Jeśli ktoś choćby pobieżnie zetknął się z wschodnimi sztukami walki, nie jest mu obce przeciwstawianie "stylów twardych" (np. karate kyokushin: blokowanie ciosów tak, by przeciwnikowi zgruchotać ręce; łamanie bykom rogów kantem dłoni i inne fajerwerki) tym "miękkim" (np. aikido: spokój, uniki, oszczędność ruchów, siła przeciwnika obrócona przeciwko jemu samemu). Uwagi w nawiasach to oczywiście karykatura, a nie opis; ale dzięki nim, myślę, wyraźnie widać o co chodzi – ten sam cel można starać się osiągnąć radykalnie różnymi środkami.
Z nauką języków podobnie – wiele metod, wiele dróg, a wszystkie (przynajmniej w teorii) mają prowadzić z grubsza w tym samym kierunku. Jak wybrać taką, która pozwoli dojść jak najdalej? W dzisiejszej części ponownie zastanawiam się "jak się uczyć", ale chodzi tu o inne "jak" niż poprzednio. Tam mowa była o technikach i zasadach postępowania, tu – o stylu i podejściu do własnej nauki i do uczenia innych.
Jeśli chcesz zostać świętym musisz być okrutny wobec siebie
Moje instynkty są chyba jasne dla czytelników poprzednich części cyklu. Uważam intensywność nauki za kluczowy warunek jej skuteczności. Staram się wiele wymagać od innych, ale przede wszystkim od siebie. I wreszcie – bardziej interesuje mnie to, co robię źle, niż to, co robię dobrze. Krytyczne podejście, tropienie dziur w całym, źle może wpływa na samozadowolenie i spokojny sen, ale jest nieodzowne – by móc poprawić swoje błędy, trzeba wiedzieć, że się je popełnia. Żeby próbować zostać świętym, trzeba być dotkliwie świadomym swoich grzechów; żeby próbować zostać mędrcem – zdawać sobie sprawę, jak wiele się nie wie (a propos dyskusji o znaczeniu klasyki – warto poczytać Platona, żeby zobaczyć z bliska to "wiem, że nic nie wiem")
Udzielając się kiedyś na forum dla obcokrajowców uczących się polskiego, programowo nie rozpływałem się w zachwytach (wszystkie "well done" i "good job" tępiłem jak zarazę) – w końcu jeśli dzieci uczą się języków szybciej niż dorośli, to między innymi ze względu na "presję rówieśniczą"; jeśli któreś mówi śmiesznie, czy inaczej od innych, to banda kolegów-sześciolatków go bezlitośnie wyśmieje. Teraz nie próbowałbym już odtwarzać takiego podejścia, ale wciąż uważam szczere wytknięcie błędów, choć bolesne, za bardziej przydatne, niż cukierkowe i puste zachęty. Pasja, chęć, parcie naprzód, powinny wypływać ze środka, nie z zewnątrz; jeśli krytyka Cię zniechęca, to problem z Tobą, nie z krytyką, w końcu, że zacytuję książkę Feynmana "What do you care what other people think?" Co Cię obchodzi, co myślą inni? (dla jasności – nie chodzi o to by krytykę ignorować [przeciwnie!], zresztą – przeczytajcie tę książkę)
Jeśli spotkasz czterolatka, który myśli, że biega najszybciej na świecie, to dlaczego miałbyś mówić mu, że to nieprawda?
I tu konieczna korekta. Opisane wyżej uporczywie samokrytyczne, wiecznie z siebie niezadowolone podejście sprawdza się pod warunkiem, że wiesz, że można, że nawet jeśli osiągnięcie celu nie jest pewne, to przynajmniej można się do niego zbliżyć. W przypadku świętości z cytatu to proste, każdy słyszał Arkę Noego i wie, że "Taki duży, taki mały może świętym być". Ale mówiąc poważnie, w wielu, wielu sferach życia krępowani jesteśmy przekonaniem o własnej niemocy. Nie umiem grać na żadnym instrumencie bo "nie mam słuchu", a nie dlatego, że nigdy tak naprawdę nie próbowałem, a nie próbowałem, bo już od małego "wiedziałem", może ktoś życzliwy mi powiedział, że słuchu nie mam. Podobnie z "talentami" do matematyki, języków, plastyki, sportu, czego tam jeszcze. Siedmio- czy dziesięciolatek słyszy, że skoro nie dostał się do szkoły sportowej czy muzycznej, to już sportowcem czy muzykiem nie będzie, pech taki, za późno. Przedmiot X przychodzi mu trudniej – widać nie ma uzdolnień, a skoro nie ma, po co ma się starać? I mamy sprzężenie zwrotne gotowe, bo skoro się nie stara… To podejście, które można streścić "nigdy się nie nauczę, bo jeszcze nie umiem" (tymczasem jest dokładnie odwrotnie: to gdybyś coś umiał, nie mógłbyś już się nauczyć) uważam za skrajnie szkodliwe.
Warto byłoby je zastąpić "ormiańskim" (taki dialog z jednego z opowiadań Saroyana):
Wujek zostawił kluczyki w samochodzie, chcesz się przejechać? A umiesz prowadzić? Nie wiem, jeszcze nigdy nie próbowałem.
No właśnie, a kiedy już, zamiast zakładać, że się "nie da", spróbujesz czemuś poświęcić, dajmy na to 100 minut przez 100 dni, najlepiej kolejnych, mogę się założyć, że efekty będą; oceniaj je tak krytycznie jak tylko możesz ale nie rezygnuj i próbuj rzetelnie – ot i cała tajemnica.
Oczywiście, że nie każdy wystąpi kiedyś w Carnegie Hall, ale każdy może nauczyć się grać dla własnej i cudzej przyjemności. Z językami podobnie – być może nigdy nie staniesz się klasykiem literatury języka, którego się uczysz (jak Korzeniowski-Conrad), dziennikarzem prestiżowych obcojęzycznych mediów, gwiazdą talk-show czy popularnym komikiem (choć to możliwe), ale z pewnością możesz nauczyć się dowolnego języka tak, by używać go podobnie sprawnie jak wykształcony rodzimy użytkownik. To tylko (i aż!) kwestia wkładu pracy i chęci, nie pokładów talent.
I have never met anybody who studied hard
Nauka to przede wszystkim kwestia włożonego czasu, ale gołym okiem widać, że nie do końca. Dlaczego jedni "wyciągają" więcej z godziny poświęconej na naukę? Są mądrzejsi? Znają jakieś tajemne sztuczki? Nie odrzucając całkowicie ani jednego ani drugiego, zaryzykuję tezę, że decydujące znaczenie ma inny czynnik: intensywność. O komasowaniu nauki w czasie, by go nie tracić na cykl zapomnień i przypomnień już było, ale chodzi też o dawanie z siebie więcej niż minimum, koncentrację, skupienie, wysiłek. Prawie nikt prawie nigdy -o sobie wiem, innych podejrzewam na podstawie licznych poszlak- nie zbliża się nawet do granicy swoich możliwości. Oczywiste są i konsekwencje, i powody: i ja i ty możemy biegać po te same 30 minut pięć razy w tygodniu, ale jeśli ja w tym czasie truchtam z tętnem na 60% maksymalnego, a ty robisz interwały i tempówki na 95%, to łatwo zgadnąć kto po pół roku będzie biegał szybciej i miał lepszą kondycję. Ale z drugiej strony, ja swoje pół godziny będę spędzał w błogim komforcie, a ty przynajmniej przez część tego czasu będziesz miał ochotę się -uczciwszy uszy- porzygać ze zmęczenia. Przy tym ja będę sobie słuchał muzyki, układał w myślach plan dnia, śnił na jawie, a ty – będziesz miał w głowie pustkę. No czy coś w tym dziwnego, że takich jak ty jakoś znajdzie się mniej, niż takich jak ja?
Jaki byłby językowy odpowiednik tych "interwałów i tempówek"? Przecież nie wgapianie się w kartkę tak uporczywie aż krew pocieknie z nosa i uszu !? Klucz do tej intensywności to koncentracja, powstrzymanie się od robienia czegoś "przy okazji", namysł zamiast zgadywania odpowiedzi do ćwiczeń gramatycznych, czytanie świadomie wnikliwe zamiast pobieżnego i inne czasochłonne i męczące czynności. Ciężka, uporczywa praca przynosi efekty ale bywa nudna, niewdzięczna i … jest ciężka.
I was there to push people beyond what's expected of them. I believe that is an absolute necessity. – Terrence Fletcher, postać z filmu "Whiplash"
I tu pojawia się jakaś rola dla nauczyciela (czy jakiejkolwiek osoby z zewnątrz). Ponieważ zbliżanie się do granicy własnych możliwości jest nieprzyjemne, pozostawiony sam sobie wolę zatrzymać się w bezpiecznej odległości, nie ryzykować. Jak wie każdy rekrut piechoty morskiej, ktoś non-stop ryczący ci nad uchem i nie przyjmujący "już nie mogę" za odpowiedź, jest w stanie bardzo szybko sprawić, że zadania, które wydawały się nieosiągalne staną się chlebem powszednim. Wyciągać innych ze strefy komfortu i pchać poza (pozorne) granice ich możliwości – to ważna rola jaką może odegrać nauczyciel, niekoniecznie nawet używając takiego repertuaru chwytów jak Terrence Fletcher. Rola ważna, ale szalenie wymagająca, a granica pomiędzy potrzebną dla rozwoju konsktruktywną presją, a zbędnym sadyzmem – bardzo cienka. By jej nie przekroczyć trzeba mieć wiedzę, pasję, ideały, autorytet i niewyczerpane pokłady energii. Mało takich osób się znajdzie, ich szukania – nie doradzam, bo koszta pomyłki są ogromne.
Ten wątek rozważań uważam za wartościowy z dwóch względów: po pierwsze skonstatowanie mobilizującej roli stresu pozwala częściowo odtworzyć "konstruktywną presję" w bezpiecznych, domowych warunkach. Podjęcie publicznych zobowiązań, z których trudno się wycofać bez utraty twarzy, znacznie zwiększa motywację do pracy. Zaliczka wzięta, termin nagli, ludzie na mnie liczą – chciał, czy nie chciał, muszę napisać ten artykuł, (wygłosić wystąpienie na konferencji, tłumaczyć te ważne rozmowy ….), choć gdybym mógł to bym się wycofał, bo boję się, że mnie to przerasta. Warto stawiać sobie wyzwania nieco na wyrost, czasem nawet paląc za sobą statki, jak Hernan Cortez.
I druga refleksja: konstatacja, że nauczyciel, któremu zależy by rozwinąć talent ucznia, jest wobec niego wymagający, nawet surowy, pozwala inaczej spojrzeć na tych, którzy zagłaskują swoich uczniów (a właściwie klientów). Tak, każdy rysunek wykonany przez czterolatka jest ładny i trzeba go pochwalić, ale Ty, drogi czytelniku, masz lat więcej niż cztery i jeśli ktoś obchodzi się z Tobą jak z jajkiem – nabieraj podejrzeń! Zastanów się nad motywacjami: czy chodzi o to, by "nauczyć jak najszybciej, jak najwięcej" czy może jedynie "uczyć jak najdłużej"? Ucznia usamodzielnić czy uzależnić i utrzymać?
Na koniec powrót do wschodniej analogii. Częsty motyw w filmach o kung-fu czy karate: wiele już potrafiący adept po długiej wędrówce dociera do niedostępnej siedziby mistrza, a tam… służba nie wpuszcza go do środka. Mistrza nie ma, jest zajęty, nie przyjmuje gości. Adept siada przed bramą i czeka. Godzinę, dwie, dzień, drugi… Pada nań deszcz, śnieg, grad, kąsaja osy, słudzy z okien pracowni wylewają pomyje. Siedzi. W końcu drzwi się otwierają. Wchodzi, ale mistrza przez najbliższy rok nie spotka – będzie nic tylko nosił wodę, drwa rąbał, gnój przerzucał. Dopiero po roku-dwóch mistrz wreszcie zaczyna go uczyć, a w końcu czyni powiernikiem tajemnic i spadkobiercą…
Kiedy byłem mały, nie rozumiałem tego kompletnie – co to za strata czasu? Adept przecież wiele już umie, dlaczego zamiast go jak najszybciej douczyć, pozwala się by sporo z nabytych już umiejętności zapomniał, przez dwa lata nie ćwicząc? Teraz rozumiem, że istotne są nie umiejętności, a wytrwałość i samozaparcie. Kogoś pozbawionego tych cech uczyć nie warto – szkoda czasu i wysiłku. Prawdziwy mistrz nie jest komiwojażerem, specjalistą do wynajęcia.
I odwrotnie – jeśli ktoś jest na tyle zdeterminowany, że wysiedzi przed bramą, że wytrzyma poniżenia prac domowych, to nauczy się wszystkiego, co trzeba, choćby na starcie nic nie potrafił. Ciekawie wpisuje się w to rezultat badań Gladwella nad sukcesem życiowym studentów z Pensylwanii. W skrócie: studenci Penn (należy do Ivy League) radzą sobie o wiele lepiej niż studenci Penn State (mniej selektywny, do Ivy League nie należy), ALE ci studenci którzy dostali się na obie uczelnie, a wybrali studia na "gorszym" Penn State, radzą sobie równie dobrze jak studenci Penn. Inaczej mówiąc, istotne jest czy przeszli selekcję do Ivy League, a nie to, czy w Ivy League (przy wszystkich jej domniemanych przewagach) faktycznie studiowali…
Zakończmy dzisiejsze rozważania żydowskim powiedzeniem "kiedy uczeń jest dobry, chwalą nauczyciela". Decydujące znaczenie ma nie nauczyciel, nie metoda i nie talent, ale posiadane chęci, włożony wysiłek, zdolność do poświęceń. No i właściwe podejście do krytyki – samemu tropić własne błędy, uwagi innych przyjmować, ale nie dać się im stłamsić i zniechęcić.
W następnym odcinku chwila namysłu nad tym, po co się starać. Po co się uczyć języków?