Jestem przedstawicielką pokolenia urodzonego w połowie lat 90. Wychowujący się w moim otoczeniu szkolnym rówieśnicy zdradzali mniejsze lub większe predyspozycje językowe, głównie w kierunku języka angielskiego, choć zdarzali się też mali germaniści, nieco wyobcowani w swych preferencjach. Pierwsza z przyjaciółek zdała FCE (Cambridge’owski First Certificate in English, poziom około B2) jeszcze w połowie gimnazjum. Zaraz potem zrobiła to druga. W międzyczasie, 15-letnia koleżanka potwierdziła innym certyfikatem swoją średnio zaawansowaną znajomość ojczystej mowy Angeli Merkel. Rok przed maturą gratulowaliśmy klasowej prymusce zaliczonego CPE (Certificate of Proficiency in English). Nie patrzyłam nań z zazdrością, raczej żalem, że: „mnie się nie chce, a mogłabym”, bądź też klasycznie wzdychając: „szkoda pieniędzy”. Swoją znajomość angielskiego oceniałam i nadal oceniam dość wysoko, zaś poza osobistą satysfakcją nie byłam w stanie dostrzec żadnych wymiernych korzyści podjęcia tego typu wyzwań.
Pewna grupa moich znajomych wie, że już od ponad roku zapowiadam (hucznie, a jakżeby inaczej), iż zdołam przygotować się zupełnie sama (tj. bez kursu) do tzw. „profa” (o samym stopniu trudności czy strukturze tego egzaminu chętnie podyskutuję w komentarzach). Ku mojemu rozgoryczeniu, studia dały mi dobry dowód na to, że należało uczynić to już dawno temu, zdając chociażby o oczko niższe CAE – uniknęłabym trzech semestrów uczelnianego lektoratu, który raczej powoduje moje językowe zacofanie, niż faktyczny progres. Nie o tym jednak chciałabym pisać, zwłaszcza, że same zajęcia wspominać będę raczej miło.
Wstęp ten miał na celu ukazanie powszechności zjawiska, przynajmniej w moim pokoleniu: certyfikaty językowe nie tracą na popularności, a wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie przeciwne. Na początku przekażę myśl ogólną, która – teoretycznie – winna przyświecać czytelnikowi aż do końca lektury tego tekstu.
Jeśli ktoś robi coś wyłącznie dla własnej satysfakcji, to nie kwestionujmy utylitarności tego czegoś, bowiem sama ta satysfakcja nadaje danemu przedsięwzięciu wystarczająco głęboki sens.
Staram się wychodzić z tego założenia, nawet wbrew krytycznemu podejściu, które z pewnością zaobserwujecie poniżej.
SWEDEX – UDOWODNIJ, ŻE ZNALAZŁBYŚ SPOŻYWCZAK W SZTOKHOLMIE
Jako samouk języka szwedzkiego naturalną sprawą jest, że chciałabym móc monitorować własne postępy. Będąc samemu sobie "sterem, żeglarzem i okrętem" trudno jest o obiektywną informację zwrotną nt. prezentowanego przez siebie poziomu.
(No dobrze, nie jest aż tak źle – dziękuję dwóm skandynawistom, z którymi czasem koresponduję, a także moim internetowym "szwedoznajomym" oraz pani ekspedientce z księgarni w Karlskronie – jest mi bardzo miło, że się dogadałyśmy!)
Przechodząc do sedna: tak, do dziś przechodzi mi czasem przez głowę myśl, aby podejść do Swedexa – certyfikatu języka szwedzkiego, który możemy zdawać na jednym z trzech poziomów: A2, B1 lub B2. Moim potencjalnym celem byłby ten ostatni. Sam Swedex nie otwiera nam praktycznie żadnej furtki do Królestwa Szwecji – aby studiować na tamtejszych uczelniach, potrzebny jest papierek egzaminu TISUS (inna inszość, jak to mówią). Zatem po co miałabym inwestować czas i pieniądze w egzamin na poziomie B2? Po pierwsze, by się zwyczajnie sprawdzić. Po drugie, by ukierunkować jakoś swoją motywację – każdy z nas potrzebuje czasem celu. Jakiego typu wątpliwości mnie jednak powstrzymują?
1. KOSZT I MIEJSCE ZDAWANIA
Rok temu egzamin SWEDEX można było zdawać w kilku większych miastach Polski, w tym na poziomie B2 jedynie w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu. Właśnie odwiedziłam oficjalną stronę folkuniversitetet, głównego "wykonawcy" rzeczonego certyfikatu: w roku 2015 pozostały już tylko ośrodki warszawskie. Wygląda na to, że popularność, bądź też zasoby pieniężne na przeprowadzanie SWEDEXa w Polsce maleją – jeszcze kilka lat temu egzaminatorów nie brakowało nawet w mojej rodzinnej Łodzi.
Koszt egzaminu SWEDEX na poziomie B2 to ok. 750 PLN (informacja mailowa, datowana na marzec 2014), tak więc jest to cena porównywalna chociażby z certyfikatami angielskimi . Doliczyć do tego trzeba także cenę podróży do danego miasta, podręczników i kursu przygotowawczego, ponieważ…
2. SWEDEX NIE SPRZYJA SAMOUKOM
Po pierwsze: nie uświadczymy tutaj konkretnego spisu publikacji zredagowanych specjalnie pod kątem zadań pojawiających się na egzaminie. Folkuniversitetet poleca co prawda na swojej stronie podręcznik På svenska, na temat którego ciężko mi się wypowiadać z racji mojego braku doświadczenia z nim. Sama sięgnęłabym pewnie po Text i Fokus albo Form i Fokus. Mimo to, odczuwalny jest brak odpowiedniej ilości zestawów przykładowych testów, tematów do części ustnej czy konkretnych repetytoriów gramatycznych, które mogłyby pokierować samoukiem.
Sprawa ma się ciekawie z tzw. Modelltestami, a więc egzaminami przykładowymi. Na każdym z poziomów możemy uzyskać dostęp tylko do jednego z nich. Powtarzam: słownie – jednego. Moje mailowe zapytanie o ewentualną możliwość uzyskania czy wykupienia większej ilości egzaminów, np. tych z lat ubiegłych, zostało potraktowane jednoznaczną odpowiedzią ze strony miłego Szweda: "NIE".
Pewne źródła każą mi przypuszczać, że lektorzy wykwalifikowani w kierunku przygotowania kandydatów do SWEDEXa w istocie mają dostęp do tego typu materiałów. Czyżby zmuszano mnie więc do uczestnictwa w zorganizowanych kursach prywatnych szkół językowych? 😉
3. PIĘĆSET ZŁOTYCH ZA PISEMNE POTWIERDZENIE UMIEJĘTNOŚCI NAPISANIA CZTEROZDANIOWEGO MAILA
…bo właśnie do tego ogranicza się moim zdaniem sens (a raczej brak sensu) zdawania SWEDEXa na najniższym z poziomów. Niech mnie ktoś oświeci albo wyprowadzi z błędu, ale nie mam pojęcia, komu i gdzie miałaby zaimponować chęć udokumentowania (w dodatku za tak ciężkie pieniądze) umiejętności, które powinno się posiąść po miesiącu-dwóch średnio intensywnej nauki.
Jeśli mamy już ufać europejskiej klasyfikacji poziomów zaawansowania językowego, to godna "szpanu" komunikatywność zaczyna się raczej w granicach B2. Zaraz ktoś mi zarzuci, że deprecjonuję znaczenie elementarnej znajomości języka, chociażby takiej, jaka przydaje się w podróży. Ależ skąd. Nie potrafię tylko dostrzec sensu tworzenia (i zdawania!) wystandaryzowanego i pieczołowicie ułożonego egzaminu na rzeczonym, mocno podstawowym poziomie. (O ile w ogóle ktoś widzi sens w zdawaniu certyfikatów na jakimkolwiek z poziomów!!!)
4. DOŚĆ SUROWY SPOSÓB OCENIANIA
Porównując SWEDEXa do nieco szerzej znanych, cambridge'owskich egzaminów sprawdzających znajomość angielszczyzny, zmuszona jestem wysnuć nieco nieśmiały wniosek odnośnie surowości przebiegu egzaminu, zwłaszcza części poświęconej rozumieniu ze słuchu.
Zacznijmy jednak od spraw bardziej ogólnych: poszczególne części SWEDEXa (czytanie, pisanie, mówienie, słuchanie oraz słownictwo&gramatyka) mają swoje oddzielne progi zdawalności (60%), które nie sumują się do ogólnego wyniku całego egzaminu. Innymi słowy: niemożliwe jest (tak jak na FCE, CAE czy CPE) kompensowanie wyniku danej części inną częścią. Jeśli choć jeden moduł uzyska wynik poniżej 60%, cały nasz SWEDEX (i pieniądze!) idą do kosza.
W przypadku certyfikatów brytyjskich, nagranie na tzw. "listeningu" puszczane jest egzaminowanemu dwa razy. Z niewiadomych mi przyczyn, SWEDEXowe słuchanie na poziomie B2 zakłada jednokrotne odtworzenie danego dialogu czy historyjki. Być może jest to rozwiązanie bardziej realistyczne – zwracam jednak uwagę na różnice między SWEDEXem a egzaminami (także maturalnymi) z innych języków nowożytnych.
JASNA I CIEMNA STRONA CERTYFIKATÓW JAKO TAKICH:
Wszelkim certyfikatom językowym, konstruowanym na zasadzie poziomowania wiedzy zdającego i stawiania mu wymagań w związku z tymi poziomami, towarzyszy ukryte przekonanie, które starałam się zilustrować obrazkiem widocznym z lewej strony tego akapitu. Jeśli wyobrazimy sobie poszczególne etapy zaawansowania językowego (umowne czy też ustalone odgórnie) jako swoistą "matrioszkę" złożoną z mniejszych słoików włożonych w większe, to za nasz "wkład mentalny i umiejętności" możemy uznać wodę wypełniającą te naczynia.
Na początku wodą napełniamy najmniejszy ze słoiczków (tu oznaczony symbolem A2). Jeśli woda się "przeleje", a więc spełnimy wszystkie wymagania poziomu A2 i będziemy w stanie iść dalej, zaczniemy wypełniać naszą cieczą poziom B1. Tu z kolei konieczne jest kolejne "przeciążenie" słoiczka wodą, aby mogła ona dostać się do największego z naczyń. Innymi słowy – kierujemy się pewną równomiernością, kolejnością i ciągłością nauki.
Wiemy jednak, że nauka języka nie przebiega zawsze jednolicie we wszystkich sferach sprawnościowych, tj. słuchaniu, mówieniu, pisaniu i czytaniu. Osobiście uważam, że szwedzkie rozumienie ze słuchu na poziomie B2 pokonałabym choćby jutro, jednak do mówienia musiałabym się nieco przygotować. SWEDEX wymagałby ode mnie jednakowego wyćwiczenia we wszystkich tych płaszczyznach.
I żeby nie było – uważam to raczej za jedną z niewielu zalet przygotowywania się do certyfikatów – starają się one bowiem dążyć do wyposażenia "ucznia" w pewne minimum w zakresie odgórnie ustalonych poziomów.
Nie da się jednak ukryć, że przygotowując się do tego typu egzaminów uczymy się po prostu "rzemieślniczo" samego wypełniania konkretnych testów i stajemy się podporządkowani pewnej "filozofii używania języka" wyznawanej przez ich autorów.
Znakomitą ilustracją powyższej kwestii będzie jeden z moich ulubionych komentarzy pozostawionych przez stałego czytelnika Woofli. Mam nadzieję, że nie obrazi się on za ten mały cytat.
Czy da się dodać coś więcej?…
Bardzo chętnie poznam wasze doświadczenia ze SWEDEXem oraz pobudki, jakie kierowały wami jeśli chodzi o przystąpienie do tego właśnie egzaminu. Jeśli uda mi się kiedyś go zdać (bo z tego wyzwania póki co nie rezygnuję), to na pewno postaram się opisać wszystko "od kuchni".
Przeczytaj także…
Po jakiemu uczyć się szwedzkiego?
Czy język szwedzki jest trudny
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek?
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek – część 2