nyunga do której należy [jeśli mu nie wierzyć] większość języków Australii).
Model genetyczny, oprócz niepełności ma poważniejszą wadę: koncentrując się na dziedziczeniu, nie oddaje relacji 'poziomych' (tj. pomiędzy językami-siostrami) oraz 'sąsiedzkich' (tj. pomiędzy językami ze sobą niespokrewnionymi, które sąsiadując oddziałują na siebie). Jeśli nie dysponuje się bogatym materiałem historycznym, odróżnić zapożyczone od odziedziczonego jest niełatwo.
Dalej: jeżeli ograniczymy się do stwierdzenia, że angielski jest językiem germańskim, perski irańskim, węgierski uralskim a japoński nie ma krewnych poza językami wysp Ryukyu, to coś ważnego o tych językach nam umknie. We wszystkich tych (i wielu, wielu innych) przypadkach, odziedziczone po przodkach słownictwo, to daleko mniej niż połowa całości, a i wśród gramatyki 'obce' wpływy są wyraźnie widoczne. W przypadku japońskiego i perskiego możemy wręcz mówić o symbiozie dwóch systemów językowych – zapożyczenia chińskie czy arabskie mają swoje odrębne reguły gramatyczne (np. w perskim nie ma rodzaju gramtycznego, ale arabizmy rodzaj mają; pokrewnym zjawiskiem w polskim jest np. liczba mnoga od 'muzeum' i podobne historie; co gdyby połowa naszych rzeczowników była wzięta z łaciny?).
Języki zatem nie tylko ewoluują, ale i ze sobą mieszają, oddziałują na siebie nawzajem. Zatem drzewko genealogiczne o prostych liniach i wyraźnych podziałach daje zbyt uproszczony obraz. Zanim przejdziemy do podejścia geograficznego, śledzącego wpływ sąsiedztwa i uzupełniającego wizję historyczno-genetyczną, kilka słów o przypadkach szczególnych mieszania się języków.
Pidżyny, kreolskie, mieszane. Kiedy ludzie, posługujący się niezrozumiałymi wzajemnie językami, kontaktują się ze sobą na tyle rzadko, że nauka języka drugiej strony nie ma sensu (albo też stron jest nie dwie a kilka-kilkanaście), ale możliwość porozumienia przynosi jakieś korzyści (typowy przykład to okresowe wyprawy handlowe czy łowieckie), powstają pidżyny, czyli języki kontaktowe o ograniczonym zasobie słownictwa i uproszczonej gramatyce. Moje ulubione przykłady to russenorsk rosyjskich i norweskich rybaków, fanagalo (dosłownie "rób to tak") używany w kopalniach RPA, czy Chinook Jargon z północnego zachodu USA, ale jest ich wiele, wiele więcej. Pidżynem była też oryginalna lingua franca, czyli inaczej sabir – wspólny "język" marynarzy śródziemnomorza, rozumiany i przez Turków i przez Francuzów.
Pidżyn może się rozwijać (powiększać zasób słów) i stabilizować (tworzyć normy użycia), zwłaszcza kiedy jego wielojęzyczni użytkownicy przebywają ze sobą stale, bo na przykład są niewolnikami na plantacji bawełny. Dzieci takich ludzi często wychowują się już z pidżynem jako językiem ojczystym; posługują się nim z dużo większą maestrią niż rodzice, bo jest dla nich podstawowym -często jedynym- narzędziem ekspresji. Eks-pidżyn rozwija się w takich warunkach skokowo, stając się językiem kreolskim. W wielu miejscach świata, głównie tam gdzie prowadzono gospodarkę plantacyjną (Karaiby, ale też Południowy Pacyfik) kreole są dziś podstawowym środkiem komunikacji. Ponieważ wyraźne jest ich podobieństwo do języków europejskich (główne źródło leksyki) oraz uproszczenia morfologii; kreole sprawiają czasem mylne wrażenie 'łamanych' odmian angielskiego, francuskiego czy portugalskiego. Tymczasem języki takie jak kreyol ayisien czy tok pisin mają swoje własne normy użycia i ich łatwość jest pozorna.
Kreole charakteryzuje -wynikająca z oczywistych względów- asymetria w traktowaniu języków-źródeł, (nie ulega wątpliwości, że tok pisin wziął więcej z angielskiego niż ze wszystkich języków Nowej Gwinei razem wziętych), a także pewien typ struktury gramatycznej – są mianowicie analityczne, niemal pozbawione morfologii. Prawdziwe języki mieszane różnią się znacznie – po pierwsze, czerpią z kilku (dwóch) źródeł po równi, po drugie, zachowują morfologię przynajmniej jednego ze źródeł tylko z niewielkimi zmianami. Jest ich mało, ale dobre przykłady to używany w Kanadzie michif (rzeczowniki francuskie; czasowniki z cree) czy ekwadorska media lengua (słownictwo hiszpańskie, ale gramatyka keczua)
Wszystko co opisane wyżej, to ekstrema (punkty skrajne!), sytuacje, w której język przekształca się drastycznie upraszczając swoją morfologię albo tworzy hybrydę dwóch (lub może większej liczby?) systemów gramatycznych. Jednak każdy język (wyjąwszy sentinelski i podobne przypadki) ulega wpływom z zewnątrz, oczywiście nie każdy w tym samym stopniu (inny punkt skrajny – islandzki z jego odizolowaniem i wyraziście purystyczną polityką językową).
Podejście geograficzne – ligi językowe. Badanie cech wspólnych wynikających z sąsiedztwa można prowadzić na różnych poziomach, bo specyfika lokalna ujawnia się wszędzie, od fonetyki (koncentracja geograficzna 'dziwnych dźwięków' – mlaski w Afryce Południowej ; spółgłoski ejektywne [vel glotalizowane] na Kaukazie; wargowo-tylnojęzykowe [kp, gb; akustyczny efekt podobny do gdakania] w pobliżu Zatoki Gwinejskiej – wszystko to w językach z różnych rodzin, absolutnie niespokrewnionych ze sobą) przez całe zespoły współdzielonych elementów gramatycznych (mówimy wtedy o ligach językowych, takich jak bałkańska, ałtajska etc.) po wspólne słownictwo (zapożyczenia lub kalki) i 'sposoby wyrażania myśli'. Łatwo zauważyć, że wśród ugrofińskich węgierski jest bardzo "słowiański", a dla odmiany fiński – bardzo "germański", zaś baskijski będzie przez laika zidentyfikowany jako bliższy hiszpańskiemu, niż, dajmy na to, hindi. jeśliby dać laikowi do oceny. Postuluję zatem, zamiast głowić się, jaki dobór rodzin językowych byłby najbardziej reprezentatywny dla bardziej 'egzotycznych' części świata, patrzeć na poszczególne obszary językowo-kulturowe, nie przydając większego znaczenia pokrewieństwu. Połowa Indii jest indoeuropejska, druga połowa – drawidyjska (nieścisłe, są w Indiach jeszcze inne rodziny językowe); ale – jest coś, co obie te połówki łączy i powoduje, że wybór między nimi jest -z mojego punktu widzenia- dowolny. O tym czymś za chwilę, a teraz wyliczanka kilku ciekawych obszarów językowo-kulturowych, które w dalszej części wywodu się nie pojawią: Zatoka Gwinejska (gb, kp, czasowniki seryjne, imiona od dni tygodnia); wschodnioafrykańskie Wielkie Jeziora (rola bydła w kulturze, jej odzwierciedlenie w języku); Amazonia; Australia; pogranicze USA i Kanady; wyżynna Nowa Gwinea; Polinezja.
Obszary wymienione powyżej łączy peryferyjność. Do niedawna były (albo do tej pory są) "same dla siebie", nie wchodząc w obręb jakiejś większej cywilizacji. Niczego im to nie ujmuje, a wręcz przydaje "autentyczności" i znaczenia (większa część historii ludzkości toczyła się poza zasięgiem cywilizacji, na peryferiach właśnie). To na peryferiach koncentruje się zróżnicowanie, tu można odkryć zaskakujące, nieoswojone zjawiska. Warto to robić. Ale do uzyskania względnie reprezentatywnego i całościowego obrazu wiedzie inna droga. Współcześnie (czyli tak gdzieś od kilku tysięcy lat :)) zdecydowana większość ludzi i większość języków należy do jakiegoś kręgu kulturowego, jakiejś cywilizacji. Może na peryferiach, może w nietypowy sposób, ale jednak. Jako przedostatnie, ale chyba najbardziej realistyczne proponuję podejście cywilizacyjne.
Dość łatwo podzielić świat na kilka przecinających się kręgów, wyznaczających imperia językowe i dominujące kultury. Krąg greko-łaciński (wraz z jego dziedzicami – językami kolonialnymi; wpływa na cały świat, poza peryferiami peryferii); krąg chiński (też Japonia, Korea, Azja Południowo-Wschodnia); krąg indyjski (to, co łączy obie połówki Indii, ale też Chiny, Azja Południowo-Wschodnia z Indonezją); krąg arabski (wszędzie tam, gdzie dotarł islam – górna połowa Afryki, Azja Środkowa, Południowa i Południowo-Wschodnia). Są też kręgi półwygasłe (np. blade echa co najmniej dwóch wielkich cywilizacji prekolumbijskich – mezoamerykańskiej i andyjskiej) i mniejsze, lokalne (np. perski, który pokrywa się terytorialnie z arabskim, ale ma swoją odrębność arabski to religia, prawo, nauka; perski – poezja i handel; podobnie rosyjski ze swoim dwuznacznym stosunkiem do europejskiego dziedzictwa). Łacina (z greką), chiński, sanskryt (z pali), arabski (z perskim) – każdy z nich ma swoje językowe imperium-dziesiątki czy raczej setki języków, które biorą zeń nie tylko pokłady leksyki (słów, wyrażeń i przysłów) ale też wzorce literackie i światopogląd. Cztery kulturowe kręgi, cztery języki, do tego jeszcze jakieś otarcie się o peryferia (coś "z zupełnie innej beczki") – to już względnie realistyczny program, a przy tym dający moim zdaniem dość szeroką (choć nie gruntowną) wiedzę o świecie; można go oczywiście obudowywać pogłębioną znajomością własnej kultury i kultur pokrewnych oraz dodatkowymi elemementami dobieranymi wedle pozostałych kryteriów i własnych upodobań.
Przemierzyliśmy właśnie drogę od typologii do kultury, od mechanizmu do treści. Moje własne stanowisko jest, mam nadzieję, jasne, ale zilustruję je raz jeszcze przykładem: struktura gramatyczna arabskiego jest fascynująca, ale to nie ona decyduje o tym, że arabski jest jednym z najważniejszych języków świata. Spektakularny sukces islamu nie miał podłoża językowego, ma za to językowe konsekwencje. Gdyby Koran powstał po aramejsku, średniopersku czy grecku (mało prawdopodobne ale nie niemożliwe – te języki były używane w Arabii czasów Mahometa) albo gdyby jego tłumaczenia były uznawane za równoprawne oryginałowi, językowa panorama świata wyglądałaby zupełnie inaczej. Po raz kolejny: kultura i użycie przed gramatyką i funkcjonowaniem.
A skoro tak, to warto zamknąć rozważania śledząc różnice w statusie języków – od "imperialnych", ponadnarodowych, przez te, które uważamy za normalne (język państwowy o stabilnym i rozbudowanym standardzie używany na codzień przez przytłaczającą większość obyateli jednojęzycznego państwa), a co jest raczej anomalią (niecałe 200 państw vs. ponad 7000 języków) – aż po rzeczywistą statystyczną normę – język mniejszościowy, bez standardu lub ze słabo funkcjonującym standardem, duża część użytkowników wielojęzyczna. O praktycznych konsekwencjach mniejszościowości (braku standardu, symbiozy z dominującym językiem / kulturą , zagrożenia) dla samego języka, dla tożsamości jego użytkowników i wreszcie dla kogoś kto podejmuje wysiłek nauki zamierzam pisać w dwu kolejnych odcinkach.
Sygnalizując dalszy rozwój cyklu i kończąc ten mamuci wpis proszę o wszelkie sugestie rozwinięć i uzupełnień. Nigdy nie mam pewności, czy dobieram właściwy poziom ogólności tekstu.
Ciekawy artykuł, wszechstronny i zbyt obszerny, bym skomentował w całości!
Nie jest dla mnie zbyt jasne znaczenie Twojego rozróżnienia pomiędzy "obszarami peryferyjnymi", a "obszarami jakiejś cywilizacji". Piszesz:
Wymienione przez Ciebie uprzednio "obszary peryferyjne" jak najbardziej również są obszarami kręgów kulturowych! Przykładowo, wśród obszarów "peryferyjnych" wymieniasz Amazonię, a wśród obszarów "cywilizacyjnych" wymieniasz Andy. Mamy amazoński kręg kulturowy (wraz z amazońską ligą jęzkową), mamy też andyjski kręg kulturowy (wraz z andyjską ligą językową). Jaka jest w gruncie rzeczy dla nas różnica z punktu widzenia kulturowopoznawczego i językowego?
Plemiona amazońskie mówiące w językach z różnych rodzin mają w czymś podobną kulturę, w czymś podobne wierzenia itd., a ich języki oddziaływały długo na siebie i się upodabniały. Z pewnością z kręgami kulturowymi mamy też do czynienia w Australii, Polinezji i innych wymienionych przez Ciebie obszarach… Stąd uprościłbym sprawę po prostu do stwierdzenia, by się uczyć języków z różnych kręgów kulturowych (i co za tym może pójść lig językowych).
Gdzieś tak w połowie odcinka nr 6 (który miał zawierać w sobie i materiał z obecnego 6bis) zorientowałem się, że żeby zbliżyć się do wyczerpania powinienem napisać małą książkę. Stąd podział i stąd uproszczenia, między innymi luźne traktowanie pojęć typu "cywilizacja", "krąg kulturowy" czy "peryferia". Oczywiście, że w pewnym sensie można (i warto) mówić o cywilizacji polinezyjskiej, czy tym bardziej o australijskim, polinezyjskim, amazońskim etc. kręgu (kręgach) kulturowym. Zapewne wrzucenie "kręgu kulturowego" do cytowanego przez Ciebie zdania to mój błąd, chodziło o potocznie rozumiane "cywilizacje".
***
Broniłbym jednak oddzielnego traktowania przypadków typu Andy/Mezoameryka (które wymieniam, zauważ, jako półwygasłe, 'słabe' kręgi/cywilizacje). Gdzie różnice? Skala (ilu ludzi dana kultura/zbiór pokrewnych kultur obejmuje swoim zasięgiem), spoistość (oczywiście, że są cechy wspólne dla kultur amazońskich czy australijskich – inaczej nie byłoby sensu ich wyróżniać jako obszaru – ale 'wewnętrzne zróżnicowanie per capita' jest dużo większe przy takich obszarach niż choćby w Andach, więcej typologicznych 'ostańców' i osobliwości), wreszcie -i to najważniejsze- wpływ na inne kultury (porównajmy wpływ kultur rodzimych na kulturę 'głównego nurtu' w Australii, Brazylii, Meksyku i Ekwadorze). Wiem, że to nieostre, pomyślę jak dookreślić.
***
Z grubsza chodzi o to, na ile doświadczenia z jednej wioski/doliny/dorzecza można przenieść kawałek dalej. Czysto pragmatyczna kwestia rozsądnego gospodarowania zasobami (w tym przypadku czasem).
Dzięki za wyjaśnienia! Przyjąłem strategię przespania się z tematem, zanim odpisuję. Myślę, że został doprecyzowany. Ciężko oczekiwać od tematu (jakiegokolwiek), by był ostry. 🙂
Odnośnie zaś ostrości świata (i również w nawiązaniu do pierwszej części Twojego artykułu: podział typologiczny, oraz tworzenie języków), czytałeś być może opowiadanie "Tlön, Uqbar, Orbis Tertius" Borgesa?
Osobiście pociąga mnie opanowanie języka "wybitnie niepragmatycznego". Tak jak od kilku lat obiecuję sobie się wziąć za prawdziwą naukę amazońskiego izolatu tikuna.
Temat nie, ale pojęcia/kategorie mogą być ostre. Jeśli wprowadzam dychotomię 'jakaś cywilizacja' – 'peryferia', to powinno być czytelne, gdzie przebiega granica. Oczywiście samo ich wytyczenie może być umowne/arbitralne, ale jeśli są, to warto by miały wyraźnie widoczny przebieg, a nie żeby czytelnik musiał zgadywać po której stronie linii podziału, moim zdaniem, mieści się np. Australia (wiele wspólnych tradycji – Dreamtime; struktur społecznych – podział na połówki 'moieties' itd.).
***
Jak widać brnę tu nie tylko w klasyfikację języków, ale i kultur świata i współzależności między nimi. Żeby robić to rzetelnie, trzeba by całe życie temu poświęcić (jak Wallerstein na 'system światowy' vel 'system-świat'), a i tak rezultaty będą dalece niedoskonałe. Jednak nawet skrótowe i uproszczone ujęcie, traktowane jako drogowskaz – co było moją intencją – musi przynajmniej sygnalizować główne zagadnienia (a trochę ich pominąłem np. w ramach cywilizacji też mamy do czynienia z centrum i peryferiami – hausa należy do arabskojęzycznej cywilizacji islamu, ale pełni w nim mniej centralną rolę niż Egipt; cywilizacje bywają policentryczne – patrz historyczny rozwój Zachodu; Francja, Niemcy, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone to ta sama cywilizacja, ale oddzielne 'centra grawitacji'; patrz też stosunek Japonii (i Korei) do Chin; itd. itd.)
***
Borgesa czytałem i bardzo lubię.
***
Nie mam nic przeciwko uczeniu się tikuna. Ale paleta tikuna, czukocki, yolngu matha, !Kung, choć b. zróżnicowana, jest mniej reprezentatywna dla świata niż, powiedzmy: tikuna, chiński, rosyjski, arabski.
"proszę o wszelkie sugestie rozwinięć i uzupełnień. Nigdy nie mam pewności, czy dobieram właściwy poziom ogólności tekstu."
Bardzo to ciekawe. Wyjątkowo jasno i porządnie napisane ale nie po prostaku. Poziom ogólności mógłby być niższy (tzn. poziom szczegółowości wyższy 🙂 ). Myślę, że w pańskim wykonaniu tekst nie straciłby jasności.