grywalizacja

Peterlin 9. Kiedy przestać się uczyć. Kilka iluzji.

peterlin9Od początku cyklu powtarzałem po wielokroć, że język jest środkiem wyrażania jakichś treści, ale też narzędziem podkreślania własnej tożsamości (to, jak mówię, świadczy o tym, kim jestem) i budowania relacji społecznych (to, jak do Ciebie mówię, świadczy o tym, za kogo Cię uważam i jak bardzo poważam) a *nie* tylko zestawem słów i reguł istniejącym w oderwaniu od rzeczywistości społecznej. Oczywiście, by móc brać udział w interakcjach, uzyskać dostęp do dóbr kultury itp., trzeba te "słowa i reguły" – warunek konieczny, ale nie wystarczający – opanować. Większość dyskusji, porad, metod nauki języków koncentruje się na tych elementach, bo tak jest łatwiej, szybciej i skuteczniej. "Jak" to w końcu łatwiejsze pytanie niż "dlaczego" i "po co". W kolejnym, ostatnim już odcinku planuję opisać, do czego tak naprawdę przydają mi się języki, ale wcześniej, tu i teraz, chciałbym przestrzec przed kilkoma pułapkami, w jakie można wpaść wskutek zbyt technicznego podejścia do nauki języków i koncentracji na narzędziach nauki i mierzeniu postępów, zamiast na celach rzeczywistych (treści, tożsamości, interakcje).

Nie mam nic przeciwko korzystaniu z narzędzi przyspieszających naukę. Podręczniki, listy frekwencyjne, spreparowane teksty, programy testujące zapamiętywanie – to wszystko super, bo pozwala szybciej dotrzeć do etapu samodzielnego używania nowego języka do czegoś konkretnego (lektura czy rozmowa, czy załatwianie spraw w urzędzie, czy cokolwiek innego). Informacje usystematyzowane i uszeregowane przyswaja się łatwiej, niż przypadkowo dobrane treści. Nauka przy użyciu specjalnie przygotowanych materiałów jest – przynajmniej na początku – efektywniejsza i mniej stresogenna niż "pójście na żywioł", kiedy wszyscy mówią zbyt szybko, a co drugiego słowa trzeba się domyślać. Problem w tym, że łatwo się w tym komforcie zatracić, zapominając, że tak naprawdę chodzi o ten żywioł właśnie. Rzeczywistość zawsze będzie bogatsza od wyobraźni autora podręczników; rozmowa na ulicy czy przez Skype'a – bardziej chaotyczna i nieprzewidywalna niż odgrywane na zajęciach scenki. Chodzi przecież nie o to, by przerobić podręcznik, czy skończyć kurs, ale raczej o to, by chłonąć prawdziwe treści i rozumieć żywych ludzi. Komfort, jaki daje kontrolowane środowisko nauki (czy samodzielnej, czy zorganizowanej) to tylko iluzja i warto o tym pamiętać.

Powiązanym problemem, kolejną konsekwencją traktowania języka jako zamkniętego zbioru faktów (słów i reguł ich składania w zdania) jest iluzja perfekcji. Łatwo przyjąć sobie za pewnik, że istnieje jakiś jeden niezmienny wzorzec języka, i że kiedy go osiągniemy lub się do niego zbliżymy, będziemy mogli przestać się uczyć, bo wszystko wreszcie będzie przychodzić naturalnie; ale dopóki tak nie jest – trzeba się "uczyć języka" w jakiś specjalny, dedykowany sposób. Tymczasem, taki moment nigdy nie nastąpi, bo język żyje i jest współtworzony przez wszystkich swoich użytkowników, z których żaden nie zna go w całości. Kompetencje językowe rodzimego użytkownika nie są mu dane raz na zawsze w jakiś magiczny sposób, ale rozwijają się przez całe jego życie, nie dlatego, żeby świadomie się czegoś uczył (to też, ale na ogół tylko do wejścia w dorosłość), ale równolegle ze zbieraniem życiowych doświadczeń. Jeśli język opisuje świat, to nauki języka nie sposób oderwać od nabywania wiedzy o świecie. Widać to nie tylko na poziomie nieświadomie przestrzeganych reguł rządzących pragmatyką codziennego użycia (kto, kiedy, jak, co i do kogo mówi) ale nawet na poziomie pojedynczych słów.

Czy jeśli wiem, że "larch" to po polsku "modrzew", ale nie mam pojęcia jak taki modrzew wygląda (dla mnie to "jakieś drzewo"), to "znam" słowo "larch", czy nie znam? A czy znam samo słowo "modrzew"? Co się zmieni, kiedy obejrzę trzeci odcinek Monty Pythona i zapamiętam, jak wygląda drzewo, które tam pokazują? Moim zdaniem nie ma potrzeby, by na te pytania odpowiadać; służą tylko do wzmocnienia intuicji, że znajomość języka nigdy nie jest kompletna, że być może zamiast zaliczać testy ze słownictwa warto, bo ja wiem, zapisać się na kurs rozpoznawania drzew?

Przy okazji – we wspomnieniach Feynmana jest kapitalny fragment, kiedy ojciec mówi mu, że wiedza jak nazywa się ptak siedzący przed nimi na gałęzi jest bezużytecznym etykietowaniem, jeśli się nie ma pojęcia, jak ten ptak żyje. Podobnie ze znajomością słów, podobnie ze znajomością języków – co z tego, że wiem jak mówić, jeśli nie wiem, o czym mówię?

Zachęcając do tego, by stawiać sobie wysokie wymagania, jednocześnie zniechęcam do pogoni za językową doskonałością, jeśli rozumiana jest wąsko i w czysto techniczny sposób, bo prowadzi do kolejnej pułapki…

Iluzja wtajemniczenia. Ucząc się języków rzadko nauczanych, egzotycznych, jakkolwiek zwał i osiągając w tym niezłe wyniki, nie raz i nie dwa zdarzyło mi się przyłapać samego siebie na pielęgnowaniu poczucia wyższości w stosunku do tych 'profanów', którym to wystarcza użytkowa (albo i żadna) znajomość perskiego (nie tylko perskiego to dotyczyło, ale niech ten przykład wystarczy), którzy mają fatalny akcent, którzy nie odczytują aluzji literackich itepe. Ja przy nich to ho-ho! Robiłem zakłady z sobą samym: zobaczmy czy – pomimo słowiańskich rysów – mogę sprawić, by mnie brano za Persa. Kiedy się orientują? Po 5, 10, 15 minutach? Bicie takich rekordów wciąga (będzie o tym i niżej) i bawi, podobnie jak rzucanie cytatami z poezji czy powiedzonkami, których znajomości nikt nie spodziewa się od cudzoziemca. Nie mówię, żeby tego nie robić, wprost przeciwnie, to fajna zabawa językiem, sposób na rozluźnienie atmosfery, no i efektywna technika utrwalania wiedzy i doskonalenia umiejętności. Ale jeśli stoi za tym chęć dowartościowania się w czyichś oczach, poczucia się lepszym od kogoś, wtajemniczonym, to nie wygląda to zdrowo. Jeśli czyjś łamany perski nie przeszkadza mu w nawiązywaniu kontaktów i byciu szczęśliwym, to zamiast (w myślach) cmokać z politowaniem, należałoby gratulować i życzyć zdrowia.

Wśród ludzi o zainteresowaniach zbieżnych z moimi, czyli zajmujących się językami mniejszościowymi, to "cmokanie w myślach" pojawia się czasem również w stosunku do "nich", "miejscowych", "tambylców", czyli użytkowników języka, jeśli na przykład posługują się jego "zachwaszczoną", "nieautentyczną" formą. Trochę jak globtroter korzystający z dobrodziejstw globalizacji, by odwiedzić – jak 10 000 globtroterów przed nim – jakieś "egzotyczne plemię" i potem sarkać, że piją tam Coca-Colę i noszą koszulki Manchesteru United, co w końcu jest rezultatem tejże globalizacji.

Cóż, nauka języków rzadkich to ani wyczynowy sport, ani jakaś mistyczna inicjacja. Uczący się nie jest wybrańcem (choć łatwo można tak się poczuć, zajmując się sprawami interesującymi tylko garstkę osób na świecie), a świat nie będzie się naginał do jego wyobrażeń.

Iluzja wyników. Nauka języków to sposób na poszerzenie wiedzy o świecie, nie wyścigi, nie wyczyn, nie rywalizacja. Warto o tym pamiętać, posługując się różnorakimi narzędziami wspomagającymi naukę. Wyżej piszę, że działają, systematyzując i odpowiednio dawkując nową wiedzę; przed osiągnięciem samodzielności językowej pozwalającej na własne poszukiwania są całkiem przydatne. Ale to, co jest zaletą, bywa również i wadą (przykłady z duolingo, bo to akurat znam najlepiej):

Aplikacje wspomagające naukę działają w oparciu o ogólne zasady ugrywalnienia – systemy punktacji, paski postępu, odblokowywanie kolejnych etapów, zdobywanie kolejnych odznak. Wszystko to wciąga, wręcz uzależnia; motywuje do nauki (a raczej do zabawy z programem). Problem w tym, że rozlicza się tu nie z rzeczywistych umiejętności, a z dostosowania się do wewnętrznych reguł rządzących aplikacją, te zawsze są uboższe od rzeczywistości, uproszczone. Duolingo nie karze za pomijanie diakrytyków – żeby zdążyć na czas, pobić rekord, będę pomijał. Na wiele pytań można odgadnąć odpowiedź, wcale jej nie znając; wystarczy eliminacja opcji absurdalnych albo znajomość algorytmu. Skoro elementem przyciągającym jest stałe zaliczanie kolejnych osiągnięć, stopień trudności musi być (i jest) tak ułożony, by przeciętny gracz pozostawał zmotywowany (= musi mieć jakieś sukcesy). Efekt końcowy – można mieć "zrobione na złoto" całe drzewko, bez jakiejkolwiek użytecznej znajomości danego języka (irlandzkiego w moim przypadku).

Powyższe można uogólnić na egzaminy – każdy test ma swoją specyfikę, co umożliwia pójście na skróty ("nauka pod egzamin"; w skrajnych przypadkach – wkuwanie na pamięć całej bazy pytań, jeśli jest zamknięta) – ale także na cały proces konwencjonalnie rozumianej nauki. Podręcznik to mapa języka, zajęcia to gra symulacyjna. Każda mapa upraszcza (mapa w skali 1:1 jest jednocześnie idealnie wierna i kompletnie bezużyteczna), każda symulacja różni się od rzeczywistości, bo jest kontrolowana i bezpieczna (w zawodach paintballowych amatorzy wygrywają z żołnierzami sił specjalnych, bo są od nich śmielsi, bardziej ryzykują; wiedzą, że to tylko farba, ci drudzy reagują jak na prawdziwe kule). Niezależnie od tego, jak wciągające mogą być rozmaite gry i zabawy, w tym językowe, rzeczywistość, chaotyczna, dezorientująca, pozbawiona sztywnych reguł i punktacji, jest o wiele ciekawsza. Nauka języka w stosunku do używania języka jest tylko surogatem, protezą, którą – po raz kolejny powtórzę – jak najszybciej należy odrzucić.