Mija ćwierć wieku od kiedy uczę się języków i dwadzieścia lat, od kiedy robię to na własną rękę,w pewnych okresach poświęcając im większość wolnego czasu. W różnych formach (od szkoły i studiów przez podręczniki po tworzenie -z konieczności- swoich własnych materiałów) próbowałem się uczyć łącznie ponad czterdziestu języków, w większości mniej lub bardziej niszowych, rzadziej nauczanych, dziwnych, o nic nikomu niemówiących nazwach (ewe, lezgiński, mingo, yolngu matha…).
Na swoich stronach (www.peterlin.pl) udostępniam część z tego, czego udało mi się dowiedzieć o perskim (i innych językach irańskich), lezgińskim (i innych językach kaukaskich) czy ewe (i innych językach afrykańskich). Tu natomiast chciałbym przekazać w spójnej formie garść spostrzeżeń o charakterze ogólnym, odnoszących się do nauki (nie tylko) języków jako takiej, a wynikających z moich, w sumie całkiem bogatych, doświadczeń.
Ten wpis ma na celu przedstawienie w ogólnym zarysie treści i struktury cyklu moich zapisków, jaki będzie ukazywać się na woofla.pl. Jednak zanim przejdę do rzeczy, dwie wyprzedzające uwagi:
– przedstawiam swój punkt widzenia i wnioski wynikające z doświadczeń, a nie uniwersalne recepty; nie jest moim celem planowanie czyjejkolwiek edukacji – ani na poziomie projektów reformy szkolnictwa, ani prowadzenia za rękę Ciebie, drogi Czytelniku;
– (może zaskakujące) nikogo nie namawiam do nauki języków; niektórym wydać się może, że do niej zniechęcam; jeśli do czegoś nakłaniam, to do samodzielnego podejmowania wyborów i brania za nie odpowiedzialności – pochwała indywidualizmu to jeden z tematów przewodnich cyklu.
Zatem „to co mówisz nie jest dobre dla wszystkich” i „jesteś zbyt negatywnie nastawiony” –obie te kwestie słyszałem po wielokroć- to zarzuty być może słuszne, ale nietrafne. Zachęcając do wszelkich komentarzy, z góry zastrzegam, że na ogólne wariacje na temat powyższych dwóch wątków nie będę odpowiadał, bo już to zrobiłem.
„Nauczyłem w życiu się
wielu rzeczy – wszystkich źle”
Znakomita większość podejmowanych przeze mnie prób nauki była nieudana – co łatwo zgadnąć, nie władam przecież czterdziestoma, czy nawet kilkunastoma językami! Kilka jednak znam (jak perski) –lub znałem (jak węgierski czy włoski)- całkiem nieźle; są zatem jakieś wyspy sukcesów na morzu porażek. A i z porażek można czerpać korzyści (np. nie nauczyłem się mingo, ale ta przygoda dała mi wgląd w życie i realia peryferyjnych Stanów Zjednoczonych, otwierając oczy na istnienie problemów, których inaczej bym nie dostrzegł), bądź przynajmniej wnioski na przyszłość. W następnym odcinku –studia przypadku– postaram się pokazać z jakich konkretnie (nie)powodzeń bierze się moje podejście do ‘metod nauki’ (są nieważne) i wielu innych spraw tu poruszanych.
Twierdzę stanowczo, że nie ma cudownej metody gwarantującej sukces. Na skuteczność podejmowanych działań decydujący wpływ mają natomiast pewne ogólne czynniki (to banalne ale niesamowicie ważne: idzie o pasję i systematyczność) oraz stosowanie się do kilku zasad ‘technicznych’ (też banalne – dbać o sen, odżywianie, formę fizyczną; dzielić duże zadania na mniejsze, strawniejsze kąski; stale podnosić poprzeczkę; przeplatać wytężoną pracę z relaksem itp.) – o tym wszystkim w części trzeciej czyli "Jak się uczyć".
Znać zasady jest łatwo, dużo trudniej jest się do nich stosować, jeszcze trudniej – rzetelnie rozliczać samego siebie. Lęk przed porażką i brak pewności siebie pchają do wyprzedzających usprawiedliwień („nie mam do tego uzdolnień”) i przerzucania odpowiedzialności na kogokolwiek, cokolwiek -nauczyciela, metodę czy złą pogodę. Rewersem tej monety jest podtrzymywanie się na duchu pozornymi sukcesami, samozadowoleniem, pozostawaniem w strefie komfortu. Kluczem do wyjścia z tej podwójnej pułapki – surowa samoocena połączona z silnym przekonaniem, że wysiłek przyniesie poprawę. Główną rolą nauczyciela jest, według mnie, nie tyle przekazywanie wiedzy, ile pomoc w osiągnięciu równowagi pomiędzy wiarą we własne możliwości, a samokrytycyzmem. Jednych trzeba podtrzymać na duchu, innych – sprowadzić na ziemię. Tak jak w kung-fu tak i tu i style twarde i style miękkie (tytuł czwartej części) mają swoje miejsce.
Odpowiedziawszy, z grubsza przynajmniej, na pytanie ‘jak się uczyć’, w piątym odcinku staniemy przed jeszcze ważniejszą kwestią – PO CO SIĘ UCZYĆ? Język jest narzędziem, które powinno czemuś służyć, coś przekazywać, wyrażać, odkrywać. Główną przyczyną moich językowych niepowodzeń był właśnie brak czytelnego celu, brak pomysłu na wykorzystanie nabywanych (czy już nabytych – włoski czy węgierski znałem dość dobrze, a z nieużywania zapomniałem) umiejętności. Mam nieodparte wrażenie, że dla większości uczących się jedynym celem jest samo ukończenie kursu/studiów/zdanie certyfikatu. To droga donikąd, po co zatem marnować czas i pieniądze? Odpowiedzi na pytanie „po co się uczyć” może być równie wiele, co osób podejmujących wysiłek nauki, nie będę tu więc wyliczać katalogu możliwości, zachęcam tylko do samodzielnego namysłu, służąc na koniec własnym przykładem jako ilustracją, nie wzorem. Od zainteresowania językiem jako systemem (ciekawiło mnie w jak różny sposób mogą być poukładane ‘śrubki’ poszczególnych gramatyk) stopniowo przeszedłem do zaciekawienia kulturową różnorodnością świata, wielością punktów widzenia, bogactwem form ekspresji, całą tą niesamowitą rozmaitością wyrażaną także przez języki – obie te fascynacje postaram się krótko opisać. Twoja droga może być podobna, ale powinna być inna, Twoja własna i jej za Ciebie nie wymyślę.
Nie uważam swojej drogi językowej za model do naśladowania (nie spotkałem jeszcze nikogo o bardziej eklektycznym od mojego spektrum zainteresowań), ale myślę, że może ona stanowić ciekawy materiał do przemyśleń dla osób myślących podobnie jak ja. Jeśli zatem chcesz przez naukę języków dowiedzieć się możliwie najwięcej o językowej i kulturowej różnorodności świata, to w szóstej części cyklu postaram się przedstawić krótki przewodnik po temacie, wyznaczając skrajne punkty językowej panoramy świata. Myślę, że badając jakiekolwiek zjawisko, dużo uwagi należy poświęcić badaniu przypadków szczególnych, nietypowych, by móc lepiej zrozumieć pełen wachlarz możliwości. Stąd podejście punktów skrajnych uzupełnione (w części 6bis) przeglądem różnych możliwych kryteriów doboru.
Kolejne odcinki –siódmy i ósmy– poświęcę bardziej szczegółowemu omówieniu względów przemawiających odpowiednio za i przeciw nauce języków mniejszościowych, rzadkich. Środek ciężkości położę na relacje pomiędzy uczącym się, a społecznością używającą danego języka, mają one bowiem zupełnie inny charakter niż w przypadku głównych języków europejskich – w końcu nie zrobisz na nikim w Londynie wrażenia mówiąc, nawet świetnie, po angielsku, za to zwykłe ‘Cześć! Jak się masz?’ wygłoszone po kurdyjsku czy lezgińsku może uczynić z ciebie niemalże legendarną postać… Bardziej poważne zajęcie się językiem mniejszościowym z jednej strony daje szanse, by angażując niewielkie środki choć trochę wpłynąć na los danej społeczności (np. poprzez udowodnienie sceptykom, że w języku X można zrobić stronę internetową, napisy do filmów, lokalizację Firefoksa, Wikipedię…), ale z drugiej wystawia na szereg etycznych dylematów (np. poprzez niemal nieuchronny kontakt z etnonacjonalizmem czy innymi ciemnymi stronami codziennego życia społeczności X).
Przez cały cykl przewija się potrzeba wyjścia poza „naukę dla nauki” i „język dla języka” poprzez samodzielne określanie celów, jakim nauka ma służyć i sposobu wykorzystania nabywanych umiejętności oraz –dla tych z zacięciem badacza- koncentrację na kwestiach kulturowych (język jako nośnik kultury), społecznych (język jako spoiwo społeczności) czy politycznych (rozmaite sprawy związane z polityką językową i językami mniejszościowymi). Warto spiąć to klamrą i jeszcze raz podkreślić, że choć pokusa koncentracji na aspektach technicznych (przerabianie kolejnych partii materiału, przygotowania do certyfikatu) jest silna, należy jak najszybciej przestać się uczyć, a zaoszczędzony czas przeznaczyć na działanie (na dowolnym polu). Wieczna nauka w oderwaniu od codziennego życia to bezpłodny eskapizm (dla jasności – sam wciąż tym grzeszę). Jak (i czy) od niego –nomen omen- uciec, to temat przedostatniego odcinka.
Na koniec wreszcie powrót do otwartej autobiografii, i znów klamra: wykonuję jeden z zawodów dość powszechnie kojarzonych z praktycznym wykorzystywaniem znajomości języków obcych, a zatem mój cykl artykułów zamknie temat „Języki obce w pracy dyplomaty”, zbierający w całość szereg sygnalizowanych wcześniej przemyśleń.
Pozostałe artykuły z cyklu Peterlin na Woofli:
Peterlin 2 – studia przypadku, czyli powrót do przeszłości
Peterlin 3 – jak się uczyć
Peterlin 4 – style twarde i miękkie, czyli czy być miłym czy okrutnym
Peterlin 5 – po co się uczyć
Peterlin 6 – czego się uczyć (typologia)
Peterlin 6bis – czego się uczyć (dalsze kryteria)
Peterlin 7 – blaski nauki języków rzadkich
Peterlin 8 – cienie nauki języków rzadkich
Peterlin 9 – kiedy przestać się uczyć? Kilka iluzji
Peterlin 10 – języki obce w pracy dyplomaty
"(np. nie nauczyłem się mingo, ale ta przygoda dała mi wgląd w życie i realia peryferyjnych Stanów Zjednoczonych, otwierając oczy na istnienie problemów, których inaczej bym nie dostrzegł"
Jakie problemy USA Pan dostrzegł dzięki próbie uczenia się mingo?
Hasłowo i w pewnym uproszczeniu:
1. Skala nierówności ekonomicznych – od członków listy dyskusyjnej mingo-l dowiedziałem się np. co to są 'food stamps' i na co może sobie pozwolić (a na co nie) kasjerka Walmartu. Wtedy – bodaj w 2001 – miałem naiwne wyobrażenie o USA jako kraju powszechnego dobrobytu i technologicznego postępu (tymczasem będąc na wdzwanianym dostępie TP SA, a potem na najgorszej Neostradzie niezmiennie miałem najlepszy z całej grupy dostęp do internetu).
2. Różne kwestie rasowe – większość uczestników dyskusji trafiła na listę zainteresowana swoim -w części indiańskim- pochodzeniem, o którym nierzadko mieli tylko mgliste pojęcie, jakieś rodzinne legendy opowiadane w tajemnicy, bo po wysiedleniach do Oklahomy (szlak łez) lepiej się było do indiańskości nie przyznawać. Z drugiej strony – ponieważ Zachodnia Wirginia to peryferie peryferii – od dawna trafiali tam uciekinierzy b. różnych maści, Indianie, niewolnicy, dysydenci, dezerterzy, w efekcie tworząc ciekawą mozaikę etniczną (wiele społeczności wykraczających poza podział biali/czarni/Indianie np. tzw. Melungeons). Z trzeciej strony – główny nauczyciel -i rodzimy użytkownik- mingo, Thomas McElwain (fascynująca postać, polecam wyszukać), jest równie biały jak ja, kiedyś musiał nawet zaprzestać prowadzenia zajęć w domu, bo został oskarżony przez lokalnych aktywistów indiańskich (oczywiście mówiących wyłącznie po angielsku) o 'podszywanie się', 'szarlatanerię' i Bóg wie co jeszcze.
3. Skala nieufności do rządu – żywy etos samowystarczalnego pogranicza (gdzie nikt nikomu się do niczego nie wtrąca i każdy jest sobie panem) + wspomniane wyżej korzenie i mamy mentalność kojarzoną z prawicowymi milicjami, wietrzącymi wszędzie rządowy spisek. Ciekawa mieszanka z wielorasowością, którą czasem się ukrywa, a czasem nie.
4. Polityka indiańska – i na poziomie Bureau for Indian Affairs, które biurokratycznie domaga się udokumentowania pochodzenia (trudne, skoro przez sto kilkadziesiąt lat się te ślady z ostrożności zacierało), co prowadzi do absurdów ("Indianie" z branży kasynowej vs. prawdziwsi ale nieudokumentowani) i na poziomie zarejestrowanych plemion, które zazdrośnie strzegą swojej 'własności intelektualnej' (jak język). Mingo to mówiąc ściśle, ani nazwa języka, ani nazwa społeczności – tak w XVIII w. nazywano wszystkich chroniących się przed ekspansją Europejczyków (ale i Irokezów z Ligii Pięciu – potem Sześciu- Narodów) w górach indiańskich uciekinierów z północy. Język, o który chodzi, to właściwie seneka, ale Seneca Nation of Indians zakazała używania tej nazwy twórcom strony Mingo-EGADS.
Ciekawe, dziękuję.
Ze stosunków rasowych chyba na tym samym terenie, to słyszałem, że i Murzyni i Biali pracowali w kopalniach. Często na dole szefami byli Murzyni, gdy mieli większe pojęcie o tej pracy, a Biali nawet nie protestowali, bo wiedzieli, ze i zarobki i bezpieczeństwo zależą od dobrego zarządzania. Ale po wyjeździe na powierzchnię wspólne picie piwa było niedopuszczalne.
PS. Prawie wszystkie słowniki każą pisać B/biały z małej.
@Mic,
"biały" to przymiotnik. "Czarny" i "żółty" tak samo. Słusznie więc pisze się to z małej. Co innego "Murzyn", który jest rzeczownikiem, podobnie jak "Europejczyk".
Jacku, przymiotniki mogą być używane rzeczownikowo… Sztywny, rozłączny podział na części mowy jest użyteczny dydaktycznie, ale przegrywa z rzeczywistością. W jednym z następnych odcinków wspomnę np. czym się różni Głuchy od głuchego (to stanowczo nie to samo!).
-"(moze zaskakujece) nikogo nie namawiam do nauki jezykow"- z ust mi to wyjales! Nie ma chyba na swiecie bardziej niewdziecznego, pracochlonnego i niepozytecznego zajecia niz nauka jezykow obcych, moze poza nauka angielskiego do poziomu B1, lub innego , jednego jezyka, ktorego naprawde potrzebujemy ( tez do B1)!!! Reszta to zwykle hobby i jak na hobby to jednak dosc pozyteczne.
No nie wiem. Ja nie żałuję, że nie przykładałem się do nauki półwyspów Związku Radzieckiego, ale żałuję matematyki, rosyjskiego i angielskiego. Znajomość wielu języków, porównywanie ich pozwala lepiej (albo w ogóle) zrozumieć ludzkie myślenie. Praktyka i pożytek bywają dla ludzi bardzo różnymi sprawami.
Kiedyś pewna panienka na lekcji o tensorach spytała:
– A czy ta tensory w ogóle jest do czegoś praktycznego potrzebne?
– Oczywiście i to bardzo, do rozwiązywania np. układów równań liniowych.
Moja nauczycielka biologii na pytanie do czego nam znajomość budowy wewnętrznej odpowiadała:
– Do rozwiązywania krzyżówek.
Pojedźcie sobie w podróż do x krajów, najlepiej autostopem, to zobaczycie, jakie to "zbędne hobby" 😉
A wędrówki autostopem to czasem nie "zbędne hobby"? Oddzielmy to, co potencjalnie przydatne, od tego, co naprawdę potrzebne, żeby sprawnie funkcjonować. Jeśli ktoś uczy się języków, ale nie przyjdzie mu do głowy, żeby przeszukiwać obcojęzyczny internet ("szukałem w Wikipedii i nie znalazłem" najczęściej znaczy "szukałem w polskiej Wikipedii i nie znalazłem"), to marnuje czas. Do "zwiedzania świata" w charakterze masowego turysty nie jest potrzebna *żadna* znajomość języka, w robieniu tego na własną rękę umiejętności komunikacyjne (jak wykorzystać telefon czy kartkę papieru i długopis by przekazać o co chodzi) i ogólna zaradność przydają się bardziej niż jakikolwiek język na C2 (co mi po nim, jeśli np. krępuję się zapytać nieznajomego o drogę)…
Byłem autostopem w Hiszpanii i w Norwegii. Nie znałem żadnego miejscowego języka…
@peterlin
Bardzo mnie cieszy zapowiedź Twojej serii!
Tak przy okazji zapraszam też do mnie na blog. 🙂
https://idiomasymundo.wordpress.com/
@prz_
Nie napisalem "zbedne hobby" (choc kazde hobby jest zbedne) ale "dosc pozyteczne". Bo na tle zasuszania motyli, sklejania modeli czy ogladania telenowel nauka jezykow, zwlaszcza tych popularnych, wyglada calkiem praktycznie.Ale na tle nauki umiejetnosci praktycznych (ukladanie glazury, operowanie koparka), ktore mozna opanowac w ciagu kilku miesiecy intensywnej nauki, lub tych bardziej zlozonych (tworzenie projektow, programow komputerowych) na ktore potrzeba kilku lat , nauka jezykow wydaje sie smieszna strata czasu.
Cieszę się na nową serię ciekawie się zapowiadających artykułów.
Co do Stanów Zjednoczonych:
Gdzieś czytałem/słyszałem, że w jakimś mieście, lokalny dialekt "american english" tak dalece odbiegł od ogólnokrajowej normy, że język urzędowy stał się niezrozumiały dla najmłodszych. Wobec tego w miejscowej szkole wprowadzono lekcje języka angielskiego, jako obcego.
Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z narodzinami nowego języka?
W czasach w miarę współczesnych jedynym 'nowonarodzonym' językiem jest chyba tylko afrikaans (czy polska nazwa nie powinna brzmieć 'afrykański'? Spotkałem się też z nazwą 'afrykanerski')?
A nie chodziło czasem o Oakland i całą aferę z 'Ebonics'?
Afrikaans zyskał oficjalny status w 1925, ale wyodrębnił się z niderlandzkiego dużo wcześniej, gdzieś w XVIII wieku. Wiele języków kreolskich i kontaktowych ma historię o porównywalnej długości. A jeśli chodzi nie o wyodrębnienie z języka-matki, a o uzyskanie niezależnego standardu, to przykłady można długo mnożyć – np. macedoński przed 1945 był zespołem bułgarskich dialektów, norma irlandzka powstała w latach 60tych, a baskijska – 70tych; wiele języków byłego ZSRR uzyskało status wraz z alfabetem wprawdzie wcześniej, bo w latach 20tych XX w., ale na bardziej kruchych podstawach (w świetle słabości/braku wyraźnej tożsamości narodowej, w opozycji do plemiennej/klanowej) a granice między nimi wytyczano w sposób daleko nie oczywisty i czasem wręcz 'w poprzek' istniejących przez wieki podziałów np. sytuacja języków turkijskich Azji Centralnej, zwł. uzbeckiego.
Chodziło mi o faktyczne wyodrębnienie, nie o 'uzyskanie statusu' (w takiej sytuacji można by powiedzieć, że jeszcze nie tak dawno "nie istniał" kaszubski). Afrykanerski nie jest aby 'skreolowanym' niderlandzkim?
Miałem kiedyś do czynienia z człowiekiem, określającym się jako Tadżyk, aczkolwiek domagał się tłumaczenia akt sprawy na język, o ile dobrze pamiętam nazwę, "farsi" (perski?). Tadżycy nie mają swojego języka? Nawet nie przyszło mi to do głowy 😉
Tylko jak wskazać, kiedy dialekty macedońskie 'wyodrębniły się' od bułgarskich? Rozwijały się równolegle, językiem literackim przez większość historii był cerkiewno-słowiański…
O francuskim mówi się od 843, ale to data aktu polityczno-symbolicznego (użycie języków ludowych w przysiędze strasburskiej), a nie jakiegoś zjawiska językowego. Jak oceniamy, kiedy afrikaans wyodrębnił się z niderlandzkiego? Patrzymy na to, kiedy pojawiły się pierwsze teksty (pisane, nawiasem mówiąc, przez Koloredów) i odliczamy ze dwa pokolenia wstecz (musieli już długo tak mówić, żeby zdecydować się pisać).
Kiedy mówiąc o językach staramy się wyznaczyć ich początek i ostre granice zawsze dotykamy polityki.
Tadżycki ma (bodaj od 1926) własną normę literacką, oficjalnie nazywa się "todżiki", co nie przeszkadza części użytkowników mówić, że mówią "po persku" albo "po persku-tadżycku". Tadżycki jest wzajemnie zrozumiały z perskim Iranu i perskim Afganistanu (czyli dari, a oficjalnie farsi-je dari), ale w jego normę włączono (celowo) szereg dialektalizmów (m.in. zapożyczenia -też gramatyczne- z uzbeckiego). To jest b. zagmatwana historia, którą trudno opowiedzieć w skrócie.
W zasadzie powstaje pytanie, kiedy mamy do czynienia z odrębnym językiem, a kiedy z dialektem dość odmiennym od wersji uznanej za standardową. Karol pisał o językach "wyodrębnionych" z dawnego serbskochorwackiego, z sugestią, że było to wyodrębnienie polityczne, nie lingwistyczne. Podobnie chyba ma się sytuacja z mołdawskim – wydaje mi się, że mieszkaniec Bukaresztu bez problemu porozumie się z mieszkańcem Kiszyniowa. Czy kryterium odrębności języka jest niezrozumiałość danej wersji, uznawanej dotychczas za dialekt, przez użytkowników wersji urzędowej? Ale co w takim razie z uznanymi powszechnie jako odrębne języki czeskim i słowackim?
Jezyk to dialekt majacy armie i marynarke wojenna. A jesli ich nie ma to przynajmniej jego polozenie geograficzne musi byc odpowiednie. Afrykanerski nie bylby odrebnym jezykiem w Holandii, a moze i w polnocnych Niemczech przy holenderskiej granicy. W ogole holenderski nie bylby jezykiem, gdyby lezal w polnocnych Niemczech. A gdyby po kaszubsku mowiono gdzies pod Hanowerem, bylby to oczywiscie szczatkowo zachowany jezyk polabski. A gdyby Slowacy byli malym narodem zamieszkujacym okolice Pragi to ich jezyk bylby zwyklym dialektem czeskim i to nie najbardziej wyrozniajacym sie sposrod innych.A gdyby Slazacy siedzieli cicho to ich "slunsko godko" bylaby jakims smiesznym zargonem gorniczym a nie kandydatka do statusu odrebnego jezyka. Lingwistyka ma niewiele do powiedzenia w odroznianiu jezykow od dialektow. A wzajemne zrozumienie uzytkownikow danych etnolektow tez nie jest brane pod uwage, decyduja jakies tam kwestie polityczne.