czego się uczyć

Peterlin 6 – Czego się uczyć?

peterlin6Po serii tekstów o tym "jak i po co", tym razem garść bardziej konkretnych wskazówek i podpowiedzi dla tych, którzy -podobnie jak ja- chcą zgłębić możliwie duży wycinek językowej (i kulturowej) różnorodności świata. Z pewnością tego typu zainteresowań nie podzielają wszyscy zajmujący się językami – równie dobrze można interesować się tylko jakimś konkretnym językiem, czy grupą języków, czy wreszcie rozumianym abstrakcyjnie "Językiem" jako takim – więc i poniższe zalecenia trudno traktować absolutnie. To nie recepta dla każdego, a jedynie dla tych, którzy z góry przyjmują podstawowe założenia.

A mianowicie:

Warto wiedzieć o świecie jak najwięcej.

i

Im większa różnorodność, tym lepiej.

Dlaczego? Bliższa znajomość języków "rzadkich" czy "dziwnych" otwiera oczy nie tylko na szereg "nowych" zjawisk gramatycznych, sposobów myślenia, tradycji kulturowych, procesów społecznych, ale i te sprawy z "naszego własnego podwórka",  które były dla nas tak oczywiste, że dostrzegamy ich istnienie dopiero wtedy, kiedy okazało się że "można inaczej". Poza tym pozwala przezwyciężyć lęk przed tym co obce, dziwne i trudne, i odwrotnie – demitologizuje egzotykę, leczy z pretensjonalnego romantyzmu.

Szczerzę radzę podjąć wysiłek nauki (niekoniecznie nauki dogłębnej, ale czegoś więcej niż przeglądnięcie gramatyki) co najmniej 4-5 języków "rzadkich", w miarę możliwości należących do różnych rodzin językowych, używanych w różnych stronach, różnych typologicznie, o różnym statusie oficjalnym, stopniu standaryzacji, tradycjach literackich.

Nie sposób nauczyć się nie tylko wszystkich języków używanych na świecie, ale i ich dziesiątej części, nawet możliwości opanowania marnego 1% z nich (czyli 60-70 sztuk) są raczej teoretyczne. Należy się zatem ograniczać, a skoro tak, to jak wybrać mądrze? Jeśli X zna polski, czeski i rosyjski, a Y – polski, chiński i swahili, to choć obaj znają po trzy języki, to chyba jasne, który wie więcej o tym, jak różne mogą być od siebie poszczególne kultury i sposoby mówienia. To rozumowanie leży u podstaw moich prób badania universum poprzez jego punkty skrajne. O tym jak je wytyczyć będzie za chwilę, ale na razie ważna uwaga – szukanie skrajności to nie jest jedyne kryterium wyboru!

Równoległe i może równoważne jest kryterium pragmatyczne – skoro na starcie wiadomo, że nie wszędzie można będzie dotrzeć bezpośrednio (= nie da się nauczyć wszystkich języków), to należy starać się o jak najbardziej przydatnych pośredników (= języków używanych powszechnie jako drugie i kolejne)

Od czego zatem zacząć? Od angielskiego. Tyle się w nim publikuje, że choćby dla dostępu do literatury naukowej (i nienaukowej) na dowolny temat, warto się go nauczyć. Nie mówiąc już o tym że materiałów językowych (podręczników, gramatyk, tekstów, obliczonych na czytelnika anglojęzycznego jest pewnie więcej niż jakichkolwiek innych (chociaż w pewnych niszach geograficznych lepiej sprawdzają się inne języki…).

Poza angielskim warto byłoby znać jeszcze co najmniej jeden z języków dawnych mocarstw kolonialnych: francuski, rosyjski bądź hiszpański (walory niemieckiego, niderlandzkiego czy portugalskiego są wyraźnie niższe – choć nauka niemiecka stoi na wysokim poziomie i ma długie tradycje, to jej nowsze publikacje są przeważnie anglojęzyczne), przy czym hiszpański to przede wszystkim klucz do języków Ameryki Łacińskiej, zaś i po francusku i po rosyjsku można zdobyć niemal wszystko (oba mają swoje sfery specjalnych wpływów, gdzie wygrywają nawet z angielskim: językami dawnych kolonii francuskich czy byłego Związku Radzieckiego trudno jest się zajmować bez znajomości francuskiego czy rosyjskiego).

Wróćmy do punktów skrajnych. No dobrze, załóżmy, że ciekawie i może nawet użytecznie jest zajmować się, choćby pobieżnie, językami jak najbardziej różnymi od dotychczas nam znanych i od siebie nawzajem. Ale jak tę "różność" wykryć i zmierzyć?

Nie mam dobrej, ścisłej, wyliczonej odpowiedzi, poza tym, że i tu, jak i prawie wszędzie indziej, zalecałbym częste zmiany perspektywy, atakowanie problemu z różnych kątów natarcia. Więc na przykład najpierw podejście typologiczne – wyróżnia się w uproszczeniu cztery czy pięć podstawowych typów struktury gramatycznej – czemu nie "z każdego typu po trochu"? Potem klucz terytorialny – w końcu można wyróżnić kilka czy kilkanaście wyraźnie odrębnych kulturowo (i językowo) obszarów geograficznych, a podział ten nie pokrywa się w pełni z genetyczną klasyfikacją języków, która stanowi kolejny punkt widzenia. Idźmy dalej – skoro język nie jest bytem samym w sobie, a zjawiskiem społecznym, to społeczny kontekst jego użycia ma poważne konsekwencje praktyczne. Warto więc poznać jakiś język mniejszościowy, jakiś język słabo standaryzowany i wreszcie jakiś język zagrożony, żeby zorientować się, jak te sytuacje społeczne – zagrożenie, mniejszościowość, brak standaryzacji – mają się do życia języka i władającej nim społeczności.

Uczymy się zatem języków różniących się strukturą, z różnych kontynentów, należących do różnych rodzin językowych i o różnym statusie – ale to nie wyczerpuje tematu! By mieć względnie pełny obraz tego, czym może być język, bezwzględnie warto przynajmniej na chwilę przystanąć nad którymś z języków migowych i -znów- zastanowić się nad konsekwencjami psychologicznymi i społecznymi. O czym mówię? Otóż, jeśli podstawowym nośnikiem kultury i tożsamości jest język i jeżeli Polski Język Migowy strukturalnie drastycznie odbiega od mówionego (czy miganego) polskiego, to do jakiej kultury należą jego użytkownicy? Czy polski Głuchy ma więcej wspólnego -pod względem doświadczeń życiowych i kulturowej tożsamości- z czeskim czy niemieckim Głuchym, czy ze słyszącym Polakiem? Czy polski Głuchy to to samo co głuchy Polak? Czy polski Głuchy w ogóle jest Polakiem? Te i inne pytania do punkt wyjścia do długich rozważań, których miejsce jest w osobnym tekście; tu sygnalizuję tylko temat, zachęcając do poszukiwań i zapoznania się z użytymi terminami (głuchy vs. Głuchy; migany vs. migowy – to nie to samo). Dobry punkt startu to np. rozmowa z Pawłem Rutkowskim, w której m.in.:

Słyszący często dziwią się, że Głusi migają przez sen, że w dowód uznania nie klaszczą, tylko machają rękami nad głową – bardzo wiele podobnych zachowań staje się oczywistymi, jeśli spojrzymy na Głuchych jak na mniejszość językową, a nie niepełnosprawnych.

A teraz szczegółowiej o językach fonicznych:

Zróżnicowanie typologiczno-gramatycznego. W ujęciu ogólnym każdy język można przyporządkować do jednego z czterech czy pięciu reprezentowanych na świecie typów struktury gramatycznej. Klasyfikacja ta jest bardzo umowna, typy w stanie czystym w naturze nie występują (tj. w każdym praktycznie języku można odnaleźć cechy charakterystyczne dla kilku różnych typów), granice między nimi i kryteria przyporządkowania do nich nie są jasne, a wokół całej sprawy toczy się dyskusja ekspertów, każdy z których ma własne widzimisię. Powiedziawszy to wszystko, powiedzmy słówko o typach, kreśląc ich ogólny obraz bardzo grubym pędzlem.

Są otóż na świecie języki:

A. Fleksyjne, czyli takie, w których związki pomiędzy poszczególnymi elementami wypowiedzi wyrażane są przez końcówki (a ściślej, przez afiksy, które mogą też stać na początku słowa, ale w językach lepiej znanych czytelnikowi stoją na końcu, więc zostańmy przy nieścisłym terminie 'końcówka') wyrazów. Mamy tu na ogół do czynienia z systemem rozróżniania liczb, przypadków i rodzajów, oraz z bardzo rozwiniętą składnią zgody (rzeczownik danego rodzaju w danym przypadku może być określany tylko przez przymiotnik tegoż rodzaju i przypadku) i rządu (dopełnieniem czasownika X może być rzeczownik bądź grupa imienna stojąca w przypadku Y). Czasowniki posiadają co do zasady odrębne formy (końcówki, a czasem i rdzenie) dla każdej kombinacji osoby, liczby, czasu (ew. jeszcze strony i trybu). Poszczególne części mowy są wyraźnie oddzielone od siebie (ten sam wyraz nie może być np. jednocześnie rzeczownikiem i czasownikiem). Ponieważ w końcówkach wyrazów wyrażona jest już duża część informacji składniowej (co jest podmiotem, co dopełnieniem etc) szyk zdania może – przynajmniej teoretycznie – być bardzo swobodny, czy wręcz dowolny. Typowe języki fleksyjne to "stare języki indoeuropejskie" (czyli np. greka, łacina, staroirlandzki czy sanskryt) czy bałtosłowiańskie, mniej typowe – języki romańskie; poza rodziną indoeuropejską typ występuje np. na Kaukazie.

B. Izolujące vel analityczne (ja wiem że upraszczam i że jedno to nie do końca to samo co drugie). W tych językach stosunki gramatyczne wyrażane są nie przez elementy słów (końcówki etc.) ale przez szyk zdania (angielskie the dog bites the cat vs. the cat bites the dog) i odrębne słowa (np. przysłówki czasu zamiast informacji o czasie wpisanej w czasownik). Angielski jest językiem umiarkowanie izolującym, dużo dalej w tym kierunku idą np. chiński czy indonezyjski w których gramatyczne kategorie czasu, osoby i liczby praktycznie nie istnieją (a jeśli to w b. ograniczonym zakresie). Charakterystyczny dla (niektórych) języków analitycznych jest brak ostrych różnic pomiędzy częściami mowy. W zależności od miejsca w zdaniu, ten sam wyraz pełni różne funkcje. Najczęstsze jest rozmycie granic między przymiotnikiem a czasownikiem, ale proces ten może iść dużo dalej (klasyczne "verbing nouns weirds language" z Calvina i Hobbesa czy jeszcze klasyczniejsze "time flies like an arrow" [obok normalnego znaczenia także: muchy czasu lubią strzałę / mierz czas muchom tak jak strzale]). Utarło się traktować języki analityczne są łatwiejsze od fleksyjnych, bo "nic nie trzeba odmieniać". Uważam to myślenie za błędne, bo mają one dużo rygorystyczniejszą składnię, której arkana niełatwo opanować, a w skrajnych przypadkach, takich jak indonezyjski z Riau czy klasyczny chiński, niemal każda wypowiedź jest potencjalnie tak wieloznaczna, że niezrozumiała bez szerszego kontekstu sytuacyjnego czy kulturowego. Polecam lekturę tego tekstu i porównanie tłumaczenia dosłownego z pełnym. Czy naprawdę łatwo wyprowadzić drugie z pierwszego?

C. Alternacyjne. Czyli języki fleksji wewnętrznej. Typ ten – przynajmniej w swojej najbardziej charakterystycznej formie – reprezentowany jest przez języki rodziny semickiej (i w bardziej ograniczonym zakresie – inne języki afroazjatyckie), a jego specyfiką jest, że (uwaga, znów duże uproszczenie) spółgłoskowe rdzenie wyrazu ogólnie wskazują na jego znaczenie, zaś konkretnych informacji gramatycznych (przypisanie do części mowy, osoba, czas, liczba) udziela układ rozdzielających je samogłosek i afiksów. By użyć oklepanego przykładu, KTB to w arabskim rdzeń o abstrakcyjnym znaczeniu 'pisać', dający m.in. takie konkretne formy jak: KiTaaB 'książka'; KuTuB 'książki'; KaTaBa 'pisał'; jaKTuBu 'pisze'; KaaTiB 'pisarz'; maKTuB 'list' itd. itd. W teorii (choć nie zawsze w praktyce – np. KaTiBat od tego samego rdzenia znaczy 'batalion') przypadków, znaczenie konkretnej formy daje się regularnie wyprowadzić z rdzenia i układu samogłosek.

D. Aglutynacyjne. Czyli sklejane. Języki w których konkretne formy wyrazów tworzone są poprzez dołączanie do siebie, w ściśle określonym porządku cząstek oznaczających osobę, liczbę, czas, tryb, modalność, przynależność czy inne jeszcze rzeczy. Zasadnicza różnica między nimi a językami typowo fleksyjnymi polega na tym, że w tych ostatnich jedna niepodzielna cząstka może informować o kilku elementach łącznie ('-om' w 'chłopcom' to jednocześnie liczba mnoga i celownik) podczas gdy w językach typowo aglutynacyjnych można łatwo wyodrębnić cząstki odpowiedzialne za poszczególne elementy znaczenia (w lezgińskim 'chłopcom' to gadajriz, gdzie 'gada' – chłopiec; -jr – liczba mnoga; -iz – celownik). Za typowo aglutynacyjne uważa się języki tureckie i ugrofińskie, rzadziej wspominając o tym, że typ ten znaleźć można także w językach rodziny bantu, niektórych kaukaskich (jak lezgiński) czy w keczua.

E. Inkorporujące i polisyntetyczne. Znów dwa terminy, które dokładnymi synonimami nie są, ale często bywają używane zamiennie. Inkorporacja to włączanie do orzeczenia informacji o pozostałych częściach zdania (np. o osobie którą wyrażone jest dopełnienie). W językach inkorporujących zamiast "widzę dziewczynę" mówi się coś w rodzaju "widzę-ją dziewczynę", zaś "damy wam jabłka" to mniej więcej "damy-wam-one jabłka", "nie wydam cię policji" – "nie wydam-im-ciebie policji". Inkorporację dopełnienia znaleźć można w językach bantu, ale też w baskijskim, gruzińskim i – w szczątkowym zakresie – węgierskim. Z kolei polisynteza to proces tworzenia ad hoc czasowników włączających w siebie całą treść zdania, poprzez mnogość cząstek gramatycznych opisujących wszelkie możliwe aspekty sytuacji i "połykanie" dopełnienia. Przez to "połykanie" rozumiem proces wyglądający mniej więcej tak, że zamiast "widzę samochód" mówiłbym "widz-samochód-ę", zamiast "widzisz ten dom" – "widz-tendom-isz" . Polisynteza jest bardzo produktywna w wielu językach obu Ameryk, np. w irokeskich. W mingo "jestem złodziejem samochodów" to u'ksehtanöskwas czyli coś jakby "samochodyczęstokradnę" (przy czym 'tłumaczenie' jest mylące, bo w mingo mamy do czynienia ze zlepkiem cząstek, a nie samodzielnych wyrazów). Dla porównania samo "jestem złodziejem" (=często kradnę) to knöskwas

No proszę – temat, wydawać by się mogło, ledwie co napoczęty, a tekst już przydługi. Ciąg dalszy zatem następnym razem – w nieplanowanym odcinku 6bis.