W poprzednich artykułach (1 i 2) pokrótce omówiłem metodę, według której przygotowuję każdy tekst do nauki; w tym natomiast chciałbym wyjaśnić, po co to właściwie robię i w jaki dokładnie sposób, krążąc niczym sęp wokół szkieletu – tłumaczenia roboczego – staram się czegoś nauczyć.
Na przełomie XIX i XX w Jean-Marc Côté et al. stworzył serię rysunków – futurystyczną wizję tego, jak będzie wyglądał świat (a dokładnej Francja) za 100 lat. Zainteresowani tym Czytelnicy z pewnością dostrzegą, że im bardziej absurdalna, na owe czasy, wizja tym większa szansa, że w naszej obecnej rzeczywistości zetknęliśmy się już z taką ideą w postaci zmaterializowanej. XXI wiek jednak nie we wszystkich dziedzinach nadążył za pomysłowością francuskich rysowników. Pomimo różnych prób bezwysiłkowej nauki w stanie relaksu oraz audio-wizualnych programów nie udało się sprawić, by wiedza z jakiejkolwiek dziedziny sama wchodziła do głowy, dlatego z papieru i ołówka jeszcze długo (?) nie zrezygnujemy.
Minister Zdrowia ostrzega
Poniższy opis będzie wydawał się przeraźliwie długi, choć sama metoda w praktyce jest dosyć prosta i względnie szybka. Ten dysonans porównałbym do próby sformalizowania sposobu w jaki należy wiązać buty. Choć czynność zajmuje 2-3 sekundy, to opisanie tego, którymi palcami, której dłoni należy złapać, którą sznurówkę, w którym miejscu zajęłoby pewnie nie jedną stronę. Tu jest podobnie.
Jak uczę się wykorzystując tłumaczenie techniczne?
Powrócę do zdania modelowego:
他把新學的法國歌唱了。
tā bǎ xìnxué de fǎguó gē chàng le
on OM nowy nauczyć POSS/NOM francuski piosenka śpiewać PART
On zaśpiewał nową francuską piosenkę, której się nauczył.
Na razie świadomie przemilczałem etapy polegające na przepisaniu chińskich ideogramów i podpisaniu ich transkrypcją fonetyczną, ale do tych niezwykle istotnych zagadnień wrócę w odpowiednim czasie ‘usuwając’ powstałe w tym momencie „białe plamy”.
Symulacja:
Każde zdanie (z przerabianego tekstu) wpisuję do zeszytu zgodnie z poniższym wzorcem (w przypadku języka angielskiego czy niemieckiego transkrypcję fonetyczną stosuję bardzo rzadko i wybiórczo):
Zaryzykuję stwierdzenie, że w tym momencie opanowałem je w sposób bierny (tzn. akceptuję powierzchniową funkcję każdego z jego elementów i rozumiem całościowy sens wypowiedzi).
Jednak pomiędzy aktywną a pasywną znajomością tych słów (fonii, tonów i grafii) oraz umiejętnością zastosowania ich nie tylko w "rozebranej" wcześniej konstrukcji jest przepaść. Teraz, stojąc nad nią, zrobię duży krok do przodu – nauczę się tego zdania prawie na pamięć (skutkiem ubocznym może być to, że wykuję je rzeczywiście w całości na blachę, ale w przypadku tak mało fascynujących zdań nie to jest nadrzędnym celem).
Teraz czytam raz na głos (w tym wypadku po mandaryńsku: ta1 ba3 sin4 siłe2 de5 fa3 gło2 gy1 czank4 le5 ) w naturalnym tempie, z pełnym zrozumieniem, cały przewidziany do nauki materiał (niekoniecznie tego samego dnia, w którym sporządziłem tłumaczenie techniczne).
Następnie zasłaniam tekturą (na której kładę kartkę „pomocniczą”) pierwszą „pięciolinię” w taki sposób, aby widzieć tylko dwa / trzy górne wiersze:
(H)URRA błąd!!!
Teraz przystępuję do sprawdzenia swojego stanu wiedzy. Począwszy od lewej strony zadaję sobie („w myślach”) pytanie czy wiem:
-jakim ideogramem zapisuje się słowo „on”?
-w jaki sposób się je wymawia ?
-w jakim tonie?
Jeśli nie znam odpowiedzi na któreś pytanie lub mam choćby cień wątpliwości, ponad słowem „on” stawiam ołówkiem kropkę ‘ * ’. Jeśli jestem przekonany, że na wszystkie 3 pytania znam prawidłową odpowiedź przechodzę do kolejnego "słowa". Przyjmijmy, że mam wątpliwości dotyczące:
a) chińskiej wymowy słowa: "niedawno"; sien?
b) tonu w pierwszym morfemie słowa: "francus-ką"; fa1?
c) elementu graficznego stojącego w prawej części znaku odpowiadającego polskiemu słowu: "piosenkę" tj. (哥+?).
d) ideogramu odpowiadającemu słowu: śpiewać; 唱 ?
Jeśli zupełnie czegoś nie pamiętam, to nad polskim morfemem tłumaczenia technicznego od razu stawiam kropkę. Jeśli jest to tylko "lekka niepewność", to:
1) zapisuję ją na kartce pomocniczej
lub
2) (mając pewną wprawę) ‘utrzymuję’ te wątpliwości w pamięci krótkotrwałej, bez zapisywania na papierze.
Ważne jest, tylko to, żeby się samemu nie oszukiwać.
TEKTURA (A5) |
||
KARTKA (A6)sien4 fa1 哥? 唱 |
Odsłaniam chiński tekst i zderzam rzeczywistość ze swoimi wyobrażeniami.
Okazuje się, że zapis słowa ‘co’, na które wcześniej nie zwróciłem szczególnej uwagi, różni się jednak od mojego pierwotnego przekonania (np.: 吧), więc stawiam nad nim kropkę i raz zapisuję w poprawnej formie na kartce 把. Słowo ‘niedawno’ wymawia się jednak "sin", a nie "sien" – stawiam kropkę*. Wymowa morfemu "fa" zgadza się, ale pomyliłem się w tonie – stawiam kropkę* (ale tylko nad pierwszą sylabą (‘francus-)). Znak, którego do końca nie pamiętałem, odpowiadający słowu – ‘piosenkę’, zakropkowuję* i przepisuję raz na dodatkowej kartce. Prawidłowo zapisałem ideogram odpowiadający słowu „śpiewać”, więc w tym wypadku kropki nie stawiam.
TEKTURA (A5) |
||
KARTKA (A6)sien4 fa1 哥? 唱 把 歌 |
Przechodzę do kolejnej pięciolinii i powtarzam procedurę. W rzeczywistości sprawdzenie każdej linijki zajmuje kilka – kilkanaście sekund (jak nie mam żadnych wątpliwości to 2-3 s).
W końcu wracam do pierwszego zdania; kartkę pomocniczą odwracam czystą stroną. Tym razem sprawdzenie obejmuje już tylko zakropkowane słowa.
Jeśli tym razem znałem poprawny zapis słowa ‘co’ i pamiętałem, że słowo ‘niedawno’ wymawia się „sin” kropki zmazuję gumką. Jeśli znów, pomyliłem ton w sylabie "fa" (np: czwarty zamiast trzeciego), nie pamiętałem jakim znakiem zapisać słowo ‘piosenkę’, to słowa zostawiam w postaci ‘zakropkowanej’, aż do kolejnej tury itd. itd. Za 3-cim, 5-tym, 10-tym razem pozbędę się wszystkich wątpliwości. Jeśli jednak po zdefiniowaniu, tego, czego nie wiem zastosuję metody mnemotechniczne, to liczba koniecznych tur do „wymazania kropek” radykalnie maleje. "Sztuczne metody mnemotechniczne" stosuję w przypadku języków azjatyckich, języki europejskie, z którymi miałem do czynienia (angielski, niemiecki) na ogół nie wymagają takiego zachodu, ale są pewne sztuczki ułatwiające zapamiętywanie słów. Tematy te poruszę w odpowiednim czasie.
Jeśli stwierdziłem, że wszystko już umiem, czytam na głos (po chińsku) 3-krotnie cały opracowany tekst – raz patrząc na tekst chiński i jego transkrypcję fonetyczną i następnie dwukrotnie jedynie na podstawie tłumaczenia technicznego (po uprzednim zasłonięciu tekstu chińskiego). W przypadku ‘zacięcia się’, na ułamek sekundy, odsłaniam oryginalny tekst i po natychmiastowym zasłonięciu kontynuuję czytanie. Innymi słowy chodzi o to, by widząc jedynie:
przeczytać płynnie, w miarę szybkim tempie: ta1 ba3 sin4 siłe2 de5 fa3 gło2 gy1 czank4 le5. Czynność ta, ze ściśle językoznawczego punktu nie nazywa się tłumaczeniem, lecz nosi angielską nazwę "diglossic paraphrasing"; po chińsku 訓讀。
Powtarzanie zapobiega zaczynaniu ‘od nowa’
„Ucz się tak, jakbyś niczego jeszcze nie osiągnął, i lękaj się, byś nie stracił tego, co już masz.”
Konfucjusz
Jednakże wszelkie podjęte wysiłki mogą okazać się jałowe, jeśli zlekceważy się powtarzanie przyswajanej wiedzy. Ma ono na celu nie tylko wypełnienie luk powstających z biegiem czasu w pamięci, ale też zmniejszenie szybkości zapominania "nowych" informacji.
Po opisanej wcześniej "sesji" generuję kolejne daty powtórek i wpisuję je do tabeli: (na potrzeby symulacji przyjąłem, że jest 29.01.2014)
oznaczenie /strona w zeszycie |
„0” |
1D |
7D |
1M |
3M |
6M |
1R |
2L |
|
G208 |
np: 27 |
291 |
301 |
6*2 |
29*2 |
294 |
297 |
291 |
291 |
*By nie komplikować obliczeń zakładam, że każdy miesiąc ma 30 dni; po 30 dniu 'licznik' przeskakuje na kolejny miesiąc.
Gdy nadejdzie kolej na powtórkę powtarzam całą procedurę na opracowanym już raz "tłumaczeniu technicznym" zdań / tekstu. Po każdej z nich zamalowuję 'przerobioną kratkę' .
„Jeśli usypując pagórek, przerwiesz robotę, gdy zaledwie jednego kosza ziemi do jego ukończenia brakuje, to jakbyś pagórka nie usypał. Jeśli chcąc ziemię wyrównać, jeden kosz gruzu w rozpadlinę wsypałeś, toś już pracę rozpoczął.”
Konfucjusz
Jeśli dysponuję nagraniami mp3, to słucham ich, od czasu do czasu, w 'nieproduktywnych' chwilach np. w trakcie jazdy autobusem, spaceru z psem, zakupów itd.
Rozbudowane fiszki
Jak widać metoda przypomina rozbudowane fiszki / papierowe Anki ma jednak pewne zalety:
– nie jestem ograniczony rozmiarem fiszki (zawsze mogę ‘dopiąć’ kolejny zeszyt)
– ręczne sporządzanie takich opracowanych zdań jest 100 razy szybsze, niż na komputerze; poza tym pisanie ideogramów ręką, to nie to samo, co wstukiwanie ich na klawiaturze
– słowa są osadzone w kontekście, a zdania w tekstach (akapitach) ukazujących rejestr języka
– dłuższych tekstów uczę się ze 100 razy większą przyjemnością, niż izolowanych zdań i 1000 razy chętniej niż 'gołych' słówek
– zeszyt, długopis, ołówek i gumka są tanie, nie zawieszają się, nie potrzebują prądu, na ich "włączenie" nie potrzeba 10 min, nie zachęcają do sprawdzania poczty i FB.
Uwagi optymalizacyjne
Metoda, którą tu przedstawiłem jest "produktem" ewolucji wynikającej z poszukiwania złotego środka między skutecznością a prostotą formy. Z moich ostatnich osobistych doświadczeń wynika, że warto jednak wzmocnić jej stronę fonetyczną, mającą w jakimś stopniu przekładać się na sprawne mówienie tym językiem. Można to zrobić na dwa sposoby:
a) zwiększyć liczbę wokalnych powtórzeń (czytań / parafrazowań) tekstu. Można ustalić sobie, że np: dążymy do takiego stanu, w którym potrafimy płynnie wypowiedzieć każde zdanie, akapit czy, w przypadku ekstremalnego samozaparcia, cały tekst na podstawie pierwszego słowa z (polskiego) tłumaczenia technicznego. W przypadku "najprostszej" wersji wyglądałoby to tak, że spojrzawszy na słowo "on" recytowałbym bez wspomagania się dodatkowymi "ściągawkami": ta1 ba3 sin4 siłe2 de5 fa3 gło2 gy1 czank4 le5.
b) mniej przejmować się "szczegółami". Lepiej mówić w miarę płynnie nie przejmując się tonami, akcentami, długością – krótkością samogłosek. Nie zachęcam do "bylejakości", zwracam jednak uwagę (również sobie), że lepiej posługiwać się językiem niedoskonałym, niż milczeć w tonach, iloczasach i akcentach.
Profesor Robert Bauer, choć jest ekspertem od graficznej formy zapisu języka kantońskiego, nie osiągnął jednak podobnej biegłości w mowie, co może, mniej więcej, ocenić każdy z Czytelników. Wspomniany językoznawca nie wypowiada się w tempie karabinu maszynowego, sylaby wymawia w dość przypadkowych tonach, a mimo to, co potwierdził kolega z Hong Kongu, z którym oglądałem fragment tego dokumentu, w 100% da się zrozumieć wszystko, o czym mówi. Zresztą prawdę tę, w kolejnych minutach materiału filmowego, poświadczają "zszokowani" tym faktem studenci dający wyraz swojego uznania i podziwu dla obcokrajowca, który kantońskojęzyczne audytorium uczy… ich własnego języka i kultury.
(Uwaga: napisy nie są bezpośrednią transkrypcją tego, co mówią zarówno bohaterowie filmu jak i lektorka, lecz parafrazą w standardowym chińskim pisemnym ≈ mandaryńskim; w pokazanym fragmencie wykładu Robert Bauer mówi / czyta również w języku mandaryńskim).
Przesadne skupianie się na wymowie wzorcowej jest zgubne; czasem nie warto dążyć do tego, by wpasowywać się dokładnie w szyny fonii rodzimego użytkownika, wystarczy, że jedzie się tym samym (właściwym) pasem – mieści w akceptowalnym konturze.
Posłowie 😉
Zachęcam do własnych eksperymentów, może komuś powyższa metoda się spodoba, innego zanudzi, a trzeci weźmie z niej połowę i dorzuci drugą – swoją. Każdy sposób jest dobry, warto mieć jednak jakikolwiek skłaniający do systematycznej pracy i pozwalający kontrolować swoje postępy.
„Czyż można słusznej nie wysłuchać rady? Ważniejsze jest jednak to, by jej wysłuchawszy zmienić to, co złe.”
Konfucjusz
Zobacz również:
Zaczynając naukę języka, wpierw określ sobie cel i ‚obszar’ działania*
Jak, z głową, wybierać materiały do nauki tak, aby nie męczyć się … bez potrzeby?
Patrz z własnej perspektywy; szyj metodę na miarę własnych potrzeb i możliwości
Jak sporządzić tłumaczenie robocze będące namiastką myślenia w języku obcym?
Dlaczego warto sporządzać tłumaczenia robocze obcojęzycznych tekstów?
Twoje artykuły są imponujące – dość techniczne i ciężko strawne, ale efektywne, po każdym tekście jestem już innym człowiekiem. Niesamowita inteligencja. Jestem pod wrażeniem.
@Jacku
bardzo Ci dziękuję za miłe słowa. Cieszę się, że teksty, które piszę mają jakiś (mam nadzieję, że możliwie pozytywny) wpływ. Trochę próbuję walczyć z obecną formą edukacji, która właściwie nie podejmuje się zagadnień dotyczących tego jak przyswajać materiał, a jedynie wymaga jego znajomości. Stąd właśnie tak szczegółowe i „ciężkostrawne” opisy, w zamierzeniu, mające na celu zasypanie tej luki.
Pozdrawiam,
Ok, wczoraj zacząłem opracowywać artykuł z tureckiej gazety w ten sposób. Muszę przyznać, że opracowane zdania rzeczywiście przypominam sobie w ekspresowym tempie. Tak więc to rzeczywiście działa.
Jedyny minus (albo plus, zależy jak spojrzeć) jest taki, że opracowywany tekst trzeba rozumieć w 100%. Nie ma tu miejsca na wątpliwości. Wczoraj spędziłem kilkanaście minut szukając konkretnego sufiksu w gramatyce tureckiej, a i tak nie jestem do końca pewien, czy dobrze ustaliłem jego znaczenie. Ja akurat jestem z tych, co lubią ustalać funkcje gramatyczne wyrazów i sufiksów, więc analiza mnie nie odstrasza (sprawia mi wręcz przyjemność), ale jakieś 90% moich znajomych filologów by odstraszyła 😉
@customic
nic tak nie cieszy jak głos Czytelnika, który testując na sobie opisywaną metodę stwierdza, że coś jest na rzeczy.
Jedną ze sztuczek, którą czasem stosuję jest naginanie znaczenia jakiegoś obcojęzycznego słowa / morfemu, co oznaczam biorąc odpowiadające mu polskie słowo w pojedynczy cudzysłów ‘ ‘. To czasem pozwala zaoszczędzić sporo czasu na poszukiwaniach precyzyjnej funkcji takiego elementu. Nierzadko zdarza się, że w jednym, z kolejnych tekstów, który przerabiam, pojawia się to samo słowo w bardziej klarownym otoczeniu i wtedy wszystko staje się jasne. Powtórki ‘starego’ materiału przeplatające się z analizą nowych treści powodują, że gdy wracamy do tych wcześniejszych tekstów, jesteśmy już bardziej doświadczeni, obyci; rozumiemy te konstrukcje w jeszcze większym stopniu, niż w trakcie dziewiczego kontaktu – w czasie sporządzania „tłumaczenia technicznego”.
Też bardzo lubię analizować teksty, zastanawiać się czemu służy słówko, które wydaje się na pierwszy rzut oka zbędne, jak i ‘dostrzegać brak’ elementów nieodzownych w języku polskim. Zawsze warto jednak zachować zdrowy rozsądek i nie wchodzić w zbyt głębokie analizy, z których nie wiele wynika, a zajmują dużo czasu. Mimo wszystko każda poświęcona, na poszukiwania w słowniku / gramatyce, chwila pozostawia trwały śladu na opracowanym przez siebie tekście, więc na szczęście nie jest to do końca ‘zmarnowany czas’.
Bardzo ciekawy wpis. Czy mógłbyś jeszcze rozwinąć zagadnienie powtarzania przerobionego materiału? Czy zawsze jest to system 1D 7D 1M 3M 6M 1R 2R? Czy niektóre fragmenty, które szczególnie chciałbyś utrwalić lub dłuższe, wymagające więcej pracy, powtarzasz częściej?
Pozdrawiam, pobu.
@pobu
Dzięki za komentarz,
Poszukując optimum pomiędzy skutecznością, minimalną liczbą koniecznych powtórek, a łatwością ustalania ich dat przyjąłem, że najlepiej oprzeć się na cyklu kalendarzowym: 1D 7D 1M 3M 6M 1R 2L.
Jest to po części zbieżne z wyliczeniami programów typu: Super Memo (tam oczywiście algorytm jest znacznie bardziej złożony), jak i ustaleniami, budzącej pewne kontrowersje, pracy z 1885 r. http://psychclassics.yorku.ca/Ebbinghaus/.
Wydaje się, że warto powtarzać jak najczęściej, ale to odbywałoby sie kosztem nowego materiału. Im częściej powtarzamy, tym mniej czasu pozostaje na nowe treści. Z jednej strony jeśli obcojęzyczne słowo jest „ważne”, to zapewne pojawi się i w kolejnych tekstach, co jest taką dodatkową, ‘darmową’ powtórką. Wydaje mi się, że takie podejście 1D 7D 1M 3M 6M 1R 2L jest bliskie optimum W przypadku słów o niskiej frekwencji – przez to trudniejszych do zapamiętania, jeśli po pierwszym sprawdzeniu okaże się, że go nie pamiętam, to w czasie kolejnych tur właśnie na nim skupiam większą, „nadprogramową” uwagę, a w sytuacjach naprawdę beznadziejnych biorę takie słowo na „mnemotechniczny warsztat”, co często rozwiązuje problem.
Cieszę się, gdy słowo, którego nie mogłem sobie przypomnieć za pierwszym razem np. w trakcie powtórek 1D 7D 1M 3M, w sesji 6M nie budzi już najmniejszych wątpliwości. Chociaż interwał pomiędzy każdą kolejną powtórką (3M – 6M) jest coraz dłuższy, to jednocześnie szybkość zapominania maleje, co można obserwować ucząc się zgodnie ze wspomnianą rozpiską.
@pobu
Odpowiadając bezpośrednio na Twoje pytanie. Staram się trzymać cyklu 1D 7D 1M 3M 6M 1R 2L bez dodawania kolejnych powtórek. Od jakiegoś czasu, co prawda, zastanawiam się, czy nie rozszerzyć cyklu o powtórkę 3D (podobno częste, intensywne powtórki na początkowym etapie są szczególnie skuteczne), wydaje mi się jednak, że warto zwiększać „liczbę czytań na głos” w ramach jednej sesji, niż dodawać kolejne „sesje powtórkowe”. „Przeczytanie” tekstu (na podstawie tłumaczenia technicznego), który w postaci opracowanej zajmuje kilka stron, trwa 1- 3 minut. Czasem warto poświęcić ten czas, by doszlifować materiał.
Warto mieć na uwadze, że rozmowa, choćby w języku polskim, nie jest niekończącym się, gładkim ciągiem zdań, lecz statystycznie rzecz biorąc zlepkiem ok. 7-10 słów https://www.ted.com/talks/john_mcwhorter_txtng_is_killing_language_jk . Wydaje mi się, że najlepiej skupić się właśnie na płynnym wypowiadaniu takich autonomicznych „zlepków”, które potem można wykorzystać (przy niewielkiej modyfikacji) w trakcie rozmowy czy korespondencji.
Jeszcze kilka uwag o długości przerabianych tekstów o którą zahacza Twój komentarz.
Staram się, żeby opracowania, które sporządzam w, położonym dłuższym bokiem w moją stronę, zeszycie A5 zajmowały ok. 4 stron (czasem są to 2, czasem 8, ale cztery wydają się bliskie optimum, da się je w rozsądnym czasie „objąć”). W przypadku czterech stron angielskiego opracowania daje to 7 czterolinii (na stronę) zawierających ok. 10-15 słów każda, czyli ok. 300-400 słów (dla chińskiego, w sumie 22 pięciolinie po ok. 13 ideogramów czyli ok. 300 znaków). Dłuższe obcojęzyczne teksty staram się przerabiać po 1 – 2 akapity (w zależności od długości). Są to wskazówki wręcz zbyt drobiazgowe, ale wydaje mi się, że lepiej czasem jednego dnia opracować tekst, a dopiero następnego się go nauczyć (po raz pierwszy), niż przesadnie rozczłonkowywać materiał. To wszystko zależy jednak od języka, osoby, tego, ile czasu chcemy i możemy przeznaczyć danego dnia, stopnia opracowania materiałów, z których korzystamy, zaawansowania itd.
Tak czy inaczej zachęcam do własnych eksperymentów 🙂 .
Łączę pozdrowienia,
Michał
Bardzo mile zaskoczyła mnie twoja wyczerpująca i rzetelna odpowiedź.
Wspomniana metoda wydaje się być bardzo rozsądną drogą do systematycznej nauki języka obcego. Zwłaszcza, że pozwala ona dość precyzyjnie weryfikować pracę włożoną w naukę języka. Kiedy co pewien okres nadchodzi czas ewaluacji naszych postępów, uczciwie możemy ocenić na ile udało nam się opanować przerabiany materiał. Takie "proste" metody przyswajania wiedzy wydają mi się szczególnie cenne. Koniecznie muszę ją wypróbować w praktyce 🙂
Dziękuję za rozwianie moich wątpliwości.
Pozdrawiam, pobu.
Lubię Twoje artykuły, chociaż sam nie uczę się języka chińskiego, a nawet nie jestem nim w jakikolwiek sposób zainteresowany. Wydaje mi się, że proponujesz podobny sposób o jakim w swojej książce pisał Zygmunt Broniarek. Pamiętam, że też proponował analizę zdana, podkreślanie kropką tego czego się nie wie, i bodajże było tam także tłumaczenie dosłowne które następnie było przekształcane na bardziej profesjonalne. Ja korzystam do nauki angielskiego i niemieckiego z kursów Assimil, zawierają one jedynie dialogi. I tez jest tam w nawiasie tłumaczenie dosłowne, jest to rzeczywiście bardzo pomocne, wręcz nieoceniona pomoc. Pamięta jak wtedy, na początku nauki z tym kursem zastanawiałem się po co w ogóle to jest, ale teraz widzę ile mi to dało.
@Łukaszu
Dziękuję za komentarz.
Słuszna obserwacja. Rzeczywiście zbieżność z metodami Zygmunta Broniarka nie jest przypadkowa (wspominałem zresztą o tym w ostatnim artykule; w kilku moich wcześniejszych komentarzach również pojawiło się to nazwisko). Fragmenty pozycji, w których Broniarek detalicznie opisywał swoje podejście zaliczam do zbioru „świętych tekstów”. Zanim jednak „odkryłem” jego metodę stosowałem coś podobnego do Assimil’a (jeszcze wtedy nie wiedziałem, że tak się ten sposób nazywa), wtedy też stwierdziłem, że im bardziej dosłowne tłumaczenie stosuję, tym łatwiej przyswajam kolejne zdania. Brakowało mi jednak metody pozwalającej w racjonalny sposób (nie wymagający od razu wykucia tekstu na pamięć) sprawdzić swój stan wiedzy i odpowiedzieć na pytanie „Czy mogę już uznać, że przerobiłem tekst i mogę jechać dalej czy jeszcze krążyć nad tym materiałem?”. Sposób Broniarka był genialny w swojej prostocie, aczkolwiek wymagał horrendalnego wysiłku (i lekkiego odmużdżenia). Początkowo podążałem za jego zaleceniami polegającymi na pisaniu całego tekstu obcojęzycznego, na podstawie polskiego tłumaczenia, szukaniu i podkreślaniu błędów, luk i późniejszych poprawkach itd. To jednak zajmowało za dużo czasu (jeśli na kilkadziesiąt dobrze zapamiętanych słów wkradł się jeden błąd to gro czasu „traciłem” na to, co już umiałem). Dlatego po wielu modyfikacjach i eksperymentach metoda, którą stosuję do dziś przybrała właśnie taką formę cztero / pięciolini. Zamiast wielokrotnego przepisywania zdecydowałem, że lepiej zrobić to raz, a porządniej tworząc „tłumaczenie techniczne” i wokół niego organizować naukę, powtórki, a ołówek i gumka idealnie nadają się do zaznaczania błędów / miejsc, na które muszę poświecić więcej uwagi. Zrezygnowałem również z wykuwania na blachę każdego przerobionego tekstu. Zamiast tego wolałem poświecić wybiórczą uwagę na fragmenty złożone z kilku(nastu) słów, które łatwiej wykorzystać potem w praktyce. „Dołożyłem” też kalendarzowy cykl powtórek.
Wydaje mi się, że, wbrew pozorom, jest to metoda bardziej ludzka od sposobów Broniarka. Niemniej jednak jest to osoba, którą w językowym światku cenię najbardziej m.in. ze względu na to, że jako jedyny znany mi „poliglota” tak detalicznie opisał swoje metody. Obdarł się, co prawda, z szat „poliglotycznego sacrum”, pokazał jednak, że skuteczna nauka języków jest dla ludzi, a nie nadludzi.
Choć ograniczam się na ogół do przykładów z języków chińskich, to w podobny sposób uczę się angielskiego, ale ten język znacznie mniej mnie fascynuje i jest już rozwałkowany przez milion innych metod i blogerów. Najchętniej ograniczałbym się do przykładów z kantońskiego; tu jednak szukając złotego środka wybrałem mandaryński, który ma obecnie znacznie większą użyteczność (aczkolwiek nie przepadam za tym językiem; trochę brak w nim „duszy” jest obciążony chińskim komunizmem i tajwańskim nacjonalizmem, a mężczyzna posługujący się nim w mowie brzmi nieco niepoważnie czy wręcz zniewieściale, ale prawdopodobnie to tylko moje, subiektywne odczucia).
Ja stosuje po czesci podobne metody i glowny problem stanowi tlumaczenie na polski. Wolalbym go w ogole nie robic, ale czasem sie nie da. Mozna wiec przetlumaczyc na dwa sposoby, ale oba sa niedoskonale. Wezmy pierwsze lepsze zdanie angielskie, tresc i sens bez znaczenia, zeby sie tylko skupic na meritum, np:
When I was arriving at the hotel…
Jesli przetlumacze na normalny jezyk polski-
Gdy przybylem do hotelu…
bede mial dwie trudnosci-
1. "Przybylem" mozna przetlumaczyc rowniez jako "I arrived"
2. Polski przyimek "do" moze sugerowac angielskie "to".
Zalozmy, ze slabo znam jezyk, mam setki podobnych zdan i te dwuznacznosci beda mi ciagle sprawiac klopoty a punkt 1. moge przejsc tylko na chybil-trafil. Decyduje sie wiec na tlumaczenie na pseudopolski:
Gdy bylem przybywajacy przy hotelu…-teraz zdanie jest jednoznaczne ale zdecydowanie za latwe. Jego tlumaczenie nie sprawi mi klopotu, ale to bedzie oszukiwanie samego siebie. Moge plynnie przetlumaczyc sto takich zdan, ale podpowiedzi sa zbyt duze, doslownie tlumaczyc slowa to straszna latwizna, ktora nic mi nie da podczas zadan aktywnych- mowienia i pisania ( bez podpowiedzi).
Ja wybierajac mniejsze zlo, bo doskonalego rozwiazania nie ma, stosuje cos takiego:
Gdy przybylem (past cont.) do hotelu…
Ty natomiast jeszcze bardziej to upraszczasz, tlumaczac:
Gdy ja bylem przybywajacy przy 'tego' hotelu-
i na tacy podajesz doslownie wszystko.
Zapewne chinski jest duzo trudniejszy niz angielski ale, moim zdaniem, to ulatwienie jest i tak za duze i trudno mi uwierzyc, ze pozwala potem na swobodne tlumaczenie mysli w zywej rozmowie.
Mam nadzieje, ze sie myle. Pozdrawiam!
@Nigh Hunterze,
Dzięki za ciekawy głos w dyskusji.
When I was arriving at the hotel
Przetłumaczyłbym sobie za pierwszym razem jako:
kiedy ja byłem przybywający ‘do’ ‘tego’ hotelu
(przy czym „byłem” podkreśliłbym podwójną linią (bo jest to czasownik w drugiej formie), a w słowie „przybywający” podkreśliłbym falą końcówkę „ący” jako odpowiednik angielskiego „-ing”; ‘do’ to naciągane znaczenie przyimka „at”, ‘tego’ to naciągane znaczenie przedimka określonego ‘the’). Widząc podobne zdanie po raz drugi, zamiast „byłem przybywający” napisałbym „’przyby-wałem’”, przy czym cząstkę „przyby” podkreśliłbym podwójną linią, a „łem” falką, obecność dywizu „-” sugerowałaby, że jednemu polskiemu słowu „przyby-wałem” odpowiadają dwa angielskie. Oznaczenia są oczywiście zupełnie arbitralne. Mają tak naprawdę na celu ukazanie (czy wręcz dosłowne podkreślenie) różnić pomiędzy językiem polskim, a angielskim. Pozwolisz, że w tym miejscu zacytuję wspomnianego w komentarzach Zygmunta Broniarka:
„Każde zdanie tłumacz, jak umiesz na polski, ale pamiętaj, że nie jest ważna dokładność Twojego tłumaczenia, ważne jest, byś z tego tłumaczenia mógł dane zdanie przetłumaczyć na angielski, PATRZĄC WYŁĄCZNIE NA TEKST POLSKI, TEN TWÓJ”.
Zygmunt Broniarek
Właśnie o to chodzi, żeby to było łatwe, nauka ma być łatwa, trudny może być materiał, który zamierzamy opanować. Względnie trudne zadanie polegające na zapamiętaniu ciągu siedmiu angielskich słów zamieniłem na 6-7 prostszych zadań. Dopiero po ich zrealizowaniu przechodzę do bardziej „globalnego” problemu, jakim jest na wpół pamięciowe opanowanie całej sekwencji, tak bym widząc jedynie słowo „kiedy” wyrecytował > „When I was arriving at the hotel”.
Jest sporo autonomicznych kawałków zdań / tekstów głównie angielsko i kantońskojęzycznych, które znam na pamięć (ale z głową, mniej więcej wiem, co i czym mogę podstawić). Nie przechodzę już przez stadium tłumaczenia technicznego – ono jest tylko narzędziem dydaktycznym. Przepłynąłem przez rzeką, mogę zapomnieć o łódce. Umarłbym, gdybym miał w czasie rzeczywistym mozolnie budować konstrukcję typu: „jeszcze nigdy nie widziałem takiego nowoczesnego (zaawansowanego) sprzętu”:
呢啲先進嘅設備我見都未見過…
lej di s-in dzełn ge c-it bej nko gin doł mej gin gło…
ale ona już tkwi w mojej głowie, bo uznałem, że jest warta nieco większej uwagi, a pomogły mi we wtłoczeniu tej konstrukcji: metajęzyk – tłumaczenie techniczne oraz wielokrotne wracanie i powtarzanie tego zdania na głos i kontrolowanie tego, czy je umiem w formie graficznej i fonetycznej. Gdybym musiał przypominać sobie, że 呢 to zaimek wskazujący, 啲 to klasyfikator jednostkowy wskazujący na mnogość lub niepoliczalność przedmiotów, których dotyczy, 先進 to przymiotnik – „zaawansowane / progresywne” 嘅służy tworzeniu zdań podrzędnych przydawkowych (takie polskie „który”), 設備 to ekwipunek / sprzęt / udogodnienie, 我 „ja, mnie, mi”, 見 „widzieć” (pojawia się w tej konstrukcji dwukrotnie), 都 nazywam "partykułą całkującą” oznaczająca w tym przypadku „nawet”, 未 oznacza „jeszcze nie”, 見 „widzieć” po raz drugi się pojawia, 過 partykuła wskazująca na doświadczenie jakiejś czynności w przeszłości. Ustawić te wszystkie „słowa” w takiej właśnie jedynej poprawnej kolejności to już po 5 minutach otrzymałbym wynik. Tutaj jeszcze warto dodać, że uczyłem się tego zdania z materiałów dydaktycznych w języku angielskim, zatem musiałbym budować szkielet w obcym dla mnie języku, by otrzymać produkt w jeszcze bardziej obcym. Czy tego typu konstrukcje same weszłyby do głowy, bez „sztucznego wysiłku polegającego na sporządzeniu tłumaczenia technicznego? Może to świadczy o mojej ułomności umysłowej, ale otwarcie przyznaję, że by nie weszły.
Tak, czuję, że chiński jest trudniejszy od angielskiego (co nie oznacza, że angielski znam perfekcyjnie), głownie dlatego, że jest inny i nie mam z nim tak długiego kontaktu, choćby w minimalnym stopniu zapewnianego przez nasz system edukacji i położenie geograficzne. Zabrzmi to śmiesznie, ale polski jest choć trochę podobny do angielskiego, bardzo często zgadza się szyk zdania. Są czasy, których u nas nie ma? Mają present perfect? A w polskim nie ma?
Zrób lekcje.” – Mówi ojciec.
„Mam zrobione” – odpowiada syn.
„mam wszystko zrobione”, "mam zrobione zęby” Co to jest jak nie present perfect?
W chińskim się nic nie zgadza, z wyjątkiem słowa „mama”, które brzmi tak samo 媽媽 ma4 ma1. Nie chcę wywoływać po raz setny dyskusji o najtrudniejszym języku świata, pewnie są języki trudniejsze. Ale i tak to nie tony, znaki czy wspomniana kolejność są najtrudniejszymi elementami, lecz mnogość rejestrów.
Moje pytanie brzmi „Jeśli odrzuci się dosłowne tłumaczenie tekstów, to co proponujesz w zamian?” Przyswajać zdania w oryginale, bez tłumaczeń (i jeszcze je od razu zapamiętać, aby móc użyć w przyszłości?” Jestem tylko człowiekiem, brak mi „mocy” Yana Para Puyu. (Piotrze nie bierz tego do siebie, wiem, że jesteś przeciwny tłumaczeniom, a i tak osiągasz spektakularne rezultaty).
Możemy usiąść i ponarzekać, że się czego nie da przetłumaczyć i poczekać na to, aż moi koledzy po fachu wynajdą pigułkę na błyskawiczną, bezwysiłkową metodę przyswajania języka. Można też, szukać metod niedoskonałych pozwalających jednak przeciętnemu człowiekowi czegoś się nauczyć. W przerwach w pracy nad pierwszym, zajmuję się tym drugim – bardziej realnym.
Pozdrawiam,
Rozumiem,ze to doslowne kalkowanie sluzy tylko jako pomoc do uczenia sie na pamiec. Jednak czy warto stosowac tak pracochlonna metode, ktora ( podobnie jak mnemotechniki) moze czasem byc wiekszym wyzwaniem niz cel sam w sobie? Przypomina mi to pewna niedoskonala teorie wyjasniajaca sposob budowania piramid stosowaniem rampy, po ktorej odbywalby sie transport materialow. Jednak nie trudno zdac sobie sprawe, ze rampa musialaby byc wieksza od piramidy.
Ja dla przykladu stosuje cos takiego: czytam zdanie glosno i szybko a potem powtarzam je dwukrotnie z pamieci, najszybciej jak sie da. Walkuje tak kilkanascie zdan nie starajac sie jednak calkowicie opanowac ich na pamiec, zeby nie klepac bezmyslnie. Po jakims czasie sprawdzam efekty na fiszkach z polskim tlumaczeniem ale, bron Boze, nie doslownym, bo to by bylo za latwe. Gdy jednak jakies polskie tlumaczenie za slabo oddaje sens oryginalu, wprowadzam wtedy jakies dosatkowe elementy, ale tak, zeby za duzo nie podpowiadac. I z polskiego tlumaczenia korzystam ( z koniecznosci) dopiero w drugiej fazie (sprawdzajacej) a cwicze tylko na oryginale.
Nie widze powodu, zeby do zapamietywania stosowac takie pracochlonne i czasem naciagane do granic kreatywnosci techniki. No bo jak sobie poradzic np. z tym: "His private life is no concern of ours", albo z tym: "You don't agree? Suit yourself, then!"?
Wierze, ze Ty na pewno jakos to przekalkujesz, ale czy nie latwiej po prostu opanowac te zdania prawie na pamiec przez powtarzanie?
Mam nadzieje, ze nie masz mi za zle ciaglej lekkiej krytyki, nasze metody sa z grubsza podobne, czepiam sie tylko szczegolow. Pozdrawiam!
@Night Hunterze
Jednym z celów tej metody jest rozłożenie wysiłku w czasie.
Na początku sporządzając tłumaczenie techniczne zastanawiam się nad gramatyką, szykiem, składnią i różnicami leksykalnymi. Potem polskie „słowa” podpisuję na wpół z pamięci, a wpół posiłkując się oryginalnym tekstem – zatem w tym momencie poświęcam czas na grafię. Jeśli nie wiem jak wymówić jakieś słowo, to podpisuję je transkrypcją fonetyczną (w językach niealfabetycznych robię to zawsze) – poświęcam zatem chwilę na fonię. Przechodzę do kolejnego zdania i ponawiam procedurę. Potem raz czytam taki tekst ze zrozumieniem, żeby go „poczuć” i sprawdzam słowo, po słowie to, czego nie wiem. Na koniec utrwalam całość kilkukrotnym czytaniem materiału. Do tekstów wracam potem w coraz dłuższych odstępach czasu i powtarzam je w oparciu o to, sporządzone tylko raz, tłumaczenie techniczne.
Chodzi o to, żeby rozdzielić wysiłek w czasie. Wziąć zdanie, rozwalić je na kawałki, zapamiętać grafię, fonię (i tony) każdego z elementów, złożyć na nowo i utrwalić tę sekwencję w postaci płynnie wypowiadanego zdania. To powoduje, że nauka w każdym momencie jest łatwa, nawet wtedy, gdy zdanie jest piekielnie długie i trudne.
Zrobienie od razu wszystkiego na raz jest bardzo trudne i wcale nie musi się zakończyć sukcesem. Niekoniecznie też musi być szybsze. W końcu nowe słowa też gdzieś zapisujesz (wspomniałeś o fiszkach). Jeśli umieszczasz na nich jedno słowo, to jest ono pozbawione kontekstu, jeśli zapisujesz je w kontekście, to przecież też musisz poświęcić czas na przepisanie tego zdania (ja w tym czasie zrobię jego tłumaczenie techniczne i podpiszę je oryginalnym tekstem). Jeśli wrócisz do oryginału raz przerobionego tekstu i okaże się, że jednak nie pamiętasz jakiegoś słowa, to musisz je wygrzebać z fiszek albo na nowo znaleźć w słowniku. Ja po prostu otwieram swój zeszyt i tłumaczenie jest już nad tym słowem, nie muszę go szukać. Plusem jest też to, że nie ogranicza mnie wielkość fiszki.Mogę przerobić dłuższy tekst, a zdania nie są porozrzucane po dziesiątkach fiszek.
Napisałeś: „Ja dla przykładu stosuje cos takiego: czytam zdanie glosno i szybko a potem powtarzam je dwukrotnie z pamięci, najszybciej jak sie da”.
Akurat mam takie zdanie pod ręką (użyłem go w odpowiedzi na post @Karola).
Wiem, że to przypadek skrajny, ale czy dałbyś radę po jednym przeczytaniu odtworzyć zdanie podobnej długości z pamięci (72 słowa), (w języku, którego się uczysz)?
„Indem ich die Feder ergreife, um in völliger Muße und Zurückgezogenheit – gesund übrigens, wenn auch müde, sehr müde (so daß ich wohl nur in kleinen Etappen und unter häufigem Ausruhen werde vorwärts¬schreiten können), indem ich mich also anschicke, meine Geständnisse in der sauberen und gefälligen Handschrift, die mir eigen ist, dem geduldigen Papier anzuvertrauen, beschleicht mich das flüchtige Bedenken, ob ich diesem geistigen Unternehmen nach Vorbildung und Schule denn auch gewachsen bin.“
Ja, używając swojej metody dałbym radę, wklepując słówko, po słówku i dopiero pod koniec skleiłbym je i doszlifował, najwyżej co kilka(naście) słów posiłkowałbym się polską ściągawką. .
Wiem, że wydaje się, że najszybsze są metody bezpośrednie, ale moim zdaniem tak nie jest. Można spróbować ściąć dąb piłą w scyzoryku, bo mamy go akurat w kieszeni, ale chyba lepiej pojechać do kolegi, pożyczyć piłę łańcuchową (spalinową), zawitać na stację benzynową, ściąć drzewo i oddać narzędzie, niż stracić wiele godzin bawiąc się w McGyvera i spiłować w tym czasie korę.
@ Night Hunterze, krytyka, zwłaszcza konstruktywna jest zawsze mile widziana. Wierz mi, że też dążę do tego, żeby nauka była jak najszybsza, najprostsza, możliwie efektywna i dla każdego.
Pozdrawiam
Metoda niezwykle skrupulatna i koronkowa, bardzo mam ochotę wypróbować ją na sobie, obawiam się jednak, że jako laik (brak wykształcenia filologicznego) raczej stracilbym czas niż faktycznie się czegoś nauczył. Liczę jednak na kolejne wpisy :->
@M&M
Ja również nie mam żadnego wykształcenia filologicznego. Kilka lat temu, przez pół roku, chodziłem na kurs japońskiego, to jak dotąd mój jedyny kontakt z językami „chińsko-podobnymi” „zapewniony” przez (półprywatny z resztą) sektor edukacji. Całej reszty uczyłem się sam.
Zachęcam do samodzielnego zgłębiania języków. Do stosowania tej metody naprawdę nie trzeba za dużo wiedzieć. Można zacząć od jednego zdania, potem przejść do akapitu, rozdziału, a jak starczy sił i ochoty skończyć na całej książce. Tak naprawdę sama metoda, podobnie jak świadomość językowa, ewoluuje wraz z uczącą się osobą, nie od razu Kraków zbudowali.
Pozdrawiam,
Dorzucę jeszcze kilka słów, po przeczytaniu komentarzy. Zgadzam się w pełni z Autorem tego tekstu, zarówno w tym, co napisał w artykule, jak i z komentarzami. NIE MA INNEGO SPOSOBU NA POPRAWNE OPANOWANIE JĘZYKA NIŻ TŁUMACZENIE DOSŁOWNE jako pierwszy element nauki. Dopiero potem można przejść do "prawidłowego tłumaczenia"(czyli mającego ręce i nogi, zgodnego z naszym językiem). Dlaczego tak uważam? Obserwacje szkolne na przykład, ale nie tylko. Ile razy na lekcjach zdarzyło mi się słuchać ludzi którzy tłumaczą słowo po słowie w języku angielskim. Myśląc,że angielski to taki sam język jak polski. Co jest oczywiście wielkim błędem. Nauka języka to nawet bardziej nauka pewnych kontekstów, sytuacji. Tylko wtedy jest możliwość posługiwania się nim w miarę poprawnie(oczywiście to zależy od czasu i przećwiczonych kontekstów). Taka nauka wcale nie jest męcząca, wręcz przeciwnie. I co najważniejsze- po wielu ćwiczeniach będziemy stosować te wszystkie odpowiedniki automatycznie.
Michale, przepraszam, że komentuję z takim opóźnieniem. Niezmiernie Ci dziękuję za ten artykuł, który w mojej opinii w znacznej mierze przedstawia tą metodę jako przystępną niemal dla każdej osoby uczącej się języków obcych i w rzeczywistości całkiem prostą. Nie wątpię też, iż jest ona jednym z lepszych sposobów na osiągnięcie wysokiego poziomu znajomości języka, zwłaszcza gdy ciężko nam o bezpośredni kontakt z jego rodzimymi użytkownikami. Zastanawiam się tylko nad tym, czy metoda ta jest równie efektywna dla języków indoeuropejskich, znacznie nam bliższych pod każdym względem. Czy uważasz, że jest ona również najlepszym sposobem na naukę angielskiego bądź niemieckiego?
Pozdrawiam,
Karol
@Karolu,
Dziękuję za komentarz.
Cieszę się, że w Twojej opinii opisywana metoda przybrała nieco bardziej ludzką twarz.
Choć historycznie po raz pierwszy zacząłem ją „budować” ucząc się języka kantońskiego, to w którymś momencie postanowiłem spróbować ‘studiować’ w niemal identyczny sposób angielski. I właściwie od tego czasu tylko w ten sposób uczę się każdego języka w sposób aktywny (oczywiście czasem coś przeczytam, obejrzę czy posłucham piosenki w obcym języku, ale trudno mi stwierdzić czy w jakikolwiek sposób zwiększa to moją wiedzę czy najwyżej utrwala – zmniejsza szybkość zapominania). Na drugi ogień (na początku wziąłem się za gramatykę, ale zdania o John’ie i Panu Smith’ie mnie śmiertelnie znudziły) poszła powieść Josepha Hallera „Paragraf 22”. Przeczytałem ją kilka lat wcześniej po polsku; komizm, absurd, tragizm, a przede wszystkim tętniący życiem język tej powieści sprawiły, że wybór padł właśnie na nią. Jest to książka ciekawa, nieprzewidywalna, szokująca, a czytając ją głównie w środkach komunikacji miejskiej wielokrotnie, z trudem, powstrzymywałem się od śmiechu. Wielostronicowych wywodów (które o dziwo w pewnym momencie wydawały się rozsądne) o tym jak sprzedając jajka poniżej ich ceny zakupu można na nich zarobić miałbym wręcz ochotę nauczyć się na pamięć po polsku, ze względu na wartość erudycyjną takich tekstów. Powodem bardziej racjonalnym było to, że akcja dzieje się w bazie wojskowej, gdzie na małej przestrzeni są: szpital, lotnisko, kantyna, kasyno, biura, łazienki, baraki / namioty, magazyny, plaża plac defilad oraz mnóstwo bardzo charakterystycznych postaci, co powoduje, że powieść skupia, jak w soczewce, większość możliwych sytuacji życiowych i jest zasobem słownictwa z niemalże każdej przestrzeni życia.
Zdobyłem amerykański egzemplarz i zacząłem ją przerabiać słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Nie chodziło tylko o nowe słówka, ale również o to, co, naśladując autora, można zrobić z tymi, które już przecież znałem od lat: „Each morning they came around, three brisk and serious men with efficient mouths and inefficient eyes…” . Uczenie się tekstów (prawie) na pamięć jest moim zdaniem najlepszym sposobem przyswajania składni – czegoś, o czym, ze względu na swoją „niematerialność”, bardzo często się zapomina skupiając się jedynie na słówkach i gramatyce.
Obudzony „w nocy o północy” jestem w stanie recytować te, nierzadko, przeraźliwie długie zdania i daje mi to pewną frajdę i poczucie satysfakcji, że po tylu latach tonięcia w setkach kserówek o GMO i efekcie cieplarnianym mogę w końcu sam wybrać sobie to, czego będę się uczył, sam się kontrolować i osiągać zauważalne efekty. Każda zainwestowana minuta, każde słówko napotkane we wspomnianym tekście zostaje w mojej głowie (a nie jak w szkole, gdzie wlatywało jednym uchem, a wylatywało drugim).
Po kilkudziesięciu zdaniach, przerobiłem swoją metodą, może nie powalający poziomem, ale momentami bardzo ciekawy samouczek Broniarka „365 dni z angielskim”, jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałem tak znakomicie opracowanych tekstów, właściwie tylko czekających na to, by je wchłonąć bez tracenia czasu na skakanie po słownikach i gramatykach. Po czym wróciłem do „Paragrafu 22” i dopóki starczy mi sił i chęci, to zamierzam przedzierać się przez jej kolejne rozdziały (powieść jest dość długa ok. 600 stron, więc przerobienie jej od deski do deski pewnie zajęłoby z kilka lat).
Dużo wcześniej tak samo uczyłem się zdań z gramatyki języków: japońskiego i mandaryńskiego (ale w pewnym momencie mnie to znudziło; jeśli nie są one zbyt zabawne i brak jakiejkolwiek spajającej je fabuły, to nauka zamienia się w żmudne rzemiosło). Jednak zeszyty dalej leżą na półce i po dłuższym braku regularnego kontaktu z tymi językami mógłbym wziąć te, opracowane moim sposobem, zdania i dość szybko je „na nowo” przyswoić.
Teraz jednak skupiam się głównie na kantońskim i angielskim. Zaliczyłem krótki powrót do niemieckiego, żeby „uratować” cokolwiek z gimnazjalnych i licealnych lat, i przerobiłem „moją metodą” kilkadziesiąt zdań z niemieckiej gramatyki, ale ze względu na to, że język ten w bliskiej perspektywie nie będzie mi potrzebny ograniczam się tylko do powtarzania tych szczątków. Myślałem, żeby przerobić choć rozdział z powieści Tomasza Manna „Bekenntnisse des Hochstaplers Felix Krull”, ale przedzieranie się przez zdania typu:
„Indem ich die Feder ergreife, um in völliger Muße und Zurückgezogenheit – gesund übrigens, wenn auch müde, sehr müde (so daß ich wohl nur in kleinen Etappen und unter häufigem Ausruhen werde vorwärtsschreiten können), indem ich mich also anschicke, meine Geständnisse in der sauberen und gefälligen Handschrift, die mir eigen ist, dem geduldigen Papier anzuvertrauen, beschleicht mich das flüchtige Bedenken, ob ich diesem geistigen Unternehmen nach Vorbildung und Schule denn auch gewachsen bin.“
… zajmuje, przy mojej dziurawej jak sito wiedzy z tego języka, za dużo czasu. Może kiedyś jeszcze do tego wrócę, po bardziej gruntownym odbudowaniu podstaw.
@Karolu,
wracając do Twojego pytania. Jest to metoda najlepsza dla kogoś o moim fenotypie. Gdybym miał ADHD, to pewnie nie dałbym rady się w ten sposób uczyć.
Ucząc się taką metodą należy mieć świadomość, że będziemy wiedzieli dokładnie tyle ile się nauczyliśmy i niczego więcej, ale przy regularnej pracy i nieoszukiwaniu samego siebie będzie to wiedza ugruntowana, przyswojona pamięciowo i, w zależności od poziomu doszlifowania, gotowa do użytku od zaraz. Powstająca w ten sposób baza jest zbiorem wzorców pomagających wykorzystać język w praktyce. Do języków europejskich nadaje się równie dobrze (a nawet lepiej, ze względu na większe podobieństwo składniowe i leksykalne w porównaniu z polskim) jak w przypadku wszystkich innych zapisywanych od lewej do prawej (nie wiem jakby się sprawowała dla arabskiego czy hebrajskiego).
Oczywiście nie rozwiązuje ona wszystkich problemów, nie gwarantuje, że zrozumiemy wszystko co ktoś do nas mówi, ani też, że będziemy wiedzieli co oznacza obcojęzyczne słowo, którego nigdy wcześniej nie wiedzieliśmy, ale takie sprawy, podobnie jak pogoda i to, kto wygra kolejną ligę mistrzów są poza naszą strefą wpływu.
Pozdrawiam,
Michał
Na samym początku chciałabym pochwalić a wręcz podziękować za serie artykułów, w których tak szczegółowo zawarłeś wyżej wymienioną metodę. Dzięki tak skrupulatnemu opisowi uzyskałam nowy sposób nauki języków jak i eliminowanie wielu błędów. Dodatkowo, rozbudowane komentarze przyniosły mi kolejne informacje. Z początku nie byłam przekonana co do użycia tej metody na sobie. Nie negowałam jej od razu, wydała mi się jak najbardziej słuszna, ponieważ od dawna uważam, że każdy ma swój własny sposób na naukę, a jeśli nie to oczywistym jest, że nie wszystko będzie równie pomocne dla każdego.
Wypróbowałam ją na japońskim i upraszczając tę metodę doszłam do ciekawych wniosków i spostrzeżeń, ale zauważyłam również, że może być w pewnym sensie bardziej efektywna w językach, tak jak właśnie kantoński. Jednak nie dałam za wygraną i spróbowałam z językiem szwedzkim, co nie przyniosło podobnych skutków, ale strzałem w dziesiątkę okazał się staroislandzki. Z tłumaczeniem kolejnych zdań, poczułam jakby coraz więcej drzwi otwierało się przede mną, poczułam ożywienie i jasność w umyśle. Każda odmiana przez przypadki, formy mnogie, wszystko stało się jakby bardziej 'namacalne'. Dlatego właśnie jestem bardzo wdzięczna za udostępnienie tej metody.
Korzystając z okazji chciałam napisać, że bardzo cenię sobie tę stronę i cieszę się, że tak często powstają tutaj artykuły pisane przez ludzi, zainteresowanych tak wieloma językami. Niesamowity portal.
Pozdrawiam
@Terhena
Dziękuję w imieniu swoim i całej redakcji Woofli za tak miłe słowa.
Cieszy mnie to, że metody, o których piszę mają w Twojej ocenie potencjalną użyteczność. Każda taka informacja zwrotna jest dla nas niezwykle cenna, daje poczucie, że tematy, które poruszamy rzeczywiście mają sens.
Łączę pozdrowienia
Michale,
na początku chciałbym dołączyć się do podziękowań za tak szczegółowe udostępnienie Swojej metody nauki. Dla mojego ścisłego umysłu jest to wreszcie jakiś konkret o jasno zarysowanej strategii i przemyślanej ścieżce progresu. Mam jednak kilka wątpliwości, a może lepiej pomysłów jej usprawnienia dla własnych potrzeb. Byłby Ci wdzięczny, gdybyś zechciał odnieś się do nich, popierając je swoim doświadczeniem.
Po pierwsze, czy uważasz, że pisanie technicznego tłumaczenia nad oryginałem jest lepszą strategią niż pisanie go obok oryginału (np. oryginał na parzystej stronie, a tłumaczenie na nieparzystej). Mogę jedynie przypuszczać (moje doświadczenie jest bowiem zerowe w tej kwestii), że w przypadku języków azjatyckich jest to wygodniejsza forma, ale czy dla np. angielskiego czy niemieckiego równie skuteczne nie byłoby zapisanie oryginału i tłumaczenia obok siebie, a eliminowałoby to konieczność stosowania tekturki. Wiele rozmówek, kursów i tym podobnych "pomocy naukowych" proponuje taki układ. Co o tym sądzisz?
Druga kwestia dotyczy wyboru materiałów. Wydaje się, że opracowywanie całych akapitów z Hellera, czy jak w moim przypadku z Orwella, jest niezły pomysłem, dającym sporą satysfakcję z możliwości recytowania długich fragmentu tekstu, jednak może to grozić pewną wtórnością. Narażamy się bowiem na powtarzanie konstrukcji/zwrotów/słów już znanych. Nie twierdzę, że jest to zupełnie bezużyteczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu, ale zastanawiam się czy tę energię nie lepiej byłoby spożytkować na przyswajanie np. obcych nam konstrukcji gramatycznych lub słownictwa, "ubranych" w zdania czy dłuższe frazy. Za pomysłem tym kryje się bowiem moja obawa, że przy pewnym poziomie zaawansowania w danym języku, "rozbieranie" powieści oznaczałoby przyswajanie bardzo długich tekstów, które z konieczności oprócz istotnych informacji wnosiłyby w nasze głowy mnóstwo już istniejącej w nich wiedzy. Czy np. "opracowanie" zwrotu: "Don't call them now. They will be having diner" nie byłoby korzystniejsze dla kogoś, kto nie zna tego aspektu użycia "will" niż np. akapit z Pynchona? Co o tym sądzisz?
Jeszcze raz dziękuję za Twoją pracę i pozdrawiam,
Bartek
@Bartku,
dziękuję Ci za miły komentarz.
Muszę przyznać, że pomysł, o którym wspominasz tj. rozmieszczenie tekstów w języku polskim i obcym na sąsiadujących stronach był punktem wyjścia dla tej metody. Tak się kiedyś uczyłem w szkole słówek; w jednej kolumnie polskie, w drugiej angielskie, które zakrywałem kartką (i stopniowo odsłaniałem), dlatego układ, który proponujesz, był naturalną konsekwencją rozszerzenia metody na zdania i ‘pełnometrażowe’ teksty. Przez dłuższy czas z takiej formy próbowałem się uczyć. Wtedy jeszcze jednak sprawdzanie odbywało się w ten sposób, że na podstawie tłumaczenia technicznego na oddzielnym świstku papieru próbowałem odtworzyć cały tekst obcojęzyczny. Dopiero po skończeniu odsłaniałem kartkę z oryginalna obcojęzyczną wersją z zeszytu i porównywałem (jak jednak wspomniałem w jednym z komentarzy zabierało to stanowczo za dużo czasu). Przez jakiś czas myślałem również nad kieszonkowo-autobusową wersją tej metody: kartkę dzieliłem na trzy części i w jednej kolumnie był tekst polski, w drugiej romanizacja / transkrypcja, w trzeciej tekst zapisany po chińsku. Chociaż format po złożeniu idealnie mieścił się w tylnej kieszeni spodni, to jednak w zderzeniu z rzeczywistością pomysł nauki w środkach komunikacji miejskiej się nie sprawdził.
Największą wadą takiego rozmieszczenia jest ogromna strata czasu ze względu na nieustanne gubienie się i powtórne odnajdywanie. Spróbuję wyjaśnić o co chodzi.
Na lewej kartce piszę :
Don’t call them now.
Teraz na prawej tworzę sobie tłumaczenie, które umożliwi mi później odtworzenie tego zdania. Więc patrzę na lewą kartkę „Don’t call …”, i piszę po polsku dokładnie w tej samej linijce, (poświęcając gro uwagi, żeby nie pomylić linijki) po prawej stronie: „nie (!) dzwoń”. W międzyczasie ‘zapomniałem’ co było dalej i muszę wrócić oczami na stronę lewą i znaleźć to miejsce w tekście angielskim. Widzę „them now” i oczami przemieszczam się na prawą stronę wpisują: „(do) nich teraz”.
Uzyskuję zatem coś takiego
Lewa kartka:
Don’t call them now.
Prawa kartka
nie (!) dzwoń (do) nich teraz|
Można powiedzieć tak, pal diabli. Przecież gdy sporządzam tłumaczenie linijka pod linijką, to też oczami skaczę między zeszytem, a oryginałem. Wtedy najpierw patrzę na oryginalne zdanie w książcę „Don’t call them now.” i w umyślę „tworzę tłumaczenie techniczne” i wpisuję je do zeszytu.
nie (!) dzwoń (do) nich teraz|
I teraz, możliwie z pamięci, podpisuję, gdy trzeba posiłkując się oryginałem, słowa polskie angielskimi:
nie (!) dzwoń (do) nich teraz
Don’t call them now
Różnica ujawnia się w momencie, gdy zaczynam się z tego uczyć. Jeśli w „metodzie” dwustronicowej” widzę „nie (!) dzwoń (do) nich teraz|” i mam wątpliwości np.: czy „nich” to „them” czy „they”, a teraz to „just” czy „now”, to odnalezienie na (całej zapisanej zdaniami – jeśli jest ich wiecej) stronie tego miejsca w angielskim tekście, skonfrontowanie wyobrażeń z rzeczywistością: „them” i „now” oraz powrót do „polskiego sektora” i odnalezienie miejsca, w którym skończyłem czytać zajmuje więcej czasu, niż właściwa nauka.
W przypadku „mojej obecnej metody” odsłaniam dwa kolejne wiersze przykryte dotychczas tekturką i od razu widzę poprawną odpowiedź i stawiam kropki ołówkiem tam, gdzie trzeba. Nie tracę czasu na poszukiwaniu zdania angielskiego i odpowiadającego mu polskiego tłumaczenia.
Wbrew pozorom wersja metody, którą opisałem jest dość przemyślana, zoptymalizowana i zakorzeniona. Starałem się, żeby miała możliwie prostą formę umożliwiającą skupienie się wyłącznie na nauce, tak by nie tracić czasu na błądzenie. W początkowych wersjach starałem się mieścić każde zdanie w jednej linijce (jeśli było długie, to martwiłem się głównie tym, jak zmieścić 20 słów w jednym wierszu; przypisywałem mu numer;, podkreślałem słowa kluczowe na kolorowo itp., ale uznałem, że szkoda na to czasu i to "wyciąłem".
Od dłuższego czasu przypisuję jedynie oznaczenie całemu fragmentowi, którego zamierzam się danego dnia nauczyć (a przynajmniej opracować). Piszę pierwsze zdanie polskim tłumaczeniem technicznym, zamiast kropki, na końcu stawiam dobrze widoczną pionową krechę idącą przez kilka linijek. I dopiero wtedy podpisuję zdanie obcojęzycznym pierwowzorem. „Tworzę” kolejne zdanie tłumaczenia technicznego, podpisuję itd. Jeśli jest to dialog, to za ostatnim słowem wypowiedzi osoby „A” stawiam podwójną pionową krechę (tak robię przy każdej zmianie (osób mówiących lub części wygłaszanych przez narratora)), a jeśli skończył się akapit, to potrójną. Szkoda mi miejsca i czasu na zbędne zabawy.
@Bartku, zachęcam Cię oczywiście do własnego skonfrontowania obu sposobów i wybraniu tego, który wyda Ci się najlepszy. Popularność układu lewa- prawa wynika m.in. ze względów edycyjnych. To, że w przykładach zamieszczonych w moich artykułach słowa chińskie – zajmujące mniej miejsca – wypadały idealnie pod polskimi uzyskiwałem wpisując wszystko ręcznie w odpowiednie komórki tabelki o „białym obramowaniu”. Umarłbym, gdybym miał w ten sposób opracować na komputerze dłuższy tekst. Ręcznie jest to 100 razy szybsze.
Przejdę do odpowiedzi na Twoje drugie pytanie.
W teorii najlepiej byłoby wziąć solidną gramatykę, przerobić ją od deski do deski zdanie po zdaniu, potem zabrać się za gruby słownik i nauczyć się wszystkich słów, których przykłady w gramatyce nie objęły i dopiero wtedy przejść do gazet i powieści, które w tym momencie nie powinny sprawiać problemów.
Teoria jednak rozmywa się z praktyką. Choć w trakcie swoich przygód (o różnej intensywności i zaangażowaniu) z angielskim, niemieckim, japońskim, mandaryńskim i, przez bardzo krótką chwilę, francuskim przechodziłem przez stadium przerabiania swoją metodą zdania po zdaniu, to przy ok. 200-nym miałem ochotę wyrzucić zeszyt razem z książką do gramatyki (będącą źródłem tych zdań) przez okno. Przerabianie zdań niespojonych ze sobą żadną fabułą jest przeraźliwie nudne, choć pewnie skuteczne – pozwala objąć całą gramatykę w dość niewielkiej objętości tekstu.
Napisałeś: „przy pewnym poziomie zaawansowania w danym języku, „rozbieranie” powieści oznaczałoby przyswajanie bardzo długich tekstów, które z konieczności oprócz istotnych informacji wnosiłyby w nasze głowy mnóstwo już istniejącej w nich wiedzy”.
To pewnie zależy od konstrukcji człowieka, ale znając siebie wiem, że więcej czasu zmarnowałbym zastanawiając się, czy napotkane zdanie jest dla mnie wystarczająco „obce” i ciekawe, by „zasłużyć” na znalezienie się w zeszycie, niż na opracowaniu tekstu, w którym by się znalazło. Poza tym, jak wspomniałem wyżej, uczenie się izolowanych zdań jest na dłuższą metę strasznie nudne (mówi to osoba, która zamierzała w pewnym momencie nauczyć się na pamięć, według numerów, statystycznej listy kilku tysięcy chińskich ideogramów ;), szybko mi przeszło ).
Druga kwestia jest taka, że wcale nie jest tak dobrze, gdy każde zdanie jest naszpikowane kilkunastoma nowymi / dziwnymi słówkami. Już podawałem kiedyś przykład, który szczególnie odcisnął mi się w pamięci, ze względu na to, że dużo czasu „zmarnowałem” na zrozumienie zlepku słów pierwszej części zdania: „He sent shudders of annoyance scampering up ticklish spines, and everybody fled from him – everybody but the soldier in white who had no choice. Tłumacz się w to nie bawił bardzo zwięźle obchodząc tę, w mojej ocenie, dziwną konstrukcję sformułowaniem: „Dostawali na jego widok drgawek…”. Ciągi nowych słów i konstrukcji działają bardzo demotywująco. Łatwiej jest przerobić 5 zdań, z których w każdym są dwa nowe słówka, niż takie, w których znamy ledwie dwa słówka, a reszta jest nowa lub znana tylko biernie.
Na szczęście Joseph Haller zadbał o to, by czytelnik się nie nudził i mógł delektować się konstrukcjami, których kunszt nie wynika jedynie z ciągów egzotycznych słów, lecz ich wzajemnego usytuowania:
“The soldier in white (…)had been smuggled into the ward during the night, and the men had no idea he was among them until they awoke in the morning and saw the two strange legs hoisted from the hips, the two strange arms anchored up perpendicularly, all four limbs pinioned strangely in air by lead weights suspended darkly above him that never moved. Sewn into the bandages over the insides of both elbows were zippered lips through which he was fed clear fluid from a clear jar. A silent zinc pipe rose from the cement on his groin and was coupled to a slim rubber hose that carried waste from his kidneys and dripped it efficiently into a clear, stoppered jar on the floor. When the jar on the floor was full, the jar feeding his elbow was empty, and the two were simply switched quickly so that the stuff could drip back into him. All they ever really saw of the soldier in white was a frayed black hole over his mouth.”
“Problem”, o którym wspominasz – zbyt wiele czasu poświeconego na analizowanie zdań powieści, które jeśli chodzi o słownictwo i konstrukcje nie wnoszą zbyt wiele nowego można pewnie regulować w odpowiednim momencie przerzucając się na coś cięższego. Nie trzeba przecież przerabiać jednej powieści do samego końca. Gdyby mnie to dotknęło w przypadku angielskiego, to może spróbowałbym się wziąć za dzieła Jamesa Joyce’a „Ulissesa” albo „Finneganów tren” (tłumaczenie tej ostatniej na polski zajęło 10 lat), ale w chwili obecnej pewnie nie dałbym rady przebrnąć choćby przez pierwszy rozdział .
Przerobiłem też ułamek, wnoszącej wiele nowych konstrukcji, książki: "2500 amerykańskich idiomów" ale również ze względu na wiejącą nudę i brak satysfakcji szybko rzuciłem ją w kąt.
@Bartku; przede wszystkim zachęcam Cię do własnego eksperymentowania i podzielenia się rezultatami owegóż 😉 . Każdego z nas co innego interesuje i z innego typu materiałow lubimy się uczyć. Mnie z reguły wystarczy lekko zakamuflowany humor zmieszany z absurdem, m.in. dlatego Paragraf 22 jest moim podstawowym tekstem do nauki.
Łączę pozdrowienia,
Michał
Mam nadzieję, że się nie powtarzam, ale Twoja metoda nadal mnie intryguje. Obiecuję, że to ostatnie pytania/komentarze:
1. Dla mnie 'nauka' to to co jest pomiędzy etapami A. 'widzę tekst i nie rozumiem' a B. 'rozumiem i mogę detalicznie rozłożyć na części pierwsze'. Dokładnie opisujesz sposób tego "rozkładu", ale jak przechodzisz od A do B? Innymi słowy, skąd wiesz, co podpisać pod poszczególnymi słowami oryginału, jakimi glossami opatrzyć? Słownik + gramatyka + wyszukiwanie w internecie, zapewne; ale zgaduję, że i tu masz jakąś metodę.
2. Wszystko, co opisujesz, ja roboczo nazwałbym 'utrwalaniem / zapamiętywaniem', ale kluczowe jest tu, co właściwie chcesz utrwalić. Czy dobrze rozumiem, że celem jest tu utrwalenie w 'pamięci aktywnej/szybkiego dostępu' tylu fragmentów czy zwrotów, by móc się do nich na bieżąco odwoływać, i tym samym mówić płynnie? Jeśli tak, to opieranie się na jednym źródle -i to literackim- może być zgubne. Uwielbiam Paragraf-22 i to naprawdę znakomite źródło cytatów, ale ucząc się 'mówienia Yossarianem' uczyłbym się mówić jak postać z książki, a to bywa dla rozmówców irytujące… Z tego punktu widzenia – czemu nie przeplatać takich fragmentów starymi dobrymi zdaniami przykładowymi z dowolnej gramatyki + własnymi zdaniami tworzonymi na ich wzór? Oczywiście również opracowanymi wg Twojej metody.
3. Zachęcam do lektury literatury (nie tylko pięknej – są reportaże, eseje, książki popularnonaukowe etc.) jak najwyższych lotów, a nie opracowań. Co z tego, że na początku niewiele będzie jasne? Jeśli fabuła daje się wychwycić i możemy się zorientować, co jest 'opisem przyrody' albo innym ozdobnikiem, jeśli lektura daje przyjemność, to idźmy naprzód nie starając się sprawdzić wszystkiego. Pierwszą książką, jaką czytałem po rosyjsku (po circa 2 miesiącach nauki) był "Bohater naszych czasów". Na każdej stronie – 20, 30, 50 nieznanych mi słów. Ale nie sprawdzałem, czy ktoś nosi frak czy surdut, czy ktoś kogoś chwycił za poły, za rękaw czy za kołnierz; jakie drzewa rosły na zboczach (graniach? dolinach? – też nie sprawdzałem) Kaukazu. Interesowało mnie co bohaterowie mówią i co myślą – te fragmenty starałem się zrozumieć dokładnie i bardzo szybko okazało się to możliwe bez większego wysiłku, tak że pod koniec lektury mogłem już (bo fabułę czytałem, a nie brnąłem przez nią z wysiłkiem) z ciekawości sprawdzać nawet część 'opisów przyrody'.
4. Nie do końca w temacie: Szczerze polecam wszystkim zainteresowanym sprawami 'językowymi' (i nie tylko; to wielowątkowa książka, w której edukacja, w tym językowa odgrywa ważną rolę) "The Last Samurai" Helen DeWitt. Autorka ma zresztą -i to przebija z powieści- ciekawe poglądy i pomysły nt. uczenia się (nie tylko) języków, pod którymi mógłbym się na 99% podpisać. Próbka z wywiadu dla BOMB
When I was in high school I was very bored all the time. I was a typical girl. You just did what you had to do to get good grades, then you could go to college and lead a life of the mind. Then it turned out college was the same. Halfway through my sophomore year, I took a leave of absence. I went away, and I was working as a chambermaid in Provincetown. Proust’s À la recherche du temps perdu is one of the things I bought there. I’d studied French in school, so I thought: I can read Proust. I was able to do this precisely because I was not in college. There was such irony. The only way I could find time to read Proust was while working as a chambermaid. Or Pound. Or Eliot. Pound thought that if there was good poetry in a language, then you should learn enough of that language to read the poetry. Your typical language course is completely misguided. You go through all this stuff about what your hobbies are, and you are not interested in what people are doing, chatting amongst themselves about their jobs, their golf. No! You want to read the great poetry and start there. Pound was single-minded about that. And that was inspiring because surely if you want banality, you don’t have to go looking for it in another language—you have your mother tongue.
Wywiad tu:
http://bombmagazine.org/article/2000015/helen-dewitt
@Piotrze,
dzięki za komentarz, zawsze z wielką przyjemnością nań odpiszę.
ad 1
Od momentu, w którym języki zaczęły mnie interesować, po wielu początkowych niepowodzeniach, starałem się podejść do nich możliwie „z głową”. Dlatego na pierwszy rzut szły (i nadal idą) teksty możliwie dobrze opracowane, po to bym nie musiał poświęcać 90% czasu na skakanie po słownikach dostając przy tym … no wiadomo czego i szukając na ślepo w 500 stronicowych gramatykach wyjaśnień napotkanych zjawisk gramatycznych. Matecznikiem są teksty z dobrego podręcznika, których solidne na w pół-pamięciowe opanowanie(nie przeczytanie, czy rozumienie wszystkich zagadnień, słów i konstrukcji gramatycznych) jest przepustką do szukania czegoś o mniejszym stopniu przetrawienia.
Po części rozumiem oburzenie tych, którzy twierdzą, że podręczniki są dla lamusów. Bo tak naprawdę po prostu trzeba mieć szczęście do podręcznika, a właściwie do języka, którego się uczymy. Posiadam na przykład dwutomowy polski podręcznik do mandaryńskiego Wydawnictwa Akademickiego Dialog. Na tylnej okładce mogę przeczytać recenzję „Niezwykle nowoczesne i glottodydaktycznie dobrze przygotowane narzędzie nauczania języka chińskiego”. (Są to słowa autora jednej z Twoich ulubionych książek poświęconych honoryfikatywności).
Mam odmienne zdanie o wspomnianym podręczniku, o ile wyjaśnienia gramatyczne stoją na dobrym poziomie (widać tu rękę prof. Zajdler autorki, tym razem jednej z moich ulubionych książek – o składni i semantyce języka chińskiego) o tyle teksty przeznaczone, jak mniemam dla studentów i osób dorosłych są na poziomie mentalnym przedszkolaka. Humor w porywach oscyluje wokół tego, co może stać się z przypadkowym przechodniem i skórką od banana leżącą na chodniku. Nie byłbym w stanie się z tego uczyć.
Trudno mi zrozumieć, dlaczego poziom tych tekstów jest tak żałosny. Ostatni dioalogo – monolog z drugiego tomu ze strony (288 (I) + 290(II)) jest moim zdaniem na poziomie niższym niż te, które mogę znaleźć w moim ulubionym podręczniku „TY Cantonese” w okolicy str. 30. O „poziomie” tekstu z „polskiego dzieła” nich świadczy fakt, że jestem w stanie w czasie rzeczywistym w trakcie czytania na głos „przeczytać” go w kolokwialnym języku kantońskim w między czasie dokonując tłumaczenia np.:
我今天很高興能跟你們一起吃飯! > 今日我好開心可以同你哋一齊食飯嘞!
W angielskim podręczniku do szanghajskiego, już w trzecim zdaniu autor używa bardziej zaawansowanych konstrukcji niż te, które możemy znaleźć w wspomnianym ostatnim tekście, z objętościowo ponad 5 razy większego polskiego podręcznika do mandaryńskiego.
Nie pojmuję fenomenu, polegającego na tym, że, w przypadku najbardziej popularnych języków, trudno jest znaleźć dobry i fajny zarazem podręcznik, bogaty w teksty i dialogi niewiele różniące się (ale ciekawsze i często bardziej komiczne) od tych, które można spotkać w rzeczywistości.
Piotrze, zatem jeśli korzystam z materiałów opracowanych, to sprawa jest oczywista. Co się jednak dzieje, gdy teksty są surowe lub na wpół surowe?
W przypadku angielskiego nie ma sensacji, w ruch idzie papierowy słownik, a okresowe przeglądanie książek do gramatyki traktuję jak środek usypiający. W przypadku Paragrafu 22 czasem w tle puszczam sobie też audiobooka.
W trakcie jednego z powrotów do nauki japońskiego usiadłem i przerobiłem „swoją metodą” z 200 zdań ze „słownika terminów gramatycznych”. Miałem co prawda ich tłumaczenia literackie, ale były one nie za wiele warte (zdanie w jednym z moich artykułów o „przytywaniu” o dwa kilo w ciągu miesiąca pochodzi właśnie z tego zestawu). Uparłem się jak osioł, że nie kupię słownika do japońskiego i w ten sposób skacząc od hasła do hasła poświeconemu jakiemuś problemowi gramatycznemu rozgryzałem to, czemu służy każda partykuła / prefix / sufix, a znaczenia słów tworzących treść potwierdzałem poszukując w dołączonych do książki listach czasowników spół- i samogłoskowych, przechodnich i nieprzechodnich, przymiotników typu „na” i „i”. Rzeczowniki pochodzące z angielskiego – zapisywane katakaną były łatwe do rozpoznania, a inne rzeczowniki, część przysłówków czasu, czasowników i przymiotników rozpoznawałem dzięki pewnej znajomości uproszczonych znaków języka mandaryńskiego i tradycyjnych kantońskiego, to co pozostało – zapisane hiraganą było słowami rdzennie japońskimi. Myślę, że szybciej by szło gdybym jednak zainwestował w słownik. Z komputera i internetu nie mogłem wtedy korzystać (w powrót do japońskiego bawiłem się już jakiś czas temu, głownie w czasie siest, w trakcie wakacji w Grecji).
W przypadku kantońskiego i mandaryńskiego w ruch idą słowniki papierowe chińsko – angielskie (ustalanie kluczy i liczenie kresek i liczenie na szczęście 😉 ); chyba jestem jednym z ostatnich dinozaurów korzystających z takich pomocy; znajoma doktorantka z sinologii przyznała mi się, że od 5 lat nie korzystała z papierowych słowników przerzucając się na internetowe. Całość dopełnia czytanie artykułów językoznawczych i gramatyk.
Nie wiem jak jest w przypadku innych języków, ale mandaryński i kantoński (do japońskiego też coś podobnego widziałem) doczekały się narzędzi bardzo ułatwiających rozbijanie tekstów na kawałki. Tego typu translatory parcjalne są milion razy bardziej użyteczne niż Google translator. Nie zastąpią ludzkiego mózgu i doświadczenia. Jeśli mam zlepek morfemów ABC i na nieszczęście zarówno A może tworzyć słowo z B i B z C, to translator przypisze znaczenie tylko zlepkowi AB. np.: 有機會 > 有機 organiczne 會 spotkanie, zamiast tego o co naprawdę chodzi czyli 有 mieć 機會szansę / okazję. Podobnie z resztą tego typu narzędzia nie radzą sobie z konstrukcjami rozbitymi ABA’, często przypisują złe tony i wymowę, która nie jest zgodna z rzeczywistą funkcją morfemu w parcjonowanym właśnie zdaniu. W przypadku kantońskiego maszyna jest zupełnie bezradna z pomysłowością autorów współczesnych – internetowych powieści i języka sms’ów i maili. Translator rozpozna słowo 喺度, ale jego swobodnej graficznej interpretacji, na pierwszy rzut oka nie mającej żadnego sensu 係到, czy sms-owej wersji 五洗 rozpoznawalnego kantońskiego złożenia唔駛 już nie. Bez wątpienia są jednak cennym i błyskawicznym narzędziem.
http://mandarinspot.com/annotate
http://www.cantonese.sheik.co.uk/dictionary/parser/
„Translatory” w przypadku (niestety tylko niektórych) stron internetowych pozwalają w trybie online czytać / tłumaczyć ich treść.
ad 2.
Tak wiem o co Ci chodzi 😉
“'Please excuse me,' the chaplain persisted timorously. 'I may be committing a very grave error. Are you Captain Yossarian?'
'Yes,' Captain Yossarian confessed. 'I am Captain Yossarian.'
'Of the 256th Squadron?'
'Of the fighting 256th Squadron,' Yossarian replied. 'I didn't know there were any other Captain Yossarians. As far as I know, I'm the only Captain Yossarian I know, but that's only as far as I know.'”
Trochę tak robiłem na samym początku bawiąc się z gramatykami (do momentu, w którym nie dostałem lekkiego szału), myślałem też żeby przerobić kilka wystąpień z konferencji TED np.: http://www.ted.com/talks/ken_robinson_says_schools_kill_creativity#
ale momentami (może nie koniecznie w przypadku prof. Robinsona), wypowiedzi są trochę za bardzo poszarpane.
„Czy dobrze rozumiem, że celem jest tu utrwalenie w ‚pamięci aktywnej/szybkiego dostępu’ tylu fragmentów czy zwrotów, by móc się do nich na bieżąco odwoływać, i tym samym mówić płynnie?”
Takie jest założenie. Trochę trudno znaleźć mi lepszy sposób niż wielokrotne powtarzanie w odstępach czasu tych samych kwestii i próba na ich bazie budowania własnych.
Gdybym przygotowywał dłuższe wystąpienie, to tak bym zrobił wpierw pisząc tekst i następnie wbijając do głowy w postaci rozczłonkowanej. Jednak jako regularny sposób nauki, nie chciałoby mi się tego robić. Nie byłbym w stanie przewidzieć wszystkich możliwych sytuacji i konstrukcji, które mogłyby być mi potrzebne. Zwłaszcza, że rzadko miewam tak „ciekawe” przygody jak Yossarian 😉 . Wolę się odwoływać do swojej bazy danych budowanej na pamięciowym przyswajaniu pewnych kawałków i pół-pamieciowym otoczenia, w którym wystąpiły.
ad3.
Jeśli czytam coś po to, żeby się czegoś dowiedzieć np.: artykuł po angielsku o jakimś zjawisku w kantońskim, o syntezie organicznej, pisaniu powieści itd, to nie przeszkadza mi, że nie znam jakiegoś angielskiego słówka, bo wiem, że do tego tekstu będę jeszcze wielokrotnie wracał w przyszłości.
Inaczej jest w przypadku czytania dla rozrywki w obcym języku. Pierwsze napotkane nieznane słówko psuje mi całą przyjemność lektury. To trochę jak oglądanie filmu, podczas gdy sąsiad za ścianą wierci dziurę. Niby da się wszystko zrozumieć, ale dialogi są częściowo zagłuszone. Nikomu nie chce się co chwilę cofać do chwilę wcześniej obejrzanego fragmentu.
Masz rację, że dialogi są znacznie łatwiejsze do zrozumienia niż cała narracja – pozornie mniej istotna, ale znacznie bardziej bogata językowo. W przypadku kryminału jednak właśnie te najmniejsze szczególiki są kluczowe. Reportaży, podobnie z resztą jak powieści fantasy, Harrych Potterów i pewnie jeszcze kilku innych gatunków nie czytuję, w nich pewnie rzeczywiście dialogi są zdecydowanie bardziej istotne, niż całe otoczenie.
Zresztą i po polsku bardzo często czytam powieści złożone praktycznie z samych opisów. Niedawno miałem nirprzyjemność przebrnięcia przez "Pustynię Tatarów" Dina Buzzatiego, z każdą kolejną stroną umierałem z nudów wraz z głównym bohaterem.
Pozdrawiam, wywiad przeczytam w wolnej chwili
Twój opis uczenia się z tłumaczenie roboczego przywodzi na myśl jeden z pierwszych bardziej znaczących eksperymentów dotyczących efektu testowania, który przeprowadził w 1917 r. Gates. W jego trakcie badani uczyli się jakiegoś materiału, a później próbowali powiedzieć na głos wszystko, co pamiętają. Gdy już nie mogli nic więcej sobie przypomnieć, to zerkali szybko na kartki i znów kontynuowali coś, co nazywa się fachowo odpamiętywaniem. Co zaskakujące, naukowcy zaczerpnęli inspirację od samego Bacona (1620).
Ty, chociaż bierzesz pod uwagę krzywą zapamiętywania Ebbinghausa, która jest przydatna jedynie jako bardzo ograniczony model, a nie normalna pomoc w nauce – w rzeczywistości używasz częściowo efektu testowania. Działałoby to jednak lepiej, gdybyś robił powtórki całkowicie w pamięci, co nie jest niemożliwe. Znam nawet przypadki, gdy ktoś nauczył się tak małego słownika. Z tego powodu powinieneś zerknąć na ten diagram, który porównuje tradycyjne powtarzanie (Ebbinghaus) z wykorzystywaniem testów: (Abott, Thorndike, Gates, Spitzer, Roediger, Karpicke):<a href="https://cerp.aqa.org.uk/sites/default/files/images/graph_0.jpg"
Według licznika to już czterotysięczny komentarz na tej stronie 🙂
@Łukaszu,
dziękuję za komentarz.
Czy mógłbyś powiedziec coś więcej o tej "inspiracji z Bacona"? Jestem ciekaw czy metoda, która stała się podwaliną była stosowana w rzeczywistosći przez niego samego czy była 'jedynie' modelem teoretycznym. W którym dziele została opisana? W "The Advancement of Learning (z 1605r) czy w Novum Organon (z 1620, jak podałeś). Czy mógłbyś napisać o tym coś więcej?
Czy mógłbyś sprecyzować, jak miałyby wyglądać takie powtórki "w pełni z pamieci"?
W niektórych tekstach i komentarzach z cyklu [MN6 – MN11] wielokrotnie zaznaczałem, że nauczenie się czegoś całkowicie na pamięć jest kilkukrotnie bardziej czasochłonne niż nauczenie się czegoś prawie na pamieć. Różnica, jeśli chodzi o efekt, pomiędzy "prawie" a "całkowicie", zgodnie z regułą Pareto nie wydaje mi się aż tak wielka.
Zgadzam się, że lepiej coś znać w całości na pamięć niż prawie i powtarzanie tego pierwszego może być bardziej skuteczne niż drugiego (chociaż deklamowanie w kółko czegoś co się doskonale zna nie należy do szczególnie interesujących zajęć nie widać żadnych postępów swojego dziaąłnia, co jest szalenie deprymujące, ale są osoby, które z zamiłowaniem odmawiają różaniec w autobusie więc pewnie zależy to od punktu widzenia).
Czy mógłbyś napisać coś więcej (ew. podlinkować) na temat tej historii z "małym słownikiem"? Zawsze bardzo ciekawią mnie takie opowieści.
Pozdrawiam,
Michał
Jeśli chodzi o tę inspirację, to posłużyłem się fragmentem z pracy Roedigera i Karpicke'a zatytułowanej: The Power of Testing Memory – Basic Research and Implications for Educational Practice (2006). Podana bibliografia przedstawia się następująco: Bacon, F. (2000). Novum organum (L. Jardine & M. Silverthorne, Trans.). Cambridge, England: Cambridge University Press. (Original work published 1620). A tak brzmi tekst, do którego nawiązuję:
The idea that testing (or recitation, as it is sometimes called in the older literature) improves retention is not new. In 1620, Bacon wrote: ‘‘If you read a piece of text through twenty times, you will not learn it by heart so easily as if you read it ten times while attempting to recite from time to time and consulting the text when your memory fails’’ (F. Bacon, 1620/2000, p. 143).
Przy powtarzaniu całkowicie z pamięci trzeba wykorzystywać mnemotechniki, które tworzą sieć powiązań, np. używając pałacu pamięci lub tworząc całe historie z wyobrażonych scenek. Pozwala to na prawie całkowite wyeliminowanie konieczności zaglądania do notatek. Musiałbym napisać całkiem sporo, aby ci to dobrze wyjaśnić. Najlepiej przejrzyj zawartość tej strony: http://mt.artofmemory.com/wiki/Main_Page i przejrzenie powiązanego z nią forum.
Z planowaniem powtórek zgodnych z efektem testowania jest taki problem, że jeszcze nie zdecydowano, jakie powinny być odstępy między powtórkami. Do tej pory zarówno równe, jak i zwiększające się w czasie interwały dawały nie do końca zbieżne rezultaty. Ostatnio jednak te drugie wydają się bardziej obiecujące, choć proponowane przerwy nie są zgodne z tymi, które zaleca tradycyjna krzywa zapamiętywania. Powód tego jest dość prosty. Dzięki robieniu testów zapomina się znacznie wolniej. Jedna z popularnych propozycji rozmieszczenia powtórek w czasie proponuje uzależnienie tego od trudności przypominania, co sprowadza się do robienia przeglądu wiedzy, gdy pamięta się wciąż jej większość. Jednak nie polecam używania do tego programów typu SRS. Opierają się one bowiem na primingu, który pomaga, gdy widzisz pole z pytaniem, ułatwiając przypominanie. Może być jednak tak, że w realnej sytuacji nie skojarzysz sobie jakiejś potrzebnej informacji, bo zabraknie odpowiedniego bodźca. Badania pokazują, że najlepiej działa próba powiedzenia lub zapisania z pamięci wszystkiego, co się pamięta bez podpowiedzi. Nawet zrobienie tego w myślach daje dobre rezultaty, co może być odpowiedzią na to, dlaczego używanie pałacu pamięci jest tak skuteczne. Dodatkowa zaleta tej technik polega na tym, że możesz ją wykorzystywać zawsze i wszędzie.
Na przykład z zapamiętywaniem w krótkim czasie 15000 słów natknąłem się na forum zrzeszającym entuzjastów technik pamięciowych: http://mt.artofmemory.com/forums/manyand-i-mean-it-useful-tips-you-need-to-learn-massive-vocabulary-with-mnemonics-5091.html Można tam znaleźć wiele ciekawych historii i niezwykłych wyczynów, jak również wskazówki dotyczące tego, jak zrobić coś takiego samemu.Choć każdy mógłby dokonywać takich rzeczy, to jednak trzeba lubić robienie powtórek w ten sposób. Z drugiej strony nie widzę niczego ciekawego ani przyjemnego w zwykłym wkuwaniu.
Przy powtarzaniu w pamięci już dość dobrze opanowanego materiału, to wszystko zajmuje ledwie chwilę (w zależności o tego, ile masz do powtórzenia). Nie wydaje mi się więc, że jest to argument, który mógłby mieć tu zastosowanie. Natomiast przy wkuwaniu doświadcza się iluzorycznego uczucia, że się coś pamięta, a tak naprawdę rozpoznaje się jedynie, że coś jest znajome. Następnego dnia ta "nabyta" wiedza jest zazwyczaj znikoma. Badania pokazują, że ludzie powtarzają do upadłego tylko dlatego, że wydaje im się w danej chwili, że robią duże postępy, gdy w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Trudno im się pogodzić z tym faktem nawet wtedy, gdy sami się przekonają, że można to robić skuteczniej. Możliwe, że wywołuje to u nich dysonans poznawczy, który nie jest łatwy do przezwyciężenia. A przecież nawet łączenia nauki z częstymi testami wystarcza, aby poprawić rezultaty. Pałac pamięci i inne podobne mu techniki dodają tutaj głównie większą swobodę przy nauce.