peterlin

Hebrajski [Hekatoglot 7/100]

Losy hebrajskiego są przytaczane jako najlepszy (czy wręcz jedyny) przykład języka, który raz wyszedłszy z użycia został temu (u)życiu przywrócony. Niegdyś martwy, teraz jest językiem urzędowym państwa średniej wielkości, a dla większości (i to szybko rosnącej) jego mieszkańców – językiem ojczystym.

W ogólnym zarysie standardowa wersja tej historii wygląda mniej więcej tak: 

Hebrajski był językiem starożytnego Izraela w dobie starotestamentowej, ale już w jej końcu (czyli w ostatnim wieku p.n.e.) stopniowo tracił (na rzecz aramejskiego) funkcję języka życia codziennego. Tak więc zakłada się, że i Jezus i apostołowie i, dajmy na to, faryzeusze mówili na co dzień po aramejsku. W następnym stuleciu, w wyniku klęski dwóch powstań, zniszczenia Jerozolimy i masowych wysiedleń, Żydzi stali się narodem praktycznie w całości żyjącym w rozproszeniu (diasporze) i posługującym się na co dzień wieloma różnymi językami (z których najbardziej znane to jidysz i ladino).

Przez kolejne tysiąc osiemset lat hebrajski był językiem martwym. Był wprawdzie nauczany, ale używano go głównie w sferach związanych z życiem religijnym (modlitwy, studia biblijne i talmudyczne etc), a nie w życiu codziennym, i dla nikogo nie był językiem ojczystym. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku, równolegle i w uzupełnieniu do kształtującego się nowoczesnego żydowskiego nacjonalizmu pojawiły się próby ożywienia hebrajskiego, najpierw przez dostosowanie go do potrzeb nowych form literackich (jak powieści czy literatura naukowa), a niedługo potem – przez uczynienie zeń “normalnego” języka mówionego. Sztandarową postacią jest tu "ojciec współczesnego hebrajskiego" czyli Eliezer Ben-Yehuda (wspominany już w tym cyklu, jako Lejzer-Icchok Perlman, w tekście o esperancie), którego syn, ur. w 1882 r. Itamar Ben-Avi był pierwszym od wieków rodzimym użytkownikiem hebrajskiego.

Choć ani syjonizm (czyli projekt budowy żydowskiej społeczności/państwa żydowskiego w historycznej ojczyźnie narodu), ani odrodzenie hebrajskiego nie były jedynymi pomysłami na rozwój żydowskiej tożsamości politycznej i językowej (będzie o tym trochę w odcinku o jidysz), to ostatecznie, w wyniku splotu wielu okoliczności, to właśnie one zatriumfowały, a owocem ich sukcesu było powstanie Państwa Izrael z hebrajskim jako językiem urzędowym i dominującym językiem życia społecznego.

Hebrajski jest zatem jedynym na świecie językiem, który uzyskał “drugie życie”, i to po bez mała dwóch tysiącach lat od własnej “śmierci”; a następnie, w ciągu stu kilkudziesięciu lat przeszedł drogę od zera rodzimych użytkowników, do kilku milionów… I dystans czasowy i skala tego sukcesu wykraczają poza wszelkie ramy porównań (taki manx, inny wskrzeszony język, to niecałe 2 tys. użytkowników, w tym kilkadziesiąt dzieci, dla których jest on ojczystym, na ogółem 80 tys. mieszkańców wyspy, a wysiłki “odrodzenia” zaczęły się tam jeszcze za życia rodzimych użytkowników – ostatni zmarł w 1973).

Historia tego, jak hebrajski “powstał z martwych” może (a nawet powinna) robić wrażenie, ale może też, zwłaszcza jeśli opowiedziana skrótowo, budzić mylne wyobrażenia. Na przykład takie, że współczesny hebrajski to język “wyjęty z zamrażarki” po dwóch tysiącach lat, i że poza neologizmami niewiele go różni od hebrajskiego biblijnego. Tymczasem, jeśli przyjrzeć się bliżej, można dojść do wniosku, że hebrajski tak naprawdę ani nie umarł, ani nie ożył. 

Hebrajski nie umarł

Choć wszystko, co napisane wyżej jest prawdą – faktycznie hebrajski przez długie wieki nie był używany w życiu codziennym – to jednak zawsze miał on użytkowników i, co ważne, cieszył się wysokim prestiżem wśród społeczności. Z jednej strony ten prestiż “języka świętego” stanowił barierę, bo uważano (a w niektórych ultraortodoksyjnych społecznościach uważa się tak do dziś), że hebrajski jest zbyt święty, by bezcześcić go rozmową na przyziemne tematy, z drugiej – gwarantował, że nie zostanie on całkowicie zapomniany. Teoretycznie każdy Żyd (tj. każdy mężczyzna, do hebrajskiej edukacji kobiet nie przykładano wagi, więc znały one tylko języki “świeckie”, stąd nieprzypadkowo jidysz nazywany jest מאמע לשון mame loszn tj. “język mamy”) powinien znać hebrajski po to, by móc się modlić i odprawiać rytuały religijne (np. częścią bar micwy, przejścia w dorosłość, jest czytanie błogosławieństwa i przypadającego na dany tydzień fragmentu Tory). Choć w praktyce bywa z tym różnie (np. współcześnie wielu amerykańskich Żydów przed bar micwą formułek, które mają wygłosić, po prostu uczy się na pamięć, i na tym kończy przygodę z hebrajskim), to zawsze wśród społeczności żydowskich byli ludzie którzy znali hebrajski bardzo dobrze i zaczęli się go uczyć bardzo wcześnie (tradycyjnie: w wieku 3 lat).

Ale piszę że hebrajski “nie umarł” nie tylko dlatego, że odmiennie niż sumeryjski czy średnioegipski, a podobnie jak łacina czy sanskryt nigdy nie został on zapomniany. Hebrajski nie umarł również w tym sensie, że nie przestał się rozwijać (zyskiwać nowe słowa i gramatyczne konstrukcje, a tracić stare) na długo po tym, kiedy na dobre wyszedł z użycia jako język ojczysty czy codzienny (i w tym również jest podobny do łaciny i sanskrytu).

I tu ważna uwaga – z perspektywy chrześcijańskiej biblistyki szczególnie interesujący jest hebrajski biblijny, czyli język większości ksiąg Starego Testamentu, który bynajmniej nie stanowi ostatniej fazy rozwojowej starożytnego hebrajskiego.

Bowiem kiedy hebrajski stopniowo wychodził z mówionego użycia, a równocześnie -po zburzeniu Jerozolimy i deportacjach- przerwana została ciągłość kultu religijnego, a samo przetrwanie narodu zostało zagrożone, podjęty został bardzo intensywny wysiłek zbierania i spisywania ustnych nauczań i komentarzy (tzw. ustna Tora, w odróżnieniu od spisanej, czyli pięcioksiągu). Około roku 200 n.e. powstała z nich hebrajskojęzyczna Miszna, a w kolejnych wiekach – stanowiący komentarz do Miszny (i zbiór kolejnych tekstów i komentarzy) Talmud, pisany po aramejsku, ale z hebrajskimi cytatami. 

Hebrajski misznaicki znacznie różni się od biblijnego, zarówno pod względem składniowym (o części z tych różnic będzie niżej, bo współczesny hebrajski je przejmuje) jak i leksykalnym. Szczególnie uderzająca jest tu wielość zapożyczeń z hellenistycznej greki, ale chyba najciekawsza – relacja pomiędzy hebrajskim, a aramejskim. Ze względu na wzajemną bliskość tych języków, a także strukturę Talmudu (który jest dwujęzyczny i ma charakter wielokrotnie zagnieżdżonych komentarzy do komentarzy do komentarzy… i na pierwszy rzut oka nieskończonego ciągu odsyłaczy), w późniejszej historii judaizmu rabinicznego są one splecione w jeden “język świętości” (לשון הקודש laszon ha-kodesz), co przekłada się na obfitość arameizmów również we współczesnym hebrajskim (jednym z nich jest wspomniana wcześniej בר מצווה bar micwa, – czysto hebrajska forma brzmiałaby ben micwa).

Nie wchodząc w szczegóły dalszej historii Żydów i hebrajskiego w diasporze, trzeba podkreślić, że o ile przez cały czas zachowywał on swoje funkcje religijne (modlitwy, traktaty teologiczne etc.), to w miejscach i czasach, które umożliwiały Żydom szerszy udział w ogólnym życiu naukowym, społecznym i kulturalnym, napływające z zewnątrz nowe treści były wyrażane i przetwarzane po hebrajsku. Najjaskrawsze przykłady to średniowieczny złoty wiek żydowskiej kultury pod rządami muzułmańskich dynastii (na Półwyspie Iberyjskim ale też np. na Sycylii), który przyniósł rozkwit poezji, filozofii i nauki o języku, oraz oczywiście efekty prawnej emancypacji w kolejnych krajach Europy w XIX wieku, “otwarcia bram gett”.

Syjonizm i projekt odrodzenia hebrajskiego nie wzięły się z niczego; poprzedziła je השכלה haskala, czyli tzw. “żydowskie oświecenie”, przynosząca eksplozję zainteresowania współczesnością, które wyrażało się w wielu językach, ale również po hebrajsku. Powstawały tłumaczenia europejskiej literatury pięknej (nierzadko osadzającej ją w żydowskim kontekście), podręczniki nauk ścisłych, wydawano pierwsze gazety. To wszystko oznaczało oczywiście znaczne poszerzenie zasobu słownictwa, czy to przez bezpośrednie zapożyczenia, czy tworzenie neologizmów kalkujących europejskie pojęcia, a także przejęcie i zaadaptowanie nowych gatunków i technik narracyjnych. 

Dzięki temu wysiłkowi i pewnej ciągłości rozwoju hebrajskiego kolejne pokolenia, stawiające sobie za cel uczynienie z hebrajskiego pełnoprawnego żywego języka nie musiały zaczynać od zera. W drugiej połowie XIX wieku, jak na język który chce się “ożywić” hebrajski był całkiem całkiem witalny.

Hebrajski nie ożył

Powyższe nie oznacza, że nie doceniam wkładu Ben-Jehudy i jemu podobnych, ani że uważam, że odrodzenie hebrajskiego to bardziej kontynuacja, niż przełom. Nie, to faktycznie była nowa jakość, tyle że związana z mniejszym niż się początkowo wydaje przeskokiem i nowatorstwem. Bo pomysł by ożywić hebrajski w pełni, uczynić zeń normalny mówiony język, szedł dużo dalej niż wysiłki haskali; nie chodziło już o to, by móc mówić o literaturze, polityce czy nowych technologiach, ale by móc mówić *o wszystkim* i by wychować dzieci *tylko* w hebrajskim. Wymagało to wszystko ogromnego samozaparcia i niezachwianej wiary w słuszność sprawy (by nie powiedzieć: fanatyzmu), ale koniec końców się opłaciło – hebrajski ożył. Ale czy na pewno?

To jest – czy to co powstało, to ten sam język, co hebrajski biblijny czy rabiniczny (misznaicki)? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, nie tylko dlatego, że pojęcie “ten sam język” w odniesieniu do różnych epok jest nieostre (czy współczesny angielski to “ten sam język” co język Szekspira, Chaucera, Beowulfa?). Program odrodzenia językowego realizowany w Palestynie i Europie na przełomie XIX i XX w. był bowiem radykalny również w tym sensie, że dość daleko odchodził od wcześniejszej tradycji nauczania hebrajskiego.

Podczas stuleci kiedy hebrajski był przekazywany z pokolenia na pokolenie nie w sposób naturalny, ale jako język obcy, wymagający specjalnej nauki, w różnych częściach świata wykształciły się (upływ czasu, plus inferencje z języków używanych na co dzień) odmienne normy wymowy, dość znacznie odbiegające i od stanu “oryginalnego” i od siebie nawzajem. Najważniejsze z nich to aszkenazyjska (= Żydów wschodnioeuropejskich), sefardyjska (=Żydów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu) i jemeńska – wszystkie są nadal w użyciu (zwł. liturgicznym), ale współczesny hebrajski nie kontynuuje żadnej z nich. 

Pionierzy hebrajskiego ożywienia językowego byli w większości świeckimi aszkenazyjskimi Żydami, co miało duży wpływ na kształt ich projektu. Chcieli odtworzyć autentyczny język żydowskiej religii i wielkiej przeszłości (czyli hebrajski biblijny i misznaicki traktowane łącznie), ale nie byli przy tym przywiązani ani do religii jako takiej (poza jej funkcją tożsamościową) ani do religijnej tradycji nauczania hebrajskiego, wyraźnie dostrzegając gdzie aszkenazyjska (=znana im najlepiej) wymowa odbiega od oryginalnej. Można to podejście porównać do stanowiska renesansowych humanistów którzy “odkrywali” klasyczną łacinę cycerońską, a odrzucali – scholastyczną.

Na przyszły kształt hebrajskiego silny wpływ miały trzy różne i rozbieżne trendy:

1) po pierwsze, świadoma polityka planistów, którzy stawiali na zachowanie możliwie silnego “semickiego” charakteru języka, utrzymując prawie całą morfologię i charakterystyczne konstrukcje składniowe, czyszcząc wymowę z aszkenazyjskich naleciałości i preferując purystyczne słowotwórstwo (tworzenie nowych słów z semickich rdzeni, nadawanie nowych znaczeń wyrazom biblijnym, przy unikaniu w miarę możliwości bezpośrednich zapożyczeń).

2) po drugie, nieświadome inferencje z języków ojczystych (głównie jidysz i rosyjskiego) pierwszych pokoleń użytkowników wskrzeszanego hebrajskiego, widoczne np. we współczesnej wymowie liter ר resz (języczkowe, a nie przedniojęzykowe ‘r’) i צ cadi (jak polskie ‘c’), ale przede wszystkim w składni i szeregu klisz semantycznych.

3) po trzecie, naturalny rozwój języka, sterowany przez kolejne pokolenia rodzimych użytkowników; żywy, potoczny hebrajski (jak i wszystkie języki) różni się od normy; to jak się faktycznie mówi, odbiega od tego jak się mówić “powinno”, a wielu przypadkach te zmiany oddalają współczesny hebrajski od języka poprzednich epok 

To jakim językiem jest dzisiejszy hebrajski? Czym różni się od biblijnego czy misznaickiego? 

Przed wyliczeniem różnic warto podkreślić, co wspólne. Nie sposób nie zauważyć, że współczesny hebrajski ma bardzo typową dla języków semickich gramatykę (zwł. morfologię), a jego zasób słownictwa jest bardzo podobny (zwł. jeśli patrzymy na rdzenie, a nie indywidualne formy) do tego ze starożytności.

O co chodzi ze rdzeniami? Otóż hebrajski (jak inne semickie) oparty jest o spółgłoskowe (zazwyczaj 3-spółgłoskowe) nieciągłe rdzenie, które określają ogólne znaczenie słowa (ג-מ-ר g-m-r = skończyć) a poszczególne formy tworzy dodając rozmaite pre- su- i infiksy, i tak גמרתי gamarti znaczy ‘skończyłem’ (z drobnym ‘niuansem’ o którym za chwilę), נגמר nigmar ‘skończyło się’, יגמור jigmor ‘skończy (coś)’, ייגמר jigamer ‘skończy się’, גמור gamur to ‘skończony’; z kolei ח-ש-ב ch-sz-b [w poszczególnych formach dochodzi do wymiany b->w] to ‘myśleć’; מה אתה חושב ma ata choszew ‘co myślisz’; חשבנו על זה chaszawnu al ze ‘pomyśleliśmy o tym’ רק תחשוב rak tachszow ‘tylko pomyśl’, a przechodząc do form rzeczownikowych מחשב machszew  ‘komputer’ מחשבה machszawa ‘myśl’ חשיבה chasziwa ‘myślenie’ התחשבות hitchaszwut ‘przemyślenie’, dalej חישב chiszew ‘przeliczył’ חושב chuszaw ‘został przeliczony’, חשבון cheszbon ‘rachunek’, חשוב chaszuw ‘ważny’

By uporządkować ten nieco chaotyczny zestaw form powiedzmy, że a) hebrajskie czasowniki mogą mieć siedem zestawów form (בניינים binjanim ‘konstrukcje, budynki’), które m.in. spełniają funkcję strony biernej (por wyżej יגמור jigmor vs. ייגמר jigamer), zwrotnej czy kauzatywu (sprawiać że ktoś robi X – לימד limed – ‘nauczał’ to kauzatyw od למד lamad ‘uczył się’), ale niekiedy służą po prostu jako ‘zapasowy’ dla czasowników o podobnym znaczeniu (חישב chiszew 'przeliczył' to nie kauzatyw od חשב chaszaw 'pomyślał') b) że znaczenia form czasem można się domyślić z ich struktury (גמור gamur to ‘skończony’ bo sekwencja samogłosek -a-u- oznacza imiesłów przeszły dokonany (‘zrobiony’)), ale czasem nie (חשוב chaszuw 'ważny' to przecież analogiczna forma, a znaczy coś innego niż 'pomyślany') c) system jest jak najbardziej produktywny (patrz: מחשב machszew, חשבון cheszbon).

Inne semityzmy

Semickich elementów, które we współczesnym hebrajskim rzucają się w oczy komuś przyzwyczajonemu do języków europejskich jest dużo, tu wymienię tylko kilka przykładów, na które trafia się na samym początku znajomości z językiem.

Syn i córka – idiomatyczne wyrażenia; ona ma 20 lat to po hebrajsku היא כבר בת עשרים hi kwar bat esrim czyli dosłownie ‘ona (jest) już córka dwadzieścia’, podobnych utartych zwrotów jest więcej: małżonkowie to בני זוג bnej zug ‘synowie pary’, człowiek to בן אדם ben adam ‘syn człowieka’, a ניסוי בן שלושה חלקים nisuj ben szlosza chelekim to eksperyment w trzech częściach (syn trzech części); podobnie, zwierzę to najczęściej בעל חיים ba’al chajim ‘właściciel życia’ (samo בעל ba’al oprócz ‘posiadacz, właściciel’ znaczy też ‘mąż’, co jest żywcem wyjęte z biblijnego modelu rodziny) 

Przy wyrażaniu posiadania, dookreśleń lub innego ścisłego związku pomiędzy rzeczownikami, szeroko stosowany jest סמיכות smichut (dosł. oparcie) czyli konstrukcja w której główny rzeczownik stoi na pierwszym miejscu bez rodzajnika określonego a często w specjalnej formie innej niż słownikowa. Tak więc ‘państwo’ to מדינה medina ale ‘Państwo Izrael’ (a właściwie chyba 'Państwo (ludu) Izraela') to już מדינת ישראל medinat jisrael z -t sygnalizującym smichut, podobnie dom to בית baj(i)t, ale szkoła dosł. ‘dom książki’ to בית ספר bet sefer, a z rodzajnikiem określonym בית הספר bet ha-sefer, bo główny człon smichut nie może przyjmować rodzajnika.

Liczebniki. W hebrajskim są dwa rodzaje gramatyczne – męski i żeński – przez które odmieniają się również liczebniki, przy czym liczebniki rodzaju męskiego wyglądają (bo historycznie tak właśnie było) jakby miały żeńską końcówkę (ה-a), a liczebniki rodzaju męskiego – odwrotnie. Ponieważ szekel jest rodzaju męskiego 10 szekli to עשרה שקלים asara szkalim, a skoro אגורה agora (odpowiednik grosza) jest rodzaju żeńskiego 10 agorot to עשר אגורות eser agorot.

Bardzo pobieżna znajomość arabskiego wystarczy, by znaleźć przybliżone ekwiwalenty, czy wręcz bliźniacze odpowiedniki tych wszystkich konstrukcji, a jest ich więcej… ale jest tutaj pewne ‘ale’

Czas na różnice

Podkreślmy jeszcze raz – zdecydowaną większość morfologii (czyli mechaniki odmiany wyrazów i powstawania form pochodnych) i słownictwa hebrajski odziedziczył po starożytności, czasem kreatywnie rozwijając (neologizmy). Nie oznacza to jednak, że różnic jest mało; pora zatem na ich krótki przegląd.

Jak już wspomniałem, ożywiany hebrajski celowo odchodził od tradycyjnej wymowy aszkenazyjskiej zwłaszcza jeśli chodzi o jej najbardziej charakterystyczne cechy: wartości samogłosek (w aszkenazyjskim hebrajskim historyczne długie ē przeszło w ej, długie ō w oj, a długie ā w o; w izraelskim hebrajskim przywrócono ich wcześniejszą barwę, jednak bez długości) i wymowę spółgłoski ת tav jako s (stąd np. w aszkenazyjskim hebrajskim jest שבת szabes/szabas, a w izraelskim שבת szabat). Inną tego typu zmianą było odejście od aszkenazyjskiej akcentuacji (na przedostatnią sylabę) na rzecz akcentowania (co do zasady) sylaby końcowej.

Jednocześnie współczesny izraelski hebrajski utracił wiele historycznych rozróżnień, zachowywanych do dziś w tradycyjnej wymowie sefardyjskiej. Stało się tak, mimo że teoretycznie to właśnie wymowa sefardyjska (jako bardziej ‘semicka’) miała stać się podstawą nowej normy. Tymczasem izraelski hebrajski, zapewne pod podskórnym wpływem aszkenazyjskim, utracił ע ajin (wymawiany jako zwarcie krtaniowe, a czasem tracony w ogóle), a częściowo także א alef (historyczne zwarcie krtaniowe), ק kof wymawia się tak samo jak twardy כ kaf (czyli jak k), zaś ח chet jak miękki כ kaf (czyli chrapliwe 'ch'). Współcześnie zaawansowany jest proces utraty kolejnego fonemu – ה h, co zapewne doprowadzi do pewnej przebudowy także morfologii (rodzajnik określony ‘ha’ będzie coraz trudniejszy do usłyszenia)

Najistotniejszą różnicą w stosunku do historycznej normy jest jednak to, że we współczesnym hebrajskim zredukowane e tzw. שוא szwa w większości przypadków nie jest wymawiane (co ładnie pokazuje sama nazwa samogłoski – historycznie przecież szewa), przez co struktura sylaby ulega drastycznym zmianom. O ile w starożytnym hebrajskim nie było zbitek spółgłoskowych na początku sylaby, to współczesny hebrajski w nie obfituje.

W efekcie, żeby móc zaśpiewać napisany pierwotnie w 1878 -a więc przed powstaniem współczesnego hebrajskiego- izraelski hymn, trzeba się uciec do wymowy innej niż współczesna. Już w pierwszej linijce – כל עוד בלבב פנימה נפש יהודי הומיה “Ko-OL od ba-LE-waw pe-NI-ma, ne-FESZ je-HU-di ho-MI-ja” (wielkimi literami sylaby akcentowane) ‘dopóki we wnętrzu serca szumi żydowska dusza’ – pojawia się problem: w Izraelu nie mówi się פנימה penima, ale פנימה pnima ‘w środku, wewnątrz’, co jednak zaburzyłoby rytm utworu.   

Wspomniane wyżej różnice fonetyczne, nawet jeśli pamiętać, że nie wymieniałem tu wszystkich, same w sobie nie są może aż tak rażące. Dużo ‘głębszy’ charakter mają zmiany składniowe.

Składnia

Dla hebrajskiego biblijnego charakterystyczne jest stawianie orzeczenia przed podmiotem (weźmy na przykład te wszystkie “Na początku stworzył Bóg… I zobaczył Bóg… I nazwał Bóg…” z księgi Rodzaju), podczas gdy współcześnie neutralnym szykiem jest podmiot-orzeczenie-dopełnienie, jak w większości języków europejskich.

Co jeszcze bardziej istotne, choć kształt formy czasownikowe się (w zasadzie) nie zmieniły, to ich użycie i gramatyczne znaczenie zostało drastycznie przeformułowane. Upraszczając trochę można powiedzieć że w biblijnym hebrajskim nie było czasów, a jedynie aspekty – tj. czasownik miał dwa zestawy form, z których jeden odnosił się do czynności trwającej (w przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości), a drugi – zakończonej (ale niekoniecznie przeszłej). Istniał też skomplikowany (i nieintuicyjny) system wyrażania sekwencji czasowych przez opatrywanie form z obu zestawów partykułami (najczęściej ו wa i – stąd też w biblii tyle razy powtarza się ‘i powiedział.. i zrobił…’)

Po tej sekwencyjności we współczesnym hebrajskim nie ma śladu, a formy aspektowe mają obecnie znaczenie czasów – forma zakończona to czas przeszły, a trwająca – przyszły (co oznacza, że duża część tego biblijnego “i poszedł… i widział” dla współczesnego czytelnika brzmi “pójdzie i zobaczy”). Co z czasem teraźniejszym? W tej funkcji występuje dawny imiesłów czynny – אני-אתה הוא חושב ani/ata/hu choszew ‘myślę/myślisz/myśli’ dla mężczyzn i אני-את-היא חושבת ani/at/hi choszewet dla kobiet – czego efektem jest to że we współczesnym hebrajskim czasownik w czasie teraźniejszym nie odmienia się przez osobę, a tylko rodzaj i liczbę. 

Współczesny hebrajski, zwłaszcza język potoczny, unika też niektórych charakterystycznych semickich konstrukcji składniowych, takich jak wspomniany wyżej smichut, choć formalnie pozostają one częścią normy. W praktyce smichut wyrażający posiadanie zastępowany jest konstrukcją ze słowem של ‘szel’ (odpowiednik angielskiego ‘of’), a wyrazy złożone coraz częściej traktowane są jak jedna całość, a nie smichut (czyli np. הביתספר ha-bet-sefer ‘szkoła (okr.) – z teoretycznie niepoprawnym umiejscowieniem rodzajnika)

Podobnie z dołączanymi na końcu wyrazu zaimkami dzierżawczymi – we współczesnym mówionym hebrajskim używa się ich wciąż z terminami pokrewieństwa i częściami ciała, a także w utartych zwrotach (מה שלומך ma szlomech ‘jak się masz’ dosł. co pokój-twój; לדעתי ledaati – moim zdaniem, מבחינתי miwchinati – z mojego punktu widzenia, itp.), a w pozostałych przypadkach zastępuje je przedimek של szel z dołączonym zaimkiem czyli “Izrael to mój kraj” to normalnie ישראל היא מדינה שלי jisrael hi medina szeli, a nie מדינתי medinati

Jeszcze bardziej zanikły sufiksy zaimkowe wyrażające dopełnienie, które najłatwiej zilustrować jedynym aramejskim zdaniem, które znacie “Eli, lama sabachtani (a właściwie szabachtani)” w hebrajskim biblijnym brzmiałoby אלי למה עזבתני “Eli, lama azawtani” gdzie -ni znaczy ‘mnie’. Otóż we współczesnym hebrajskim “dlaczego mnie zostawiłeś” to “lama azawta oti” (עזבת azawta = zostawiłeś, a אותי oti = mnie [zlepek partykuły biernika את et i sufiksu osobowego -i])

W poprzednich akapitach nieprzypadkowo pojawia się przymiotnik ‘biblijny’; opisane wyżej tendencje do większej analityczności są zauważalne już w hebrajskim misznaickim, we współczesnym dominują. 

Elementem charakterystycznym tylko dla mówionego współczesnego hebrajskiego jest natomiast rozchwianie systemu liczebników. Wbrew zasadom które opisałem wyżej, podczas zakupów bardzo często można usłyszeć formy typu עשר שקל ‘eser szekel’, a sytuacja w której ktoś ma problem z tym jak poprawnie powiedzieć np. “trzech policjantów” pojawia się jako gag w sitcomach. Trudno o lepszy dowód na rozdźwięk między archaizującą normą, a tym jak Izraelczycy realnie mówią (i liczą w głowach).

Słowa i znaczenia

Bodaj najciekawszym efektem żywego rozwoju języka są jednak przesunięcia znaczeń. Mojego ulubionego przykładu na różnice między starym a nowym hebrajskim dostarcza Pieśń nad Pieśniami (konretnie PnP 6:3) gdzie אני לדודי ודודי לי “ani ledodi wedodi li” to “jam miłego mego, a miły mój jest mój”, a bardziej rozwlekle “ja należę do mojego ukochanego, a mój ukochany do mnie”, ale współcześnie oznacza coś trochę innego: “ja do mojego wujka, a mój wujek do mnie”.

Ale jeszcze bardziej interesujące są przesunięcia do których doszło już po tym jak hebrajski ożył. Sytuacji w których w języku potocznym jakieś słowo znaczy zupełnie coś innego niż oficjalnie, jest sporo (a przynajmniej było ich sporo wtedy, kiedy tych którzy uczyli się hebrajskiego według reguł było więcej niż tych co wynosili go z ulicy). Przykładowo, słowo זין ‘zajin’ oznacza jedną z liter alfabetu, oficjalnie także “broń”, a w praktyce – coś pomiędzy “kutas” a “wacek” [czytelniczki podpowiadają że lepszym odpowiednikiem byłoby 'fiut' :)], wulgarne (ale bez przesady) określenie męskiego członka; pochodzący od tego samego rdzenia czasownik לזין lezajen również ma parę równoległych znaczeń – formalnie ‘zbroić’, ale w praktyce ‘pieprzyć’. U Amosa Oza jest zabawna scena kiedy Menachem Begin (który nauczył się hebrajskiego z książek) na wiecu partyjnym pomstuje że i Amerykanie i Sowieci zbroją Egipt Nassera, a nikt nie chce zbroić Izraela, ale słuchający go robotnicy (którzy znają hebrajski z ulicy) słyszą zupełnie co innego…

We fragmencie o systemie rdzeni spółgłoskowych przywołałem kilka form od rdzenia ג-מ-ר “g-m-r” pisząc, że znaczy on “skończyć”. W stronie biernej tak faktycznie jest, נגמר “nigmar” to “skończyło się”, ale forma czynna גמר gamar to we współczesnym hebrajskim “skończył” jedynie w znaczeniu seksualnym, normalne “skończyć” to zupełnie inny rdzeń – ס-י-מ s-j-m.

Oczywiście jeszcze więcej jest podobnych dryfów znaczeniowych pozbawionych dwuznaczności. “Pisać” to teoretycznie לכתוב “lichtow” כ-ת-ב k-t-b (znów k wymienia się na ch, a b na w), ale w praktyce dużo częściej używa się czasownika לרשום lirszom ‘zapisać, zrobić listę’

Do tego wszystkiego trzeba dodać całe mnóstwo słów, zwrotów i konwencji językowych, które pojawiły się w hebrajskim jako (czasem nieświadome) kalki z języków europejskich, i drugi podobny zestaw arabizmów.

Do tej pierwszej grupy należy cała masa wyrażeń absolutnie podstawowych, takich jak, żeby wymienić tylko kilka przychodzących na myśl przykładów: pozdrowienie מה נשמע ‘ma niszma’ dosł. co słychać?, wszechobecne בסדר ‘beseder’ dosł. ‘w porządku’, pytanie retoryczne מה אתה דפוק ma ata, dafuk? dosł. ‘a ty co, stuknięty’ czy שלוש ארבע ‘szalosz, arba’ dosł. trzy, cztery używane przy próbie zgrania w czasie wykonywanej czynności. Mimo że są to wszystko wyrażenia złożone z przejrzystych hebrajskich elementów, stawiam, że ekspert od hebrajskiego biblijnego czy misznaickiego nie miałby pojęcia o co w nich chodzi (chyba że akurat byłby Polakiem :)) 

Jeśli dodamy do tego całą masę zapożyczeń arabskich w które obfituje mówiony hebrajski (słowa takie jak יאללה jalla ‘ej, no, dajesz, [wielofunkcyjny wykrzyknik używany dla wyrażenia zachęty, ponaglenia, zniecierpliwienia, a także przy pożegnaniach]’, סבבה sababa ‘cool, w porządku’, אחלה achla ‘super’, a z drugiej strony wulgaryzmy w rodzaju כוס אמק kusemek, nie bez powodu pojawiają się na listach top 10 najważniejszych kolokwializmów), widać jak daleką drogę przeszedł język w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat.

Hebrajski kontra izraelski

Opisane (a raczej zasygnalizowane) wyżej różnice skłaniają niektórych językoznawców do skupienia się na próbach opisu języka mówionego jako oddzielnego i w pewnym stopniu niezależnego od oficjalnej normy. Najdalej idzie tu Ghil’ad Zuckermann, twierdząc, że współcześni Izraelczycy są rodzimymi użytkownikami izraelskiego (języka-hybrydy łączącego cechy hebrajskiego i jidysz oraz wpływy innych języków), a hebrajskiego (tj. literackiej normy) uczą się w szkołach, praktycznie jako obcego. Zuckermann przenosi to rozróżnienie również do literatury – według niego pisarze tacy jak Shmuel Yosef Agnon czy Amos Oz tworzyli po hebrajsku, natomiast Etgar Keret (skądinąd krytykowany za niewyszukany, ‘cienki’ język przez konserwatywnych literaturoznawców) pisze literackim izraelskim. Stanowisko przeciwne, wciąż większościowe, mimo że konsensus zdaje się przesuwać, sprowadza różnice do kwestii stylu i rejestru (literacki vs. potoczny) nie innego języka.  

Nie ma wątpliwości, że język, który żyje i rozwija się we współczesnym Izraelu znacznie odbiega od hebrajskiego z czasów Miszny, czy nawet od języka końca XIX w.  Czy znaczy to jednak że jest to już inny język? Stawiam, że język Starego Testamentu byłby bardzo słabo zrozumiały dla rodzimego użytkownika współczesnego hebrajskiego, jeśli ten nie miałby z nim wcześniejszego kontaktu. Problem w tym, że zdecydowana większość taki kontakt ma i to od najwcześniejszego dzieciństwa – w synagodze, szkole, domu – i dotyczy to w jakiejś mierze nawet osób z rodzin absolutnie świeckich: cytaty i nawiązania biblijne pojawiają się w prasie, literaturze, reklamach. Dopóki tak jest, dopóty będą czytać Biblię i Talmud jako “swoje” teksty w “swoim” języku, dopóty będą (w większości) myśleć o sobie jako o użytkownikach hebrajskiego (ew. z przymiotnikiem “izraelski”) a nie tylko “izraelskiego”

Wiele hebrajskich

Zróżnicowanie pomiędzy starym a nowym hebrajskim, między językiem konserwatywnej normy, a mówionym hebrajskim potocznym (tym co Zuckermann nazywa “izraelskim”)  nie wyczerpuje tematu. Współistnieje bowiem wiele innych hebrajskich, zasługujących na wzmiankę.

Po pierwsze, choć w ramach żydowskiej populacji Izraela dominują rodzimi użytkownicy hebrajskiego (nie jest on już, jak jeszcze 40-50 lat temu, językiem, którym niemal każdy mówi z jakimś obcym akcentem), a odsetek sabrów (czyli Żydów urodzonych w Izraelu) pomiędzy 2010 a 2020 wzrósł z 70% do 78%, to hebrajski wciąż ma kilka milionów użytkowników, którzy władają nim dobrze, ale jako drugim. I nie chodzi mi tu o Żydów mieszkających w diasporze (którzy na ogół hebrajskiego nie znają) tylko o arabskich obywateli Izraela (prawie 2 miliony osób, większość z których zna hebrajski) i Palestyńczyków (ok. 4 milionów, po hebrajsku mówi z pewnością nie większość, ale istotny odsetek). W kontekście głównego tematu tego tekstu to społeczność szczególnie istotna i to z dwóch powodów  – jak pisałem w mówionym hebrajskim jest masa arabizmów (a w mówionym palestyńskim arabskim – masa hebraizmów), a po drugie – to są akurat ci ludzie, którzy znając współczesny hebrajski, co do zasady nie mają pojęcia o biblijnym czy misznaickim (więc ich język powinien być wolny od mimowolnych archaizacji)

Po drugie, na marginesie głównego nurtu życia społecznego niektóre społeczności ultraortodoksyjne podtrzymują ciągłość tradycji nauczania hebrajskiego tak jak przed odrodzeniem języka. Wystarczy uważnie obejrzeć serial “Shtisel”, żeby zwrócić uwagę, że bohaterowie wypowiadając różne modlitwy i formułki (najprostszy przykład to pozdrowienie “git szabes”) posługują się wymową aszkenazyjską, mimo że w innych sytuacjach mówią całkowicie normalnym hebrajskim. Na marginesie – nieprzypadkowo pogardliwe określenie ultraortodoksów “dosim” to słowo “religijni” tak jak brzmi po aszkenazyjsku (we współczesnym hebrajskim דתיים “datiim”)

Po trzecie, zasługuje na uwagę język Izraelczyków bliskowschodniego pochodzenia, czyli osób wywodzących się ze środowisk arabskojęzycznych (głównie, bo także persko-, aramejsko- czy berbersko-), o charakterystycznej fonetyce (zachowanie głosek krtaniowych) i frazeologii (wiele arabizmów, innych niż te wynikające z kontaktu z Palestyńczykami). Ze względów demograficznych i społeczno-kulturowych można oczekiwać, że ten wariant hebrajskiego będzie coraz mniej stygmatyzowany, co prawdopodobnie przełoży się na kierunek ewolucji języka ogólnego.

Po czwarte, hebrajski, jak każdy żywy język ma wiele rejestrów, odmian środowiskowych, slangów. Ze względu na specyfikę służby wojskowej – powszechność, czas trwania, szeroko znany jest slang wojskowy, który wywiera duży wpływ na potoczny język ogólny. Moim ulubionym przykładem -który przy okazji ilustruje niewymieniane tu wcześniej źródła zapożyczeń i mechanizmy słowotwórcze- jest słowo “dżobnik” czyli ‘żołnierz pełniący służbę poza jednostkami liniowymi’, oczywiście z angielskiego job i rosyjskiego sufiksu -nik (z oczywistych slawizmów produktywne są też -czik i -usz tworzące zdrobnienia)

Autorzy i ofiary sukcesu

Hebrajski jest dziś jak widać językiem żywym i rozwijającym się w naturalny sposób, czasem wbrew intencjom gremiów starających się zaplanować jego rozwój (kształtowaniem normy językowej, w tym np. tworzeniem i zatwierdzaniem neologizmów zajmuje się Akademia Języka Hebrajskiego). Przyczyn sukcesu jego rewitalizacji trzeba szukać w splocie dość wyjątkowych okoliczności przywołanych już wcześniej, ale wartych przypomnienia – po pierwsze w tym, że hebrajski miał bardzo bogate “życie po życiu”, to jest cieszył się wysokim prestiżem, był szeroko nauczany i stale rozwijany, co dawało dobrą podbudowę dla pełnej rewitalizacji. Po drugie – środowiska zaangażowane w projekt ożywienia hebrajskiego wykazywały się niezwykłą determinacją by ukształtować naród na nowo i położyć podwaliny nowej państwowości, a hebrajski świetnie nadawał się jako symbol nowego startu, powrotu do wielkości po wiekach spędzonych na tułaczce po obcych ziemiach i obcych językach.

Warto przy tym podkreślić, że przyczyną sukcesu hebrajskiego nie było to, że został on językiem urzędowym Państwa Izrael. Odwrotnie – stał się językiem urzędowym dlatego, że osiągnął sukces już wcześniej, na długo przed powstaniem państwa. Toczący się w ostatnich dekadach XIX i pierwszych XX w. spór o język, którego wynik początkowo pozostawał sprawą otwartą, został rozstrzygnięty jeszcze w czasach ישוב jiszuwu (czyli żydowskiego samorządu, a właściwie para-państwa w pozostającej pod mandatem brytyjskim Palestynie). To wtedy, w latach 30-tych w Tel Awiwie działała np. organizacja pn. גדוד מגיני השפה Gdud Meginei Ha-Safa “batalion obrońców języka” łącząca propagandę hebrajskiego z agresywnymi działaniami (zastraszanie, rękoczyny) w celu wypchnięcia jidysz (największy rywal hebrajskiego) z przestrzeni publicznej. “Obrońcy” szli dalej niż większość – ale w tym samym kierunku; hebraizacja była uważana za konieczność, a powstałe później państwo przejęło to nastawienie.

Rewersem sukcesu hebrajskiego była porażka jidysz, a także wielu innych języków żydowskich (szerzej o tym w odcinku o jidysz). Chociaż Państwo Izrael aktywnie ich nie prześladowało (nigdy nie było zakazów), to -zwłaszcza w pierwszym okresie istnienia- dominowały (także wśród urzędników czy elit intelektualnych) nastroje niechęci do języków diasporowych i przekonanie, że im szybciej wszyscy przejdą na hebrajski, tym lepiej. Nawet dziś – kiedy jidysz od dawna nie jest zagrożeniem dla hebrajskiego i budzi pewien nostalgiczny sentyment, trudno mówić, żeby był szczególnie aktywnie wspierany przez państwo (a o innych językach żydowskich w tym kontekście aż przykro wspominać).

Ale czego tu oczekiwać, skoro nawet arabski, do niedawna drugi język urzędowy Izraela był nim tylko na papierze (a ostatecznie status ten utracił), choć był językiem ojczystym nie tylko dla arabskich obywateli państwa (przypomnijmy, niemal 20% ludności), ale i dla znacznego odsetka Żydów bliskowschodnich i północnoafrykańskich – מזרחים mizrachim (dosł. wschodni, choć największą grupę wśród nich stanowią wychodźcy z Maroka, które leży jakby kawałek na zachód… 🙂

Historia hebrajskiego wygląda jak gra o sumie zerowej. W publicystycznym uproszczeniu: w Izraelu Żydzi zaczęli mówić po hebrajsku, ale przestali mówić językami, którymi mówili wcześniej. Ale czy to znaczy, że drugi element był warunkiem koniecznym dla pierwszego? To ważne pytanie, które powinni sobie stawiać aktywiści marzący o odwróceniu procesu zaniku tego, czy innego języka.

Następny odcinek dostarczy kolejnego ciekawego studium przypadku. Irlandzki, mimo własnego państwa i silnego poczucia odrębności narodowej, w XX w. poradził sobie wyraźnie gorzej niż hebrajski…

Bambara [Hekatoglot 6/100]

Dotychczas w cyklu przychodziło mi pisać o językach mniejszościowych o niewielkiej (jeśli porównywać do większości języków urzędowych państw europejskich) liczbie użytkowników. Temat dzisiejszego odcinka – bambara, znany też jako bamana albo bamanankan – to zupełnie inna skala i inna sytuacja. Bambara jest głównym językiem Mali (zna go co najmniej 50% populacji kraju, co dawałoby ok. 10 mln osób; dla porównania po francusku potrafi mówić ok. 25% Malijczyków, przy czym praktycznie nikt nie mówi tylko po francusku), więc trudno mówić o nim jako o języku mniejszościowym w ścisłym sensie. Jednak z drugiej strony – bambara jest niemal nieobecny w takich sferach jak edukacja, media, administracja czy biznes (w których dominuje francuski).

Ta sytuacja – język oficjalny, którym niemal nikt nie mówi jako pierwszym, i ojczyste języki większości prawie nieobecne w sferze urzędowej, która występuje także w wielu innych krajach afrykańskich, to zupełnie inny model relacji między językami, niż ten spotykany w Europie.

Rola odgrywana przez francuski to jednak nie wszystko co trzeba wiedzieć o lokalnym krajobrazie językowym. W Mali, jak i w sąsiednich krajach Afryki Zachodniej, wciąż żywy jest model stabilnej wielojęzyczności, związany z wielowiekowym sąsiadowaniem ze sobą grup etnicznych mówiących różnymi językami. Przyjrzyjmy się temu pokrótce zaczynając od najbliższych krewnych bambary.

Bambara należy do rodziny językowej mande, a w jej ramach do grupy manding, której innymi ważnymi językami są dżula (=dyula, dioula, jula), malinke (=maninka), chasonke (=kassonke) i mandinka. Wszystkie języki manding są sobie bliskie, przy czym różnice między bambara a dżula (w ich standardowych wersjach) są porównywalne do tych między brytyjskim a amerykańskim angielskim, a z malinke – niewiele większe. Ich użytkownicy zamieszkują poza Mali obszar od Senegalu i Mauretanii po Gwineę, Burkina Faso i Wybrzeże Kości Słoniowej, a poszczególne języki manding pełnią funkcje lokalnych linguae francae (bambara na południu Mali, malinke w północnej Gwinei, dżula w zachodniej części Burkina Faso i na północy Wybrzeża Kości Słoniowej). Wszędzie jednak sąsiadując z odleglej spokrewnionymi językami mande (jak soninka, bozo czy bobo), a także językami zupełnie innych rodzin (żeby wymienić kilka – arabski-hassanija, berberski tamaszek, atlantyckie wolof i fulański, songhai czy moore z rodziny gur).

Na przestrzeni wieków na tym obszarze Afryki Zachodniej istniały duże organizmy polityczne nazywane imperiami. Największe z nich, Mali, dało nazwę nie tylko współczesnemu państwu (terytoria tylko częściowo się pokrywają), ale i zbiorcze określenia grup etnicznych i językowych: i termin mande i manding pochodzą bowiem od historycznej lokalnej nazwy tego imperium: Manden Korofaba.

Swoje ślady w nazewnictwie zostawiły inne średniowieczne imperia, jak Ghana (to właściwie był tytuł władcy, a nie nazwa państwa) czy Songhai. W tym ostatnim przypadku, współczesne grupy etniczne i językowe posługujące się tą nazwą (należą do nich m.in. mieszkańcy miast Timbuktu, Gao i Jenne) wywodzą swoje pochodzenie od rządzącej tym imperium kasty wojowników. Podobnie rzecz się ma z Bamana/Bambara – nazwa tej grupy (i co za tym idzie – języka) jest związana z osiemnastowiecznym organizmem państwowym – imperium Bamana albo imperium Segu – gdzie Bambara odgrywali centralną rolę.

Centralną ale nie wyłączną – wszystkie zachodnioafrykańskie państwa były wieloetniczne, a w ich skład wchodzili użytkownicy języków mande, songhai, fula i innych. Różnice między nimi dotyczyły głównie tego z jakiego ludu/kasty/klasy wywodziła się dynastia panująca i skupiona wokół niej elita władzy, a także – przede wszystkim – kwestii religijnej. Choć dziś praktycznie wszyscy mieszkańcy regionu są muzułmanami, to dominacja islamu jest na tym obszarze zjawiskiem dość nowym – jego ekspansja miała przez stulecia stopniowy, czy wręcz „wyspowy” charakter. Przypieczętowanie islamizacji wiąże się dopiero z serią motywowanych religijnie podbojów dokonywanych przez różne odłamy Fulanów, przy czym na interesujących nas obszarach trwały one jeszcze w połowie XIX wieku (imperium Tukulorów, Segu Tukulor) czyli praktycznie równolegle z francuską eksploracją/kolonizacją – która ostatecznie położyła im kres.

Wspominam o tym, bo wzmiankowane przeze mnie imperium Bamana (= imperium Segu, od nazwy stolicy; tak, to to samo Segu co w Segu Tukulor; miasto zostało podbite przez Tukulorów, którzy utrzymali jego stołeczny charakter) było ostatnim dużym nie-muzułmańskim organizmem państwowym. To istotne, bo do dziś jednym ze znaczeń słowa „bamanan” jest „poganin; animista”, bamanankan to zatem dosłownie ‘język pogan’ (bambara też znaczy ‘poganin’, tyle że w innym języku – soninke)

Z kolei nazwa języka dżula (ściślej, jula w standardowej ortografii to nazwa grupy etnicznej, a jej język to julakan) znaczy po prostu „kupiec”, bowiem Dżula to oryginalnie kasta muzułmańskich kupców prowadzących coś w rodzaju faktorii handlowych na niezislamizowanych jeszcze terenach. Z wielu takich faktorii z czasem rozwinęły się miasta, w których julakan jest używany jako język kontaktowy nie tylko przez potomków pierwszych kupców (chyba najlepszy przykład to Bobo Dioulasso – drugie największe miasto w Burkina Faso).

System kastowy, w którym poszczególne zajęcia są związane z konkretną grupą etniczną mówiącą własnym językiem sięga szerzej: na przykład Fulanie to pasterze, a Bozo – rybacy. Są też zamknięte grupy społeczne (tj. z małżeństwami zawieranymi co do zasady tylko w ramach grupy) w których dziedziczy się status i wykonywany zawód, ale które nie mają oddzielnego języka – np. wśród większości zachodnioafrykańskich grup etnicznych funkcjonują wydzielone kasty kowali czy griotów (w bambara nazywanych jeliw – poetów, historyków, znawców prawa i obyczajów – coś jak średniowieczni irlandzcy bardowie). Historycznie wśród Bambara (w imperium Segu) istniała też kasta niewolników-wojowników (jɔntɔn).

Wzięte razem oznacza to, z jednej strony – konieczność częstego (czy wręcz stałego) kontaktu z przedstawicielami innych niż własna grup etnicznych czy kast, a z drugiej – duże podobieństwo niektórych cech struktury społecznej, czy kultury i codziennych obyczajów poza i ponad różnicami języka i pochodzenia. Poniżej dwa ciekawe, mam nadzieję, przykłady zjawisk okołojęzykowych równie charakterystycznych dla bambara, jak i np. do niespokrewnionego z nim wolof.

Po nazwisku, to… z szacunkiem

O pozdrowieniach i innych elementach etykiety językowej w bambara piszę szerzej w dalszej części tekstu, ale już teraz chciałem zaznaczyć, że ich ważnym elementem jest wyrażanie szacunku dla rozmówcy i jego rodziny, co robi się… powtarzając jego nazwisko. A on oczywiście odpowiada tym samym.

Czyli kiedy dajmy na to ktoś o nazwisku Keita spotyka kogoś o nazwisku Kulubali (Coulibaly we francuskiej pisowni), po niemal każdym zwrocie typu „dzień dobry” następuje I Kulubali (dosł. ‘ty Kulubali’) a w odpowiedzi Nba! (jeśli Kulubali to facet) lub Nse! (jeśli kobieta; sens obu tych słów to z grubsza: „przyjąłem/ęłam do uprzejmej wiadomości”), a następnie I Keita! I tych wymian może być kilka.

Powyższe to najprostsza wersja, bo wiele nazwisk ma związane z sobą przydomki czy powiedzenia (na ogół nawiązujące do dziejów znanych postaci je noszących), które można użyć zamiennie – oczywiście jeśli się je zna. Na przykład zamiast I Keita można powiedzieć I mansaren ‘ty – potomek władcy’. Istnieją też bardziej rozbudowane zwyczajowe odpowiedzi na pozdrowienia, w przypadku I Keita może to być np. wyrażenie Mɔɔba lu ‘wielcy ludzie’, z kolei kobiety mogą odpowiedzieć N m'o sɔdɔn „nie zasłużyłam na to”

Całość służy zademonstrowaniu i podkreśleniu nie tylko uznania dla bezpośredniego rozmówcy, ale i szacunku dla jego klanu i znajomości historii wybitnych przodków. Odgrywa to tak ważną rolę w codziennych kontaktach, nawyk mówienia po nazwisku jest tak silny, że praktycznie wszystkim przebywającym dłużej w Afryce Zachodniej cudzoziemcom bardzo szybko nadawane są przybrane („adopcyjne”) nazwiska – bo inaczej niezręcznie byłoby z nimi rozmawiać (jak mówić do kogoś, czyich przodków nie można pochwalić, bo się o nich nic nie wie?)!

dwa bratanki

Zjawiskiem chyba jeszcze ciekawszym niż opisane wyżej, a równie powszechnym jest tzw. „pokrewieństwo kpin” (senankuya w bambara) – szczególna więź łącząca różne społeczności pozwalająca ich członkom, nawet jeśli nie znają się osobiście, żartować z siebie nawzajem nie wywołując obrazy. Te kpiny czy droczenie się mogą mieć sytuacyjny charakter, ale mogą też odwoływać się do stereotypów etnicznych (np. Dogon może powiedzieć do Bozo „wracaj do rzeki, bo tu zdechniesz dwunożna rybo”) i / lub historii interakcji między społecznościami (Bambara do Fula „nie radzisz sobie bez pana”, bo historycznie Fula stali niżej w hierarchii).

Każda grupa etniczna ma co najmniej dwie inne z którymi łączy ją senankuya (przykłady: Bobo – Fula i Dafin; Senufo – Lobi i Dagari; Mossi – Guruma i Samo), a Fula, którzy są wędrownymi pasterzami i mają wielu okresowych sąsiadów – nawet kilkanaście. Przy czym takie pokrewieństwo może łączyć nie tylko grupy etniczne ale też kasty (kowale i Fula), czy klany/nazwiska: Coulibaly – Ouattara, Traore – Conde czy Traore – Diarra.

Do ogólnych zasad należą: zakaz zawierania małżeństw pomiędzy „kuzynami”, a także przekonanie, że senankuya przechodzi wyłącznie po linii męskiej. W ramach droczenia się dozwolone są działania które w normalnych warunkach byłyby ekstremalną zniewagą, na przykład zakłócanie ceremonii pogrzebowych, ale są granice: np. żart, którego przedmiotem byłaby czyjaś matka stanowiłby jaskrawe naruszenie reguł i był powodem do prawdziwej obrazy, czy wręcz otwartego konfliktu.

Manifestowana pozorna pogarda i złośliwość jest wyrazem rzeczywistej (a przynajmniej oczekiwanej) solidarności i przyjaznych relacji. Żartując z siebie nawzajem „kuzyni” dobrze się bawią, jednocześnie w bezpiecznej formie dając ujście złym emocjom. Można przypuszczać, że senankuya powstała jako sposób na przeniesienie rzeczywistej rywalizacji/wrogości na płaszczyznę wyłącznie symboliczną, udawaną. W miejscowej tradycji wiąże się jej powstanie z osobą Sundiaty Keity, władcy za którego panowania (początek XIII w.; to od niego pochodzi nazwisko wzmiankowane w poprzednim punkcie) nastąpił rozkwit imperium Mali i który miał wprowadzać senankuya między zwaśnionymi stronami w celu zapewnienia spokoju wewnętrznego w państwie.

Bambara i manding; pragmatyka i gramatyka

Warto odróżnić warstwę społeczną opisywanych wyżej zjawisk od językowej. Choć przytaczałem formy i nazwy z bambara, to mają one bardzo dokładne ekwiwalenty także w innych, zupełnie niespokrewnionych językach regionu. Teraz, kiedy przechodzimy od pragmatyki użycia na poziom gramatycznego opisu, będzie nieco inaczej – to co będę pisał dotyczyć będzie co do zasady wyłącznie bambara (i w pewnej mierze innych języków mande), a nie „języków Mali” czy tym bardziej „języków Afryki Zachodniej”

To wciąż jest całkiem szerokie pole: łącznie różnymi blisko spokrewnionymi ze sobą językami manding włada 30 czy 40 milionów osób – porównywalna liczba co polskim! Oczywiście nawet sam bambara nie jest wewnętrznie jednolity, a dzieli się na szereg dialektów, słabo wzajemnie zrozumiałych. Przykłady poniżej pochodzą z cieszącej się najwyższym prestiżem wersji używanej w stolicy Mali, Bamako. Powinny być jednak szeroko rozumiane również w miejscach gdzie mówi się nieco inaczej – w warunkach wielojęzyczności i słabo wykształconych standardów językowych, płynne dostrajanie się do sposobu mówienia rozmówcy jest koniecznością.

Teraz jeszcze jedno wyjaśnienie – czy nie ma sprzeczności między tym, co napisałem wcześniej: że bambara, dżula i maninka są sobie bardzo bliskie, a tym co piszę wyżej, że dialekty jednego tylko bambara są słabo wzajemnie zrozumiałe? Otóż podobne do siebie są standardowe/kontaktowe wersje tych trzech języków (pomaga m.in. że Bamako leży blisko granicy językowej bambara/maninka), ale każdy z nich jest zróżnicowany wewnętrznie, a użytkownicy tym samym mają bogaty repertuar – mogą mówić tak, by być szeroko rozumiani, albo tak, by doborem słów i form podkreślać lokalną tożsamość.

Pozdrowienia i błogosławieństwa

Podstawowa formuła powitania/pozdrowienia to w bambara i ni + pora dnia (są cztery możliwości: sɔgɔma = ranek; tile = słońce/południe; wula = wieczór; su = noc), na co odpowiada się znanym już słówkiem nba (mężczyzna) lub nse (kobieta) i powtarza formułkę. Dosłownie znaczy to „ty i ranek/południe/wieczór/noc”

Ta sama konstrukcja używana jest w innych pozdrowieniach, podziękowaniach i gratulacjach: i ni baara ‘ty i praca’ (pozdrowienie kogoś przy pracy, albo podziękowanie za przysługę ‘dobra robota’) i ni ce ‘ty i pozdrowienie’ (najczęstszy sposób mówienia ‘dziękuję’) czy i ni baraji ‘ty i błogosławieństwo’

Kolejnym ważnym elementem wymiany grzeczności jest pytanie Hɛrɛ sira? ‘spokój przenocował?’ (używane rano) lub Hɛrɛ tilenna? ‘spokój spędził dzień?’ (używane o każdej innej porze); i na jedno i na drugie odpowiada się Hɛrɛ bądź Hɛrɛ dɔrɔn ‘tylko spokój’

Najprostszym pożegnaniem jest k’an bɛn [< ka an bɛn] ‘niech nas zjednoczy/zbierze razem’, w domyśle Ala ‘Bóg’. Przy pożegnaniach (i wielu innych okazjach) chętnie używa się całej sekwencji podobnych formułek zaczynających się od Ala ka ‘niech Bóg’, przy czym Ala można pominąć. Na przykład: Ala ka tile hɛrɛ caya ‘niech Bóg pomnoży spokój dnia’ Ala ka bi diya ‘niech Bóg uczyni dzisiaj przyjemnym (dniem)’ Ala k’an dɛmɛ ‘niech Bóg nam pomoże’ Ala ka dugawu minɛ ‘niech Bóg zatrzyma błogosławieństwo’. Odpowiada się na to albo własnymi błogosławieństwami, albo słowem Amiina ‘amen’, skracanym czasem do ami.

Dźwięki i tony

Z przytoczonych dotychczas przykładów widać chyba, że pod względem wymowy bambara nie nastręcza specjalnych trudności. c jest pośrednie między polskim ć a cz, j między polskim dź a dż, ɲ to ń a ŋ to tylnojęzykowe n jak w słowie bank.

Pewnego przyzwyczajenia wymaga zapis samogłosek. Egzotycznie wyglądające ɛ i ɔ to nic innego jak otwarte (więc takie jak w polskim) odpowiedniki e i o, które w bambara są ścieśnione. –n na końcu sylaby oznacza zazwyczaj nosową wymowę poprzedzającej samogłoski.

Najtrudniejszym do nauki elementem wymowy są tony, które na domiar złego nie są na ogół zaznaczane w piśmie. Przy czym problemów nastręcza nie tyle odróżnienie indywidualnych sylab (są tylko dwa tony, wysoki i niski, przy czym ten pierwszy odpowiada w zasadzie normalnej wysokości głosu) ale to jak sekwencja tonów w wyrazie czy frazie zmienia się w zależności od sąsiednich słów. Zasady są dość skomplikowane, a na dodatek różnią się w poszczególnych dialektach; znam system zbyt słabo, by pokusić się o próbę opisu.

Nie mogę pominąć jednak bardzo ciekawego zjawiska jakim jest tzw. rodzajnik tonalny. Otóż w bambara ton oprócz funkcji leksykalnej (tj. odróżnia znaczenie słów jak kaba – kamień kiedy oba tony wysokie, ale kaba = niebo kiedy oba tony niskie), ma również funkcje gramatyczne.

Opadający ton ostatniej sylaby, tu zaznaczany przez ` służy m.in. do tworzenia rzeczowników od czasowników: deli – przywykać, deli` przyzwyczajenie; kɔrɔ – być starszym ale kɔrɔ` – starszy brat. Jego najważniejszą funkcją jest jednak wyrażanie czegoś w rodzaju określoności:

ji` tɛ – to nie (ta) woda (np. nie ta butelka którą przyniosłem) wobec ji tɛ (bez rodzajnika wyrażonego opadającym tonem) – to nie woda (ale jakiś inny płyn); inny przykład i ye faama’ ye (z rodzajnikiem) = jesteś królem/władcą; i ye faama ye (bez rodzajnika) = jesteś jak władca, zachowujesz się jak władca.

Partykuły gramatyczne

Bambara jest językiem w którym prawie nic się nie odmienia – nie ma rodzajów, nie ma przypadków, czasownik nie odmienia się przez osoby, czasy i tryby. Do wyrażania zależności gramatycznych służą stanowiące oddzielne wyrazy partykuły. Oto najważniejsze z nich: para bɛ / tɛ wyraża czas teraźniejszy (a ściślej niedokonany), przy czym oznacza ‘nie’; bɛka/tɛka to czynność trwająca w momencie narracji; bɛna/tɛna wyraża zamiar, albo przypuszczenie co do przyszłości; a na/tɛna – pewną przyszłość (coś się na pewno stanie lub nie stanie) z kolei ka/kana to tryb życzący (‘oby’, ‘niech’ / ‘niech nie’), a czas przeszły (dokonany) jako jedyny wyrażany jest sufiksem (-na; -ra; -la), a zaprzeczany prefiksem ma-.

Być i mieć w wielu wariantach

Kluczową rolę w bambara odgrywają zestawy partykuł stanowiących odpowiedniki czasownika ‘być’. Jest ich kilka, w zależności od tego o jaki sens słowa ‘być’ chodzi:

Jeśli chcemy powiedzieć po prostu ‘to jest dom’, powiemy so` don (to nie jest dom = so tɛ), zatem stosując parę partykuł don (dla twierdzenia) i dla przeczenia.

Ale mówiąc ‘dom (nie) jest duży’, czy w ogóle opisując cechy ludzi czy przedmiotów sięgniemy po zupełnie inne partykuły. Forma twierdząca: so` ka bon (bon = duży), a przeczenie = so` man bon. Uważny czytelnik wychwycił, że w tej parze rodzajnik tonalny pojawia się i w twierdzeniu i w przeczeniu, a w poprzedniej – tylko w twierdzeniu.

Idźmy dalej, do wyrażania lokalizacji, bycia gdzieś, a nie bycia czymś czy bycia jakimś: ‘mój dom jest w Bamako’ to N so` bɛ Bamakɔ, a w wersji zaprzeczonej: N so` tɛ Bamakɔ. Jak widać to dokładnie taka para partykuł jak w czasie niedokonanym. Używa się ich również w zdaniach bezosobowych typu funteni` bɛ ‘jest gorąco’ (bo o tym że coś jest gorące mówi się używając partykuły ka/man)

Ostatnim typem zdań z ‘być’ są konstrukcje typu X=Y, które w bambara wyraża się zestawem partykuł …ye …ye a w zaprzeczeniu …tɛ …ye Na przykład: Musa ye Abu dɔgɔnin ye – Musa jest młodszym bratem Abu; Musa tɛ karamɔgɔ ye – Musa nie jest nauczycielem.

Także przy wyrażaniu posiadania czy przynależności w bambara występuje kilka różnych konstrukcji odpowiadającym różnym niuansom znaczenia.

Wyrażające posiadanie poimki dosł. ‘przy’ i bolo dosł. ‘ręka’, różnią się tym, że pierwszy z nich wskazuje na „prawo własności” do czegoś, a drugi na czasowe dysponowanie/rozporządzanie czymś (może własnym, a może np. pożyczonym?)

Wari` bɛ a fɛ (on ma pieniądze dosł. pieniądze są przy nim), nka a bɛ banki` la (ale one są w banku)

Sanu` bɛ n bolo (mam złoto dosł. złoto jest w mojej ręce), nka n ka sanu tɛ (ale to nie jest moje złoto)

Konstrukcji z bolo używa się np. mówiąc o towarze przeznaczonym na sprzedaż, a w połączeniu z rzeczownikami ‘mężczyzna/mąż’ i muso ‘kobieta/żona’ wskazuje ona na nieformalny charakter związku (a na zawarty ślub).

Ciekawy jest też sposób wyrażania znaczenia „mieć coś przy sobie”, do czego służy poimek kun o znaczeniu ‘głowa’. Wari tɛ an kun = nie mamy przy sobie pieniędzy (dosł. pieniądze nie są na naszych głowach)

Wreszcie posiadanie abstrakcyjne czy przenośne wyraża poimek la (a po nosowych dźwiękach – na). Kɔngɔ bɛ u la = oni są głodni (dosł. głód jest u nich) Baraka` bɛ mali` la = hipopotam jest silny (dosł. siła jest u hipopotama); Teriw tɛ n` na = nie mam przyjaciół

Ta konstrukcja i rozbudowana metaforyka przestrzenna służy do opisu wielu sytuacji w polskim wyrażanych przy użyciu czasowników, np. N ɲɛ` bɛ i la ‘patrzę na ciebie’ (dosł. moje oko jest na tobie). Ale szerzej o metaforyce bambara a także o konstrukcjach czasownikowych dopiero przy następnej rewizji tekstu (może w komentarzach

Pismo N’Ko i samokształcenie

Jak widać bambara jest zapisywany przy użyciu lekko zmodyfikowanego alfabetu łacińskiego, ale to nie jest jedyny system pisma znajdujący się w użyciu. Po pierwsze istnieje, zwłaszcza w muzułmańskich kręgach religijnych tradycja zapisywania bambara w zmodyfikowanym piśmie arabskim, tzw. ajami. Po drugie, i o wiele ciekawsze, bambara i pokrewne języki manding mają swoje własne pismo – alfabet N’Ko.

Wymyślił je w 1949 gwinejski intelektualista Sulemaana Kante, którego celem było udowodnienie że języki manding niczym nie ustępują arabskiemu czy francuskiemu i mogą stać się pełnowartościowymi językami literackimi. W zapisie N’ko wygląda tak:


ߒ.ߛ.ߘ.ߕ. ‹‹ߒߞߏ ߛߘߊߟߊߟߌ ߘߍ߭ ߕߎ߲ߞߊ߲ ›› ߛߌ߲߬ߝߏ߲ ߠߎ߫ ߛߣߐ߬ߡߍ߲ ߕߙߐߣߍ߲߫ ߕߎߟߑߛߞߊ ߟߎ߫ ߛߌߢߐ߯ߦߊ߫ ߟߜߊߣߊ߲ ߘߐ߫

I już rzut oka powinien wystarczyć by dostrzec zarówno inspiracje arabskim (kierunek od prawej do lewej, dolna linia łącząca litery), jak i to, że są one dość luźne (trudno te pisma pomylić). Dodatkowo N’Ko odmiennie niż arabski, to pełny alfabet, gdzie zapisywane są wszystkie głoski.

Wydawać by się mogło, że wynajdywanie oryginalnego pisma dla języka który może być zapisywany łacinką – pismem otwierającym okno na świat i używanym w systemie edukacji – nie ma większego sensu, choćby ze względu na trudności techniczne. Tymczasem te ostatnie, o ile istotnie stanowiły problem na początku ery internetowej, to obecnie, w dobie Unicode, klawiatury Gboard i pokrewnych rozwiązań, należą już do przeszłości. A niezaprzeczalną zaletą N’Ko stanowi entuzjazm jaki budzi w użytkownikach. O ile łacinka (i ogólnie szkolna edukacja w bambara) traktowana jest jako krok wstępny do nauki francuskiego, to oddolnie powstał całkiem pokaźny ruch samokształceniowy, a kursów N’Ko (na żywo czy przez telefon) jest coraz więcej.

N’Ko jest atrakcyjne z kilku powodów – bo jest własne (a w tym regionie Afryki, z obecnością łacinki, arabskiego, ale także tuareskiego pisma tifinagh przekonanie że każdy ważny język powinien mieć swój własny alfabet jest dobrze ugruntowane – współcześnie powstają liczne systemy zapisu również innych języków, jak np. fula), bo jest ponaddialektalne i międzynarodowe (a użytkownicy wzajemnie zrozumiałych języków manding żyją w różnych państwach) i wreszcie – bo jest bardzo dobrze zaprojektowane.

Po pierwsze, N’Ko (nazwa znaczy ‘ja mówię’) stanowi świadomą próbę zaprojektowania ogólnej, wspólnej literackiej normy dla wszystkich języków manding, łatwej do zrozumienia (nazywa się to kangbɛ ‘przejrzysty język’), a jednocześnie elastycznej, tak by każdy mógł ją czytać według swojego dialektu. Po drugie – system zapisu jest doskonalszy od łacinki, pozwala bowiem na łatwe oznaczanie tonów (nie tylko podstawowych ale i pochodnych, uzależnionych od sąsiedztwa), unika też wieloznaczności litery ‘n’, która w łacince ma trzy różne użycia (normalna spółgłoska, spółgłoska sylabotwórcza, jak w zaimku n – ja; wreszcie – nosowość poprzedniej samogłoski) – w N’Ko każda z tych sytuacji jest zapisywana inaczej (np. nosowość kropką pod linią liter).

Teksty

Pojawią się później, na razie nie mogę się zdecydować

Źródła

Zdecydowanie godzien polecenia – nawet komuś kto nie ma najmniejszej ochoty uczyć się bambara – jest projekt An ka taa (= Jedziemy!) autorstwa Colemana Donaldsona. Świetny przykład materiałów solidnych, a jednocześnie przystępnych. Najlepiej zacząć od kanału Youtube a na nim – od cyklu „Na baro kɛ” (= Chodź pogadać) nagrywanych w Mali i Burkina Faso rozmów o codziennych sprawach. Świetne zarówno do osłuchania się z żywym językiem, jak i zapoznania z realiami życia w Bamako czy Bobo Dioulasso.

Kri [Hekatoglot 5/100]

Kri, pewnie bardziej rozpoznawalny w angielskiej pisowni ‘Cree’, to największy pod względem liczby użytkowników rdzenny język Kanady i drugi największy (po navaho) – Ameryki Północnej w ogóle (odróżniam tu Północną nie tylko od Południowej, ale i Środkowej – zupełnie inna sytuacja socjolingwistyczna). Jeden z największych, w kontekście północnoamerykańskim wcale nie znaczy “bardzo duży”, bo różnymi dialektami kri włada łącznie jakieś 100-120 tysięcy osób spośród liczącej ok. 350 tysięcy grupy etnicznej.

Ludzie ci mieszkają na rozległych terenach rozciągających się od Alberty do Quebecu, czyli na dystansie ponad 4 tysięcy kilometrów (coś jak między Moskwą, a Madrytem). Oczywiście nie są tam jedynymi mieszkańcami, a państwo uznaje prawa poszczególnych podgrup kri tylko do ułamka tradycyjnie zajmowanych przez nie obszarów. Nie wiem, czy to światowy rekord geograficznego rozproszenia użytkowników, ale na pewno kri (i odżibwe, który ma tylko nieco mniejszy geograficzny ‘rozrzut’) to przypadek szczególny przynajmniej na skalę kontynentu.

Pokrewieństwa

Kri należy do algonkiańskiej rodziny językowej, nazwy wielu przedstawicieli której mogą się dobrze kojarzyć z “indianistyczną” literaturą przygodową (mohikański, siksika/blackfoot, szejeński…) czy po prostu z geografią USA (miami-illinois, massachusett, delaware…), która obfituje w algonkiańskie nazwy miejscowe. Co istotne tu, to to, że algonkiańska rodzina jest dość młoda (prajęzyk 2500-3000 lat temu), więc podobieństwa między językami wciąż są całkiem widoczne (choć o wzajemnej zrozumiałości trudno marzyć).

W ramach rodziny algonkiańskiej kri jest szczególnie blisko związany z innym “dużym” językiem Ameryki Północnej – odżibwe (znanym też jako czipewa i pod wieloma innymi lokalnymi nazwami, np. saultaux), który jest jego południowym sąsiadem wszędzie poza zachodnim skrajem zasięgu występowania kri. Tu niektóre sąsiadujące ze sobą dialekty upodabniają się do siebie, czy wręcz “przenikają”, o czym będą dwa słowa trochę później.

Kri – język czy języki?

Już na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwe, by na tak wielkim obszarze ludzie mówili dokładnie tym samym językiem. I faktycznie, kri rozumiany szeroko to pasmo dialektów, w którym sąsiadujące ze sobą warianty mało różnią się między sobą, ale te z przeciwległych krańców – już znacznie.

W literaturze to kontinuum nazywa się Cree-Montagnais (nowsza nazwa to Innu-aimun)-Naskapi, gdzie dwie ostatnie nazwy odnoszą się do języków innych niż Kri grup etnicznych z Quebecu i Labradoru. Bardziej szczegółowy podział wprowadzają różnice w ramach kri, w którym idąc ze wschodu na zachód wyróżniamy dialekty: atikamekw, wschodni (dzieli się dalej na północny i południowy), łosiowy (Moose Cree; przy okazji – angielskie słowo moose to zapożyczenie z algonkiańskich; w samym kri ‘łoś’ to mōswa), bagienny, leśny i preriowy.

Bardzo ciekawa, bo prosta, jest diagnostyka podziału. Jedna z najważniejszych różnic jest słyszalna niemal od razu – chodzi o to, że historyczne algonkiańskie *L rozwinęło się w poszczególnych dialektach w różne dźwięki. I tak w preriowym odpowiada mu y (czyli polskie j, stosuję tu nie IPA, ale ortografię Kri), w leśnym th, w bagiennym n, w łosiowym l, a w atikamekw r (we wschodnim kri, innu-aimun i naskapi znów pojawiają się y, n i l, ale w mniej przejrzysty sposób). Ma to tak systematyczny charakter, że zamiast nazw typu “preriowy” czy “bagienny” często pisze się “dialekt y” czy “dialekt n”

Na ten podział nakłada się przeciwstawienie dialektów wschodnich (z grubsza biorąc: z Quebecu) gdzie historyczne *k uległo palatalizacji, czyli zmianie w dźwięk ch.

Zbierając powyższe razem – zaimek ‘ty’ (rekonstruowany jako proto-algonkiańskie *kīla) ma następujące formy:

kīya (preriowy), kītha (leśny), kīna (bagienny), kīla (łosiowy), kīr (atikamekw), chīy (wschodni oraz naskapi), chīl (część innu-aimun), chīn (inna część innu-aimun)

Samo w sobie to zestawienie niczego nie dowodzi, ale ładnie ilustruje szerszą prawidłowość. Na płaszczyźnie językowej lepszą osią podziału wydaje się przeciwstawienie {zachodnie dialekty kri} kontra {wschodnie dialekty kri + innu-aimun + naskapi} niż sugerowane przez tradycyjne nazewnictwo kontinuum: {wszystkie kri} {innu-aimun} {naskapi} 

Na tym nie koniec. Otóż nie ma ogólnego terminu na ‘wszystkich Kri’, a to, jak użytkownicy poszczególnych dialektów nazywają samych siebie bardzo się różni. Część zachodnich dialektów używa form typu nēhiyaw, nīhithaw ale pozostałe czegoś zupełnie innego: ininiw, ililiw, iynu, innu lub iyyu, których preriowy odpowiednik iyiniw znaczy ‘Indianin’ (a etymologicznie: ‘człowiek’). Czyli kolejna, jeszcze inna oś podziału.

Samo słowo Kri (cree, cri) to egzonim (czyli nazwa używana przez kogoś z zewnątrz społeczności), do angielskiego trafiło z francuskiego, a we francuskim wzięło się jako uogólnienie (przy czym skróconej i zniekształconej) nazwy jakiegoś lokalnego plemienia Kri używanej przez lokalnych Odżibwejów. 

Dlaczego brnę w tę szczegóły? Żeby zwrócić uwagę na kilka zagadnień, charakterystycznych nie tylko dla kri, ale i dla wielu innych języków i społeczności: że między tożsamością etniczną, a pokrewieństwem językowym niekoniecznie istnieje relacja 1:1, i dalej, że tożsamości mogą być (są) “piętrowe”, można o nich myśleć jak o koncentrycznych okręgach. Teoretycznie każdy użytkownik języka kri jest skądś (z konkretnej rodziny, plemienia, miejsca); jego społeczność może należeć do większej grupy etnograficznej (jak preriowi, leśni czy wschodni Kri) dzieląc z innymi społecznościami język, zwyczaje i tradycje; dalej, te różne grupy etnograficzne są sobie dość bliskie i łączy je też samookreślenie (kiedy mówią po angielsku/francusku) jako Kri; jest wreszcie płaszczyzna identyfikacji jako “Indianin” (czyli w nomenklaturze USA “rdzenny Amerykanin”, a w kanadyjskiej członek “Pierwszych Narodów”); a na samym końcu – jako obywatel państwa. 

Co kluczowe, a nieoczywiste, różne społeczności i rzecz jasna, każdy człowiek z osobna, mogą kłaść różny akcent na poszczególne poziomy tych tożsamości; czyjaś “mała ojczyzna” może być bardzo mała; ktoś może czuć się bardziej “Indianinem” niż tylko “Kri” bo np. ma przodków z różnych plemion; ktoś uważa się za Kanadyjczyka, ktoś inny absolutnie nie itd. itp. 

Świetnie ilustrują to – i tu wracamy od spraw społecznych do ściśle językowych – wyniki ostatniego (2016) kanadyjskiego spisu powszechnego. O ile większość użytkowników naskapi, montagnais (innu) czy atikamekw wskazała znajomość właśnie tych języków, to wygląda na to, że większość użytkowników pozostałych dialektów powiedziała że mówi po prostu w “kri” (74 tys. wskazań wobec po 2-4 tys dla preriowe/bagiennego/leśnego i kilkaset dla łosiowego i wschodniego). 

Choć z opisanej wyżej przyczyny nie sposób stwierdzić z pewnością, który dialekt jest największy, to sensownym wydaje się przyjęcie, że to preriowy jest najszerzej używany. To on najczęściej pojawia się w podręcznikach i innych materiałach do nauki, z nim miałem największy kontakt, i do niego też będzie się odnosił opis gramatyczny.

Kompetentnie odpowiedzieć na pytanie “język czy języki?” nie mogę, bo mam bardzo wycinkowy ogląd dialektalny, ale z tego, co widziałem między preriowym, leśnym i bagiennym występuje bardzo ciekawa sytuacja – z jednej strony nie sposób ich ze sobą pomylić (dzięki wymianie y/th/n i kilku innym zjawiskom fonetycznym), a z drugiej w krótkich tekstach takie regularne wymiany głosek mogą być jedyną różnicą pomiędzy wersjami. Czyli są jednocześnie wyraźnie inne i łatwe do zrozumienia.

Historia pisma

Kri jest ciekawym językiem także dlatego, że ma własne pismo, oprócz i obok łacinki. Tak zwany sylabariusz kri (tak zwany bo to w istocie nie sylabariusz tylko abugida) według kanonicznej wersji wydarzeń został opracowany w 1840 przez misjonarza-metodystę Jamesa Evansa i bardzo szybko przyjął się wśród Kri, a niedługo później – w odpowiednio zmodyfikowanych wersjach – także wśród innych kanadyjskich plemion.

Evans miał się zainspirować wiadomościami o sylabariuszu stworzonym dla języka czirokeskiego przez Sekwoję, a projektując swoje pismo czerpał ze znajomości stenografii (kształt wielu znaków) i sanskrytu (podstawowa zasada abugidy – różne samogłoski w sylabie = modyfikacje znaku podstawowego).

Tyle kanoniczna wersja, bo istnieje i inna, według której pismo miał otrzymać od duchów leśny kri o imieniu ᒥᐢᑕᓇᐢᑯᐍᐤ (= Mistanaskowēw; ‘głos borsuka’), kiedy znajdował się w stanie pozornej śmierci. Wielu Kri wierzy (a przynajmniej wierzyło), że tak było w istocie, a misjonarze potem przywłaszczyli sobie wynalazek.

Łatwo jest traktować tę drugą historię jako wytwór psychologicznego mechanizmu obronnego, przekonywanie samych siebie, że “my też mamy coś własnego, nie jesteśmy biernymi odbiorcami mądrości białych”. Ale moim zdaniem to coś więcej. Kri (zresztą dokładnie tak jak Czirokezi) naprawdę bardzo szybko nauczyli się czytać i pisać i osiągnęli wskaźniki alfabetyzacji lepsze niż wśród ówczesnych anglo- i frankofonów; stawiam, że również dlatego, że od początku uważali pismo za swoje. Po drugie, Evans i inni misjonarze nie działali w próżni, musieli mieć wśród Kri konsultantów, współpracowników, nauczycieli, przyjaciół. Tyle że kanoniczna wersja jest “historią białego człowieka” i nie zwraca na nich uwagi. 

Funkcjonowanie pisma

Pismo Kri (ᒐᐦᑭᐯᐦᐃᑲᐣ cahkipēhikan ‘dosł. kropki, znaczki’ albo ᓀᐦᐃᔭᐤ  ᒐᐦᑭᐯᐊᐧᓯᓇᐦᐃᑫᐃᐧᐣ nēhiyaw cahkipēwasinahikēwin ‘pisanie znaczkami Kri’) jest bardzo ciekawe ze względu na swoją budowę: Co do zasady każdy symbol oznacza sylabę (spółgłoska+samogłoska), a zmiany samogłoski wyraża się przez jego obrót, i tak ᑌ ti to ta mi mo ma. Długie samogłoski (inne niż ē które nie ma krótkiego odpowiednika) zapisuje się kropką nad symbolem, więc ᐸ pa , a spółgłoski na końcu sylab specjalnymi małymi znakami u góry lub u dołu linii tekstu, np. ᐣ zapisuje końcowe -n w ᓀᐦᐃᔭᐍᐏᐣ nēhiyawēwin ‘język kri’. 

Odpowiednio obrócony trójkąt to samogłoska samodzielnie tworząca sylabę np. ᐊᐘ awa ‘ten; to jest’, kropka po trójkącie oznacza ‘w’ na początku sylaby, a ᐦ przed trójkątem to ‘h’. Oddzielny symbol ᕽ ma też zbitka ‘-hk’ występująca na końcu wyrazów (to sufiks miejscownika).

Jak pisałem wcześniej pismo to było używane do zapisu wielu innych języków, co wymagało modyfikacji (np. wprowadzenie dodatkowych znaków, dla dźwięków, których w kri nie ma), funkcjonowało więc w wielu wariantach czasem bardzo odbiegających graficznie od wersji kri, ale powielających jego budowy – kri, naskapi, odżibwe, inuktitut, blackfeet, dakelh i in. Współcześnie w żywym użyciu są cztery pierwsze, przy czym kri ma dwie odmiany – wschodnią i zachodnią, różniące się gł. kształtem znaków zapisujących końcowe spółgłoski i położeniem kropki oznaczającej ‘w’.

Obecnie pisanie w piśmie kri na komputerze czy telefonie jest dość proste, do niedawna jednak nastręczało wielu problemów. Stąd też (a także pewnie by nie tworzyć dodatkowej bariery dla początkujących) niektóre materiały czy podręczniki korzystają wyłącznie z łacinki. Wiele innych jest jednak napisanych w dwóch wersjach, a fiszek czy innych pomocy do nauki pisma sylabicznego jest dużo.

Charakterystyczne jest też ‘symboliczne’ wykorzystywanie pisma kri w kontekstach anglojęzycznych (np. nagłówki plakatów czy ogłoszeń, gdzie wszystkie informacje są po angielsku, ale nazwa instytucji – nie tylko w kri, ale i w piśmie kri). Podobnie, kiedy zawodnik Edmonton Oilers, Ethan Bear chciał zaakcentować swoje pochodzenie, zrobił to występując w koszulce z napisem ᒪᐢᑲᐧ, a nie maskwa = ‘niedźwiedź’ (przy okazji ciekawe, że nazwisko przetłumaczył, nie transliterował).

Fonetyka kri

Z wplecionych we fragmenty wyżej przykładów można trochę wywnioskować o tym jakim językiem jest kri. Na przykład, że często zdarzają się w nim bardzo długie, wielosylabowe słowa. Wynika to po części z dość ubogiego zasobu głosek – kri np. nie odróżnia bezdźwięcznych od dźwięcznych (nie ma głoski b oddzielnej od p), ma tylko jedną syczącą (s) i tylko jedną zwarto-szczelinową (w zapisie c a w wymowie albo polskie c, albo angielskie ch). Ale to tylko część odpowiedzi, inną jest…

Inkorporacja!

…inkorporacja, czyli włączanie do czasownika rzeczowników precyzujących opis sytuacji. Pokażmy to na przykładach: 

‘załóż czapkę’ można powiedzieć tak: postiska kitastotin ‘załóż-to twoja-czapka’, ale można i jednym słowem, postastotinē z astotin ‘czapka’ włączonym do czasownika, który przybiera wtedy specjalną formę

Ale jest jeszcze ciekawiej: sakistikwAnēnēw znaczy ‘złapał go za głowę’, a sakiniskēnēw ‘złapał go za ramię’, w obu saki znaczy ‘chwycić’ ēw to trzecia osoba, a ēn ‘czynność wykonana ręką’, stikwān to inkorporowana forma rzeczownika mistikwān ‘czyjaś głowa’ (części ciała zawsze występują z zaimkami dzierżawczymi, głowa musi być czyjaś), ale choć nisk znaczy ‘ręka; ramię’ to występuje tylko jako część czasownika, nigdy nie samodzielnie (‘czyjeś ramię’ to mispiton).

Zatem oprócz tego, że w kri można włączyć do czasownika w zasadzie dowolny rzeczownik, to istnieje szereg cząstek, które dają czasownikowi bardzo konkretne znaczenie, ale są zupełnie niespokrewnione z samodzielnymi rzeczownikami. Należą tu np. ēn, nisk, mihti ‘drewno’, apisk ‘metal’, ipek ‘ciecz’, ogólnie – głównie części ciała i rodzaje substancji. Zakres użycia i wzajemna łączliwość tych cząstek są dość skomplikowane, ale ogólną logikę działania systemu można zobrazować tak: ‘oddzielić+ręka’ = ‘rozerwać’; ‘oddzielić+metal’ = ‘rozciąć’

Modułowość

Nie są to jednak jedyne cząstki, którymi można obudować czasownik w kri. Można powiedzieć, że ma on modułową strukturę, gdzie poszczególne ‘klocki’ odpowiadają za osobę, czas/tryb i okoliczności wykonania czynności.

Weźmy czasownik nēhiyawē ‘mówić w kri’ i kolejne formy ninēhiyawān (ni- ja ān – końcówka osoby innej niż 3.) , nikī-nēhiyawān ‘mówiłem w kri’ ( czas przeszły) nikī-māci-nēhiyawān ‘zacząłem mówić w kri’ (māci ‘zacząć’) nikī-nōhtēmāci-nēhiyawān ‘chciałem zacząć mówić w kri’ (nōhtē ‘chcieć’) czy wreszcie nikī-nōhtē-māci-miyo-nēhiyawān ‘chciałem zacząć dobrze mówić w kri’ (miyo ‘dobrze’)

Cząstek które można wstawić w tym miejscu (czyli przed właściwym czasownikiem; przypomnę że inkorporowane rzeczowniki idą po) jest więcej, należą do nich np. papāsi ‘w pośpiechu’, pisci ‘przypadkiem’ czy pēyako ‘samotnie’

Wiele jest też złożeń rzeczownikowych, są sufiksy dla zdrobnień, miejsc, abstraktów; na różne sposoby można utworzyć rzeczownik od czasownika, a od każdego rzeczownika tworzyć formy czasownikowe typu okiskinwahamākēw ‘nauczyciel’ -> kitokiskinwahamākēwin ‘jesteś nauczycielem’, przy czym słowo ‘nauczyciel’ to coś w rodzaju ‘pokazywacz drogi’, a sam rdzeń pochodzi od czasownika ‘łamać’ (jeśli dobrze rozumiem, chodzi o wyznaczanie szlaku przez odłamywanie gałązek).

Cały ten system, w którym centralne znaczenie ma czasownik, a słowa budowane są z wielu małych znaczących cząstek (spotkałem się ze sformułowaniem “kri jest jak Tetris”) funkcjonuje zupełnie inaczej od języków europejskich. My mamy masę słów o wyspecjalizowanych bardzo konkretnych znaczeniach, ale nieprzejrzystej etymologii, a kri – bogaty narzędziownik do budowy ad hoc precyzyjnego opisu sytuacji ze zrozumiałych części składowych.

Zrozumiałych – jeśli tylko się dobrze zna kri. Dla mnie częstym problemem jest to, że choć wiem, jaki dane słowo ma angielski odpowiednik w tym kontekście, w którym je poznałem to nie potrafiąć rozłożyć go ‘na części pierwsze’ nie wiem, co ono tak naprawdę znaczy i w jakich innych sytuacjach można go używać. 

Na przykład, okimāwikamik może znaczyć ‘budynek rządowy, siedziba władz’ ale dopóki się nie wie, że to złożenie okimāw ‘wódz, szef, ktoś o wysokiej pozycji’ i wikamik ‘dom, budynek’ nie jest jasne, że w zależności od kontekstu może to być i ‘pałac’ i ‘wigwam wodza’ (bo wigwam to oczywiście zapożyczenie z algonkiańskich). 

Oczywiście nie oznacza to, że całe słownictwo kri jest tworzone w ten sposób – są zapożyczenia, są inne wyrazy nie poddające się ‘rozbiórce’, są wreszcie -jak w każdym języku- konwencje (można sobie spokojnie wyobrazić inną metaforę na ‘nauczyciela’, ale używana jest ta opisana wyżej).

Rodzaj gramatyczny

Gramatyki kri nie mówią o rodzaju, a o kategorii ożywioności, ale wychodzi na jedno. Kri dzieli słowa na dwie grupy – ożywione i nieożywione – a jego gramatyka zmusza do ‘uzgadniania’ pod tym względem form wielu kategorii określeń. 

Podział ten jest do pewnego stopnia naturalny, rzeczowniki oznaczające istoty żywe są gramatycznie ożywione, ale nie do końca – jako ożywione są traktowane np. niektóre (nie wszystkie!) rzeczowniki oznaczające części odzieży (mitās ‘spodnie) czy przedmioty ospwākan ‘fajka’, asiniy ‘kamień’. ahcāpiy ‘łuk’ acos ‘strzała’. Nieożywione są z kolei części ciała misit ‘czyjaś stopa’ czy niektóre rośliny mitEhimin ‘truskawka’ (ale ayOskan ‘malina’ jest ożywiona)

Kategoria do której należy rzeczownik determinuje jego sufiks liczby mnogiej (-ak dla ożywionych, -a dla nieożywionych) i wymusza uzgodnienie formy innych wyrazów, np. ‘ten pies’ to awa atim, ale ‘ta czapka’ to ōma astotin; przy czym czasem są to wyrazy których odpowiedniki np. w polskim przez rodzaj się nie odmieniają ‘gdzie jest pies?’ tāniwā atim ‘gdzie jest czapka?' tāniwē astotin. Istnieją słowa które przybierają nieco inne znaczenia w zależności od tego czy są traktowane jako ożywione czy nieożywione. Np. mistik to ‘drzewo’ ale też ‘drewno, kłoda’, w pierwszym znaczeniu jest ożywione (więc l.mn. to mistikwak ‘drzewa’), w drugim – nieożywione (l.mn. mistikwa ‘kłody’).

Chyba najciekawsze jednak jest to, że uzgodnieniu ulegają też czasowniki, przy czym nie chodzi tu o inne końcówki, ale o inne rdzenie: niwāpamāw atim ‘widzę psa’ (wapām – ‘widzieć coś ożywionego’) vs. niwāpahtēn astotin ‘widzę czapkę’ (wapahta ‘widzieć coś nieożywionego’)

Najczęściej przytaczany przykład to czasowniki znaczące ‘jeść’. Z czymś nieożywionym (np. truskawką) używa się rdzenia mīci, z czymś ożywionym (np. maliną) rdzenia mōw. Żeby było jeszcze ciekawiej, istnieje trzeci czasownik, mīciso który znaczy ‘jeść (bez wskazywania co)’ i nie może być używane z żadnym rzeczownikiem.

Czwarta osoba

Być może najsłynniejszą gramatyczną osobliwością kri (i innych algonkiańskich) jest występowanie czegoś co fachowo nazywa się ‘obwiatyw’, czyli czwartej osoby. I nie mam tu na myśli podziału na włączające i wykluczające ‘my’, które, owszem, w kri istnieje (ciekawostka – włączające ‘my’ [= ‘ja i ty’] to w kri pod względem budowy zaimek drugiej osoby), ale coś rzadziej spotykanego.

Otóż w kri oprócz normalnej trzeciej osoby można wprowadzić do narracji jakąś osobę lub rzecz z tym kimś związaną, ale dla nas czy dla wywodu mniej istotną. Taki kolejny stopień oddalenia: uczestnicy rozmowy -> trzecia osoba -> czwarta osoba. W praktyce chodzi o sytuację typu ‘mąż Betty jest nauczycielem’ (znamy/mówimy o Betty) ‘ich przyjaciele chcieli mówić w kri’ itd. Obwiatyw ma oczywiście inne końcówki niż trzecia osoba, np. John nēhiyawēw ‘John mówi w kri’ otōtēma nēhiyawēyiwa ‘jego przyjaciel mówi w kri’ (przy okazji ‘totem’ to kolejne algonkiańskie zapożyczenie). Potencjalnie można utworzyć i obwiatyw kolejnego stopnia (‘przyjaciel ojca Betty’), ale jest to rzadko spotykane

Hierarchia osób

Godnych uwagi zjawisk gramatycznych jest w kri (jak w każdym innym języku) naprawdę dużo (jedno z moich ulubionych to ‘opóźniony tryb rozkazujący’ czyli formy typu ‘zrób to [ale niekoniecznie teraz]’), ale tu przytoczę jeszcze tylko jedno.

Przy czasownikach przechodnich kri w bardzo ciekawy sposób rozwiązuje problem jak określić kto jest wykonawcą czynności, a kto jej przedmiotem. Otóż funkcjonuje hierarchia pierwszeństwa osób gramatycznych, która wygląda tak 2 > 1 > 3 > 3’> nieożywiony czyli druga osoba jest ‘ważniejsza’ od pierwszej, pierwsza od trzeciej, a trzecia od obwiatywu, a wszystko co ożywione, od nieożywionego. Przyjrzyjmy się różnym formom czasownika wāpam ‘widzieć kogoś’

Z niwāpamāw ‘widzę go/ją’  kiwāpamāw ‘widzisz go/ją’ oraz wāpamēw ‘on/ona widzi go/ją’ możemy wywnioskować, że ni- znaczy ‘ja’,  ki- ‘ty’, a trzecia osoba nie ma prefiksu i tak jest w istocie, z kolei ‘ty widzisz mnie’ to kiwāpamin gdzie -n oznacza że dopełnieniem/przedmiotem czynności jest osoba inna niż trzecia (tę oznaczało -w we wcześniejszych przykładach). Na razie w porządku, ale jak powiedzieć ‘on/ona widzi mnie’ i ‘on/ona widzi ciebie’?

Otóż, ponieważ druga i pierwsza osoba są wyżej w hierarchii niż trzecia, to ich sufiksy zostają na miejscu, a zmianę znaczenia wprowadza cząstka oznaczająca że czynność jest wykonywana w odwrotnym niż hierarchia porządku. Dla trzeciej osoby jest to –ik. Zatem ‘on widzi mnie’ to niwāpamik a ‘on widzi ciebie’ kiwāpamik.

Ta sama logika obowiązuje dla pary osób druga-pierwsza. ‘widzisz mnie’, przypomnijmy, to kiwāpamin, a ‘ja widzę ciebie’ to kiwāpamitin – znów zostaje prefiks osoby wyższej w hierarchii (czyli drugiej) a na odwrócenie kolejności wskazuje specjalna cząstka (tu: –iti-)

Nieintuicyjne i trudne? A przecież pomijam tu liczbę mnogą czy formy obwiatywu (‘widzę jego przyjaciela’)… Tak naprawdę system jest wbrew pozorom całkiem regularny i oszczędny co do liczby wykorzystywanych sufiksów (porównajmy sobie baskijski!) przy jednoczesnym zapewnieniu jednoznacznej interpretacji (np. kiwāpamikowāwak musi znaczyć ‘oni widzą was’)

Historia i kontakty

Co najmniej równie ciekawa jak gramatyka kri (której przedstawiłem tu tylko wycinek) jest historia jego użytkowników. Podział na dialekty bierze się stąd, że kri przemieszczali się na zachód otwierając dla siebie nowe środowiska geograficzne (z grubsza: z jezior do lasów potem do prerii). Duża część tego ruchu wynikała z kontaktów gospodarczych z białymi, najpierw Francuzami (‘biały człowiek’ to w kri mōniyāw, czyli… Montreal) potem również Brytyjczykami. I nie chodzi tu o to, że preriowy styl życia rozwinął się dopiero po wprowadzeniu koni, ale o to, że Kri odgrywali ogromną rolę w podstawowych gałęziach wczesnej kanadyjskiej gospodarki najpierw w handlu futrzanym, a potem w handlu pemikanem (kri: pimīhkān) czyli mieszanką tłuszczu, suszonego mięsa i jagód, używaną zwłaszcza zimą jako uniwersalne racje żywieniowe (bez tego trudno w ogóle sobie wyobrazić eksplorację Kanady).

Żeby mieć stały dostęp do bizoniego mięsa, kri założyli wraz z siuańskim plemieniem assiniboine (asinīpwāta – ‘kamienni siuksowie’) tzw. “żelazną konfederację” która z sukcesem rywalizowała (z innymi siuańskimi plemionami czy z czarnymi stopami), o kontrolę nad północnymi obszarami prerii.

Kiedy w połowie XIX w. popyt na futra znacznie spadł (a do tego skupująca je Kompania Zatoki Hudsona nie potrzebowała już pośredników i próbowała narzucić swój monopol), a stada bizonów zostały przetrzebione, model gospodarczy na którym opierali się Kri okazał się nie do utrzymania (by przeżyć musieli kupować mąkę, sól, i inne towary ale nie mieli już za co) co stało się przyczyną napięć i czasem otwartych konfliktów. Równolegle zwiększała się presja ze strony białych osadników coraz liczniej przybywających na żyzne prerie.

Ostatecznie Korona Brytyjska zdecydowała się na rozwiązanie problemu poprzez zawieranie z poszczególnymi plemionami traktatów regulujących dostęp do ziemi (w Kanadzie Zachodniej było ich łącznie 11 i do tej pory są przywoływane w argumentacji prawnej). Choć polityka traktatowa była świadomie skontrastowana z amerykańskim skrajnie agresywnym podejściem (Brytyjczycy chcieli “rozwiązać problem bardziej cywilizowanymi metodami”) a epizodów walki zbrojnej było dość mało (o najciekawszych z nich będzie w odcinku o michif) to późniejsze losy (wywłaszczenia, polityka asymilacji pod hasłem ‘zabić Indianina w dziecku’, internaty, późne przyznanie obywatelstwa) układały się podobnie.

Troszkę więcej o tym za chwilę, a na razie wróćmy do wpływu historii na kwestie językowe. Interakcje w jakie wchodzili Kri miały wpływ i na ich język, i na języki sąsiednich -bardzo różnych- społeczności. 

Ponieważ, jak wspomniano wcześniej, pismo kri szybko się przyjęło, było wykorzystywane do ewangelizacji także innych plemion; lokalnie istniały tradycje posługiwania się kri jako językiem liturgicznym. To tu właśnie można szukać genezy języka znanego jako odżi-kri, który jest historycznie odmianą odżibwe poddaną silnym wpływom kri.

Śladem Żelaznej Konfederacji jest z kolei nehipwat (czyli dosłownie ‘kri-siuański’) powstały na podstawie kri i zupełnie z nim niespokrewnionego assiniboine (=nakota)

Swój językowy ślad zostawiły też kontakty z białymi traperami, handlarzami i poszukiwaczami przygód. W Red River Colony (dzisiejszy Winnipeg) wykształcił się język/dialekt bungee/bungi (od odżibwejskiego słowa bangii ‘trochę’), będący zasadniczo szkockim angielskim (z postulowanymi przez badaczy domieszkami innych języków Szkocji – gaelickiego, orkney, norn) z podskórnym silnym wpływem kri wyrażającym się w fonetyce (mieszanie sh i s), ale przede wszystkim w kalkach składniowych (jak typowe pozdrowienie bungee  “I’m well, you but?” – w kri to samo słowo māka znaczy ‘ale’ oraz ‘a’ takie jak w ‘a ty?’).

Absolutnie najciekawszym przypadkiem jest jednak michif, język Metysów (wielką literą, bo chodzi o konkretną mniejszość etniczną a nie każdą osobę o mieszanym pochodzeniu), czyli społeczności będącej efektem związków zawieranych przez francuskojęzycznych (głównie) traperów/myśliwych i kobiety kri (i nie tylko). 

Michif będzie tematem oddzielnego odcinka, tu powiem tylko, że jest to jeden z najlepiej opisanych języków mieszanych w ścisłym znaczeniu, czyli łączących elementy dwóch różnych gramatyk. W przypadku michif praktycznie wszystkie czasowniki pochodzą z kri (i zachowują się jak czasowniki kri), a wszystkie przymiotniki i 90% rzeczowników są francuskie (i mają rodzajniki itd.). To swoją drogą świetnie ilustruje obserwację o nastawionych na szczegółowe definicje językach europejskich wobec nastawionego na opis kri.

Dlaczego warto?

Uważam, że jednym z powodów dla których warto się uczyć (a przynajmniej zapoznać) języków mniejszościowych jest dostęp, jaki w ten sposób można uzyskać do nietypowych ujęć i mało znanych aspektów historii różnych społeczeństw. Czasem silny kontrapunkt dla narracji głównego nurtu, czasem wręcz zapoznanie się z wstydliwie skrywanym “brudnym podbrzuszem historii”

I tak jest też z kri. Kanada to chyba fajny kraj do życia, ale ma i swoje ciemne strony. Historycznie z pewnością należy do nich funkcjonowanie obowiązkowych szkół z internatem dla indiańskich dzieci. Kiedy piszę ten tekst wciąż żywe są echa odkrycia (w maju 2021) w jednej z nich (Kamloops Indian Residential School) w zbiorowej mogile szczątków 215 dzieci (a mówimy o społeczności – Secwépemc [stara nazwa: Shuswap] liczącej obecnie 6 tysięcy osób), ale podobnych historii jest bez liku i traumatyczne doświadczenia szkolne są żywe w zbiorowej pamięci wielu (wszystkich?) plemion, także kri.

Problem rażących zaniedbań, czy wręcz sadyzmu, w sierocińcach, zakładach poprawczych i podobnych placówkach, gdzie trafiają dzieci, o które nie ma się kto upomnieć, jest ogólnoświatowy. Ale sytuacja Kri (i innych rdzennych społeczności poddanych podobnemu traktowaniu) była jednak o tyle szczególna, że nie chodziło o jednostki pozbawione opieki, cały system z definicji nastawiony był na odbieranie jak największej liczby dzieci rodzicom i ‘reedukację’.

Logika asymilacji pojawiała się w wielu innych miejscach – np. bardzo długo trzeba było wybierać między tożsamościami kanadyjską, a kri – automatyczne obywatelstwo to dopiero 1947, wcześniej by się o nie ubiegać trzeba było zrezygnować z przynależności plemiennej, tym samym tracąc prawo do przebywania w rezerwacie. Kobiety, które wychodziły za mąż za nie-Indian, traciły to prawo również. Chodziło explicite o to, żeby jak najwięcej osób przestało być Indianami.

W rezultacie od kilku pokoleń jest całkiem sporo ludzi mających indiańskie pochodzenie i nie do końca mieszczących się w normach głównego nurtu społeczeństwa, ale jednocześnie pozbawionych stałego kontaktu z kulturą i językiem. Wykorzenienie to recepta na marginalizację. 

Nie żeby w rezerwatach było o wiele lepiej. W wielu miejscach do dziś problemem jest dostęp do zdatnej do picia wody, jakość zarządzania bywa bardzo różna, statystyki przestępczości, alkoholizmu i narkomanii są niepokojące i wspiera je masa anegdotycznych obserwacji (od relacji Polonusów po książki Jordana Petersona, gdzie pojawiają się konkretnie Kri). Na mnie duże wrażenie zrobiła lista nazw zawodów przy jednej z pierwszych lekcji podręcznika, na której znalazł się “kurator sądowy” (okiteyihcikew, jeśli ktoś jest ciekaw).

Jednak największa wartość jaką moim zdaniem przynosi zajmowanie się kri to wcale nie uświadomienie sobie nieciekawych następstw europejskiego kolonializmu, ale możliwość kontaktu z bardzo różnymi ludźmi. Bo współcześni użytkownicy kri, czy osoby które się go uczą, bądź są zainteresowane jako elementem swojego dziedzictwa, naprawdę bardzo różnią się między sobą.

Są wyznawcy tradycyjnej religii, składający ofiary z tytoniu i tańczący rytualne tańce w ‘regaliach’ czyli ceremonialnym stroju który wygląda jak stereotypowe wyobrażenie stroju Indianina (wszędzie pióra, frędzle i paciorki), są chrześcijanie różnych obrządków, są ateiści, spotkałem też co najmniej jednego żyda, nie mam wątpliwości że znajdą się jacyś muzułmanie czy buddyści. Są ludzie podpisujący się pod całym pakietem współczesnych lewicowych postulatów, są tacy którzy je wyśmiewają, a politycznie lokują się na prawo od konfederacji. Obok Indian którzy wyglądają jak Indianie są Indianie którzy wyglądają jak kowboje (albo po prostu kowbojami) itd. itd.

Teksty 

Przytaczam tu fragmenty autobiograficznej relacji Solomona Ratta, jednego z najważniejszych edukatorów kri aktywnych w internecie. Jest ona napisana (a w zasadzie powiedziana, bo to transkrypcja ustnej wypowiedzi) w jego ojczystym dialekcie leśnym; by uzyskać tekst preriowy w zasadzie wystarczy zamienić wszystkie th na y (mōtha nītha > mōya nīya) i niektóre ī na ē (īkosi > ēkosi; ī- > ē- ale – zostaje  -)

…tahtw-āskiy māna takwāki-pīsim kā-kī-mācihtāyāhk ī-kī-nitawi-kāh-kiskinwahamākosiyāhk ikota ōma residential schools kā-kī-icikātīki, ikotī kā-kī-itohtīyān, āh, Prince Albert Indian Student Residencies kī-isithihkātīw iyakw ānima…

każdego roku zazwyczaj (māna, partykuła powtarzalności) we wrześniu (takwāki-pīsim dosł. ‘jesień-miesiąc’) wtedy (-) zaczynaliśmy jechać żeby (-nitawi– iść, żeby coś zrobić) się uczyć, tam (ikota) w tych (ōma to partykuła uwydatnienia) residential schools, kiedy tam pojechałem, no Prince Albert Indian Student Residencies, wtedy tak się nazywała tamta {szkoła}

… nikī-wīnīthimisonān, mōtha nīthanān nīhithawak ta-kī-isi-pimātisiyāhk ī-itikawiyāhk māna. ikosi māna kā-kī-is-ōhpikihikawiyāhk īkota kiskinwahamātowikamikohk

źle myśleliśmy o sobie (dosł. uważaliśmy się za brudnych), nie (mōtha=namōtha = nie)  my kri tak-(-isi-)żebyśmy(ta-)-żyli (pimātisiyāhk) mówiono nam stale (= mówiono nam, że nie powinniśmy żyć jak kri), tak byliśmy wychowywani w tamtej szkole (kiskinwahamātowikamikohk)

māka piyakwāw ōma ī-kī-nitawi-kanawāpahtamāhk Cowboys and Indians cikāstīpathihcikan, John Wayne ikota mīna kā-kī-ayāt, ī-kī-nōkosit, nikī-cīhkinīn, iyakw ānima nikī-cīhkāpahtīn, nimithwīthihtīn ta-wāpahtamān, John Wayne ta-kanawāpamak. 

ale jednego razu poszliśmy obejrzeć film (cikāstīpathihcikan) o kowbojach i indianach, John Wayne tam też był (kā-kī-āyat), jak się pojawił, podobało mi się, lubiłem oglądać (nikī-cīhkāpahtīn) tamten {film} co pokazywali, patrzeć na Johna Wayne’a

īkwa māna kā-kī-pōni-wāpahtamāhk iyakoni aya māna nikī-nitawi-mītawānān Cowboys and Indians māka māna ī-kī-māwasakonitoyāhk. āh, piyakwāyihk ita Indians Ikwa piyakwāyihk kotak Cowboys… ikwa kītahtawī ōma ōta piyak kīsikāw nikī-ati-otinikawin, Indians īsa nītha ta-ayāyān. āh, namōtha nikī-cīhkīthihtīn, namōtha nītha Indian nikī-nōhtī-itakison ikota 

wtedy kiedy skończyliśmy (-pōni-) oglądać chodziliśmy bawić się w kowbojów i indian ale zbieraliśmy się (ī-kī-māwasakonitoyāhk). w jednym miejscu indianie, a w innym (kotak) miejscu kowboje… w końcu (kītahtawī) jednego dnia zostałem wzięty/wybrany (nikī-ati-otinikawin ‘zaczęli mnie brać’), wyglądało (īsa) że mam być (ta-ayāyān) Indianinem. O, nie podobało mi się to (namōtha nikī-cīhkīthihtīn) nie chciałem (-nōhtī-) być uważany (-itakison) za Indianina 

mōtha nītha Indian nikī-itwān “namōtha niwī-Indianiwin” ī-itwiyan

nie jestem Indianinem powiedziałem; “nie będę (--) Indianinem (niwī-Indianiwin ‘stanę się Indianinem, zindianizuję’)” mówiłem tak

“ey” itwīw ōta piyak nāpIw kā-kī-kanawīthimikoyāhk, supervisor kā-kī-itiht; “ey, tāpwī kikitimākisin ikosi ī-itīthihtaman. Indian athisk ōma kītha ta-kī-itIthimisoyan ikos īsi ī-itakisoyan” nikī-itikawin

“Ej” mówi jeden facet, który opiekował się nami (dosł. patrzył na nas), supervisor nazywali go, “Ej, naprawdę (tāpwī) jesteś żałosny (kikitimākisin) że tak myślisz (ī-itīthihtaman – że myślisz to). Indianin bo to ty, żebyś o osobie myślał (ta-kī-itīthimisoyan żebyś myślał o sobie) tak siebie cenił (ī-itakisoyan) [= ponieważ jesteś Indianinem, powinieneś tak o sobie myśleć i się cenić] powiedział mi (nikī-itikawin

īkosi

To wszystko (tradycyjne zakończenie wypowiedzi)

Jak widać, w tekście pojawia się masa zjawisk o których nie wspominałem, jak partykuły ta- ka- i i- tworzące zdania podrzędne (żeby…, kiedy… itd.) albo –iso i strona zwrotna (się, o sobie). Myślę jednak, że ogólny obraz jest dość czytelny. 

Źródła

Na szczęście źródeł do nauki kri jest całkiem sporo. Tu wymienię tylko podręcznik z audio, słownik (dostępny też jako aplikacja) i przede wszystkim strony Cree Literacy Network gdzie regularnie pojawiają się nowe krótkie teksty. 

Warte wyszukania nazwiska autorów publikacji to m.in. Solomon Ratt, Jean Okimāsis, Arok Wolvengrey, Ramona Washburn, Neal McLeod

Baskijski [Hekatoglot 3/100]

Język jak żaden inny?

Baskijski jest znany (jeśli w ogóle ktoś o nim słyszał) zasadniczo z dwóch powodów: 1) jako jedyny język w Europie jest izolatem, czyli nie należy do żadnej rodziny językowej, nie ma żadnych znanych nam krewnych, i 2) jego gramatyka bardzo wyraźnie odbiega od tej pozostałych języków europejskich. 

Można byłoby zatem powiedzieć, że baskijski wygląda jak język z księżyca, ale częściej mówi się co innego: że to jedyna pozostałość pejzażu językowego Europy sprzed najazdu Indoeuropejczyków, których językowe dziedzictwo (języki romańskie, germańskie, słowiańskie, celtyckie etc.) dzisiaj dominuje na kontynencie. Na marginesie – pozostałe reprezentowane w Europie rodziny językowe – ugrofińska, turkijska, semicka – też są wyraźnie napływowe (ew. pochodzą z jej wschodnich rubieży: Ural, Kaukaz, stepy pomiędzy).

Obraz Basków – ostatnich autochtonów Europy jest bardzo chętnie wykorzystywany w retoryce baskijskich nacjonalistów. Wspierają go dane genetyczne (Baskowie różnią się wyraźnie od swoich sąsiadów), ale tylko częściowo – baskijska wyjątkowość zdaje się zawdzięczać więcej relatywnej izolacji w czasach historycznych niż odmiennym prehistorycznym korzeniom. Inaczej mówiąc: współcześni Baskowie i ich nie-baskijscy sąsiedzi mają podobny odsetek “pra-europejskich” genów.

Język (jak i kultura w ogóle) jednak nie zależy od genów. Na tej płaszczyźnie nie ma wątpliwości – baskijski to klasyczna Abstandsprache czyli po ludzku język definiowany przez dystans (od innych języków), a nie poprzez normę (czyli ustalony arbitralnie zestaw form cieszących się wysokim prestiżem, np. literacki polski wobec “gwar”); jest na tyle różny od wszystkiego co go otacza, że traktowanie go jako dialektu jakiegokolwiek innego języka (tak jak można byłoby uznawać np. aragoński za ‘dialekt’ kastylijskiego) nie wchodzi w rachubę. 

Język a polityka

Nie miałem zamiaru streszczać tu historii baskijskiego nacjonalizmu, a tym bardziej terroryzmu, zwłaszcza, że przez wymuszoną skrótowość zbyt łatwo byłoby o wypaczony, jednostronny, może nawet karykaturalny obraz. Nie sposób jednak całkowicie uniknąć tego tematu, bo z historią języka jest związany bezpośrednio i ściśle. Stawiam, że oprócz nazwy klubu sportowego z Pampeluny (osasuna = ‘zdrowie’), rozwinięcie skrótu ETA (Euskadi ta Askatasuna ‘Kraj Basków i wolność’) to najszerzej znane na świecie baskijskie słowa. Powiedzmy zatem, kto je wymyślił.

Prawdopodobnie najważniejsza postać w historii baskijskiego nacjonalizmu, założyciel Baskijskiej Partii Narodowej (EAJ-PNV, Euzko Alderdi JeltzaleaPartido Nacionalista Vasco) Sabino Arana, był nie tylko politykiem i ideologiem ale też amatorem etymologii i słowotwórcą. Nie tylko zaprojektował (wspólnie z bratem) baskijską flagę, ale i wymyślił oznaczające ją słowo ikurrina (każda inna flaga to bandera), jak i wiele innych, w tym i samo Euskadi ‘Kraj Basków’. Wiele z tych tzw. aranismoak nie przyjęło się, ale wiele jest używanych do dzisiaj, jak na przykład gudari ‘baskijski wojownik, żołnierz’, aberri ‘ojczyzna’, abertzale ‘patriota (w praktyce: baskijski nacjonalista); -(t)zale to miłośnik, zwolennik’, ikastola ‘baskijska szkoła (inna to eskola)’ lehendakari ‘przewodniczący, prezydent (w praktyce najczęściej: szef baskijskich władz)’ czy bardziej prozaicznie garagardo ‘piwo’ (garagar ‘jęczmień’ + ardo ‘wino’). Światopogląd Arany (i jednocześnie sposób tworzenia słów) bardzo dobrze pokazuje słowo jeltzale ‘członek/zwolennik’ PNV, gdzie -(t)zale to już nam znany sufiks ‘zwolennik’, a jel, to nie tyle słowo, co skrót głównego hasła partii tj. Jaun-goikoa Eta Lege-zaharrak ‘Bóg [najwyższy Pan] i stare prawa’.

W sumie fascynujące, jak wiele z symboliki narodowej i centralnych pojęć ideologii odwołującej się do odwiecznej ‘tubylczości’, przy bliższym przyjrzeniu się okazuje się wcale nie tak starymi (koniec XIX wieku) dziełami jednego człowieka i grupy jego współpracowników. Nie oznacza to oczywiście, że Arana ‘wymyślił’ Basków jako naród, kształtował jedynie sposób jego definiowania i opisu. I przed nim, i po nim, były całkiem inne podejścia. 

Wcześniejsze od Euskadi określenie Kraju Basków to Euskal Herria co znaczy dosłownie ‘kraj (języka) baskijskiego’ (baskijski to euskara; tak, <l> wymienia się z <r>). Mówi się często, że w baskijskim nie ma słowa o znaczeniu ‘etniczny Bask’, mówi się tylko euskaldun dosł. ‘który ma/robi/mówi baskijski’. To nie do końca ścisłe, bo Arana i takie słowo wymyślił (brzmi ono euskotar), ale nie ma wątpliwości, że nowoczesny baskijski nacjonalizm jest bardzo silnie związany z językiem. 

Wiele postaci należy równocześnie do obu tych światów, że wspomnę tylko Jose Luisa Alvareza Enperantzę, piszącego pod pseudonimem Txillardegi, który był jednym z założycieli ETA, a jednocześnie autorem powieści od której zaczyna się współczesna baskijska literatura (Leturiaren egunkari ezkutua ‘tajny dziennik Leturii’ wydana w 1957), a w czasach absolutnie współczesnych – Josebę Sarrionandię, który po ucieczce z więzienia (dostał 22 lata za członkostwo w ETA) od ponad 30 lat ukrywa się na Kubie. Polityka wraca bądź jako element biografii bądź jako motyw twórczości (albo i jedno i drugie) zarówno w baskijskiej muzyce (od poezji śpiewanej po punk-rocka i rap) jak i literaturze (godnym polecenia autorem jest np. Harkaitz Cano), i trudno się dziwić.

Co ciekawe, całkiem wielu z twórców największego kalibru – jak Txillardegi czy wybitny poeta Gabriel Aresti – to euskaldun berriak ‘nowi baskofoni’, czyli osoby, dla których baskijski nie był językiem ojczystym, ale nauczyły się go z wyboru, w wieku dorosłym.

Nie jest to w sumie nic dziwnego, bo od połowy XIX wieku, wraz z utratą tradycyjnej lokalnej autonomii, szybką industrializacją i napływem robotników z innych części Hiszpanii, baskijski znalazł się pod rosnącą presją ze strony kastylijskiego, a podczas dyktatury Franco był zakazany. W jego historii zmiany natężenia represji przeplatają się z kolejnymi falami odrodzenia językowego.

Obecne czasy są z pewnością najlepsze w historii najnowszej. Choć wg ostatnich spisowych danych (2016) mniej niż połowa (42%) mieszkańców wąsko rozumianego Kraju Basków, tj. trzech prowincji: Araba/Álava, Bizkaia/Vizcaya i Gipuzkoa/Guipúzcoa, definiuje się jako euskaldunak ‘mówiący po baskijsku’, to rozkład według grup wiekowych jest wręcz odwrotny niż przy wielu językach tego cyklu – np. w przedziale wiekowym 60-64, baskofoni stanowią 23% ogółu, za to wśród nastolatków (15-19) już 82%, a wśród dzieci jeszcze więcej. Oczywiście mowa tu o prowincjach, gdzie sytuacja języka jest lepsza niż w pozostałych (Nafarroa/Navarra w Hiszpanii, Nafarroa Beherea/Basse-Navarre, Lapurdi/Labourd i Zuberroa/Soule we Francji) i o deklaracjach, które mogą lepiej oddawać aspiracje niż rzeczywistość, ale mimo wszystkich zastrzeżeń, trend jest bez wątpienia pozytywny.

Niechaj narodowie wżdy postronni znają…

Pierwsza książka wydana po baskijsku (w 1545 czyli z grubsza wtedy kiedy u nas Rey) “Linguae Vasconum Primitiae” ‘prymicje [=pierwsze zbiory] języka baskijskiego’ zawiera między innymi wiersz pt. Contrapas (to taki taniec) w którym refren – wezwania do baskijskiego “wyjdź na dwór”, “wyjdź na plac”, “wyjdź w świat” przeplatają się z takimi kupletami: 

Berze jendek uste zuten; ezin eskriba zaiteien
orai dute forogatu; enganatu zirela

inni ludzie myśleli, że nie da się nim pisać; teraz mają udowodnione, że się mylili’

Lengoajetan ohi hintzan; estimatze gutitan
orai aldiz hik behar duk; ohoria orotan.

pośród języków (dotąd) mało szanowana; odtąd będą ci się należeć wszelkie honory’

Berzeak orok izan dira; bere goien gradora
orai hura iganen; da bertze ororen gainera.

‘wszyscy inni (tj. inne języki) osiągnęli ich najwyższe stopnie; teraz ona (=euskara) wzniesie się ponad wszystkich’

Baskoak orok preziatzen; euskaraz ez jakin arren
orok ikasiren dute orai zer den euskara

‘wszyscy cenią Basków, choć nie znają euskary; nauczą się teraz czym jest euskara’

Ezein ere lengoajerik; ez frantsesa ez berzerik;
orai ezta erideiten Euskararen parerik.

‘żaden inny język, ani francuski, ani inny; nie okazuje się teraz równy euskarze’

Pragnienie, by sąsiadom dorównać, a nawet przegonić, jest zatem obecne od początku. Baskijski to mały język, wtłoczony między duże. Obok euskary zawsze była erdara ‘nie-baskijski język (czyli kastylijski w Hiszpanii, francuski we Francji)’, używana we wszystkich sferach wykraczających poza codzienność i lokalność. Nawet tradycyjne baskijskie prawa i przywileje, Fueros, te ‘stare prawa’ o które walczyła PNV, były spisane po kastylijsku, nie baskijsku. 

Już od dawna praktycznie nie ma osób mówiących tylko po baskijsku, tym ciekawszy jest zatem świadomy wybór, dokonywany przez baskijskich twórców, by tworzyć dla niecałego miliona potencjalnych odbiorców, a nie dla tegoż miliona plus jeszcze kilkuset milionów użytkowników kastylijskiego czy francuskiego.

Baskijska historia świata czyli kosmopolityczny izolat

Zachowanie (a raczej kultywowanie) własnej odrębności nie oznacza jednak zamknięcia się na świat; przeciwnie, Baskowie odgrywali dużo większą, niż wskazywałaby na to ich liczebność, rolę w budowaniu i zarządzaniu hiszpańskim imperium. Zasygnalizujmy to tylko cytatem:

«La Compañía de Jesús y la República de Chile son las dos grandes hazañas del pueblo vascongado» ‘Towarzystwo Jezusowe (= jezuici, zakon założony przez dwóch Basków) i Republika Chile (współcześnie ok 30% ludności – w tym np. rodzina Allende – ma tam baskijskie korzenie) to dwa wielkie osiągnięcia narodu baskijskiego’.

Autor tych słów, Miguel de Unamuno, oczywiście też Bask, był z kolei jednym z najwybitniejszych hiszpańskich pisarzy i filozofów przełomu XIX i XX w. (jego stosunek do baskijskiego ulegał skomplikowanej ewolucji, ale to inna historia).

Podróże, które baskijscy wielorybnicy (i awanturnicy) odbywali przez wieki po północnym Atlantyku miały interesujące językowe konsekwencje: pochodzące z północno-zachodniej  Islandii manuskrypty-rozmówki świadczą, że w XVIII wieku w użyciu był tam pidżyn (język kontaktowy) bazujący na uproszczonym baskijskim i mieszance słów romańskich, niderlandzkich i angielskich.

Chyba jeszcze ciekawszy jest inny język kontaktowy, używany dalej na Zachód. Otóż baskijscy wielorybnicy od dawna -być może jeszcze przed pierwszą podróżą Kolumba- odwiedzali bogate łowiska u wybrzeży Labradoru gdzie bazowali przez cały sezon. Relacje XVII-wiecznych europejskich eksploratorów wspominają, że w kontakcie z nimi przedstawiciele miejscowych plemion  (gł. algonkińskie Mi’kmaq i Innu) mówili “w połowie po baskijsku”. Wynotowane przez nich wyrazy i zwroty pozwalają przypuszczać, że jakiś baskijsko-algonkiński pidżyn faktycznie funkcjonował.

Kolejnym przykładem kontaktów językowych jest tym razem już nie pidżyn, a w pełni funkcjonalny język o nazwie erromintxela. Obecnie silnie zagrożony (zna go może tysiąc osób spośród dwudziestotysięcznej grupy etnicznej), historycznie używany był przez Romów-Keldaraszy przybyłych w średniowieczu do hiszpańskiej części Kraju Basków i następnie na tyle silnie zintegrowanych, że erromintxela jest tzw. para-romani, czyli językiem mieszanym, łączącym romskie słownictwo z lokalną (w tym przypadku baskijską) gramatyką. (o romani i para-romani napiszę więcej w odrębnym odcinku)

Jak widać to, że baskijski jest izolatem, nie oznacza, że jest językiem odizolowanym od innych. Zanim przejdziemy do kolejnego przykładu międzyjęzykowych wpływów i “synchronizacji”, mała uwaga terminologiczna na marginesie: język izolowany to to samo co izolat (= język bez krewnych), ale język izolujący to zupełnie co innego (= język w którym znaczenia gramatyczne wyrażane są przez oddzielne słowa, nie końcówki/odmianę)

Baskijski kontra kastylijski

Kiedy po raz pierwszy słyszy się baskijski można spokojnie mieć wrażenie, że ktoś mówi po “hiszpańsku” (= kastylijsku), tylko z jakiegoś powodu nic nie można zrozumieć. To więcej niż wrażenie, bo istotnie baskijski brzmi jak kastylijski (albo może to kastylijski brzmi jak baskijski?) dzięki podobnemu zestawowi głosek, ale przede wszystkim – drobnym szczegółom ich realizacji. Na przykład “s” jest w obu apikalne (czyli do dziąseł zbliża się koniuszek języka), a nie laminalne (czyli zbliża się płaska krawędź) jak np. w polskim (w baskijskim taki dźwięk też jest, ale zapisuje się go przez "z"); a /b/, /d/ i /g/ w pozycji między samogłoskami ulegają lenicji, czyli osłabieniu, akustycznie przypominając v [β] dh [ð] i gh [γ]. Dość podobna jest też intonacja i rytm wypowiedzi, no i -oczywiście- masa zapożyczeń, wtrąceń i przechodzenia z języka na język.

O ile “na słuch” baskijski przypomina kastylijski, to “na oko” już nie. Baskijska ortografia, na której kształt spory wpływ miał znany nam już Sabino Arana, została specjalnie zaprojektowana tak, by się wyróżniać. Skoro w kastylijskim jest dużo ‘c’ i ‘ch’, to w baskijskim tych liter ma nie być wcale (są za to: ts, tz i tx). W kastylijskim nie ma ‘k’? Świetnie! W baskijskim będzie często występować. Itd, itp.

Baskijski kontra baskijski

Jeśli ktoś bardzo uważnie czytał wszystkie przykłady, pewnie zauważył coś, co wygląda na literówki: to samo słowo zapisywane inaczej (na przykład euZko i euSko). To nie błąd, a odzwierciedlenie realiów; z jednej strony ortografia baskijska długo się stabilizowała, a część instytucji do dziś używa pisowni z czasów Arany; z drugiej – poszczególne baskijskie dialekty całkiem znacznie różnią się między sobą. Dla przykładu słowo ‘baskijski’ ma następujące warianty: euskera, euzkera, euskala, eskuara, eskuera, eskara, eskera, eskoara, euskiera, auskera, uskara, üskara, oskara, uskera, uskaa, uska 

Ponaddialektalna norma (euskara batua – ‘zjednoczony baskijski’) została opracowana dopiero w latach 60-tych XX w. i jest najbliższa dialektom z Gipuzkoy, centralnym zarówno w sensie geograficznym, jak i językowym. Dla zdecydowanej większości euskaldun zaharrak ‘starych baskofonów’ czyli rodzimych użytkowników, językiem ojczystym jest nie batua a lokalny dialekt. Wiele dialektów jest używanych także w twórczości literackiej czy artystycznej, choć w tych sferach przeważa batua.

Euskara batua ma w założeniu stanowić rodzaj ‘nakładki’ nie tyle zastępującej dialekty, ile dającej ich użytkownikom narzędzie ułatwiające wzajemne zrozumienie (stanowi ‘część wspólną’ różnych dialektów). Jednym ze służących temu elementów jest podejście do ortografii i wymowy: w normie jest na przykład ‘h’, choć w większości dialektów (poza północnymi) jest ono niewymawiane. Bask z Francji mówi [sahar] a z Hiszpanii [sar], ale i jedni i drudzy piszą tak samo zahar. Jeszcze bardziej wielowariantowa jest wymowa ‘j’, w części dialektów to [χ], w części [j], w części [ʑ] i wszystkie te warianty są prawidłowe. Przypomina to trochę sytuację z bretońskim z wspólną normą dla czterech dialektów i dwuznakiem ‘zh’ wymawianym [z] w części dialektów a [h] w innych.

W miarę sukcesów baskijskojęzycznej edukacji rośnie liczba użytkowników, dla których naturalnym językiem komunikacji jest euskara batua, a nie dialekt. W odróżnieniu od irlandzkiego, gdzie trend ten jest jeszcze wyraźniejszy, a jednocześnie łatwo trafić na zagorzałych przeciwników “szkolnego irlandzkiego”, wśród Basków model “różne warianty na różne okazje” (np. dialekt ze swoimi, domieszka batuy z kimś kto się dopiero uczy, batua z Baskami z innych prowincji) wydaje się lepiej funkcjonować.

Jakim językiem jest baskijski

No dobrze, baskijski jest językiem innym niż inne, czyli konkretnie jakim?

Ergatywność

Kto interesuje się językoznawstwem, a szczególnie typologią (czyli porównaniami struktury języków) ten z pewnością słyszał o baskijskim jako o języku ergatywnym. Co oznacza to słowo, najprościej pokazać na przykładzie.

Zu Kepa zara? ‘ty jesteś Piotr?’ (baskijski to jedyny znany mi język, w którym odpowiednik mojego imienia pochodzi od jego wersji aramejskiej, nie greckiej)
Ez, ni ez naiz, baina gizon hori Kepa da. ‘nie, nie jestem, ale tamten mężczyzna to Piotr’
Zuk Kepa ikusi al duzu? ‘czy ty widziałeś Piotra’

‘ty’ w zdaniu z czasownikiem być to zu, ale w zdaniu z czasownikiem ‘widzieć’, ‘ty’ to już zuk z końcówką -k oznaczającą ergatyw – wykonawcę czynności  w zdaniu przechodnim.

Po polsku, i w innych językach europejskich, podmiot wyraża się w ten sam sposób w zdaniach przechodnich i nieprzechodnich: (1) ‘Piotr jest tu’ (2) ‘Piotr zobaczył psa’, za to dopełnienie wyrażane jest inaczej (biernikiem): (3) ‘pies zobaczył Piotra’

W językach ergatywnych podmiot w zdaniu nieprzechodnim wyraża się tak samo jak dopełnienie zdania przechodniego, zaś formę odrębnego przypadku – ergatywu – ma podmiot zdania przechodniego. Odpowiedniki zdań (1-3) to kolejno (1) Kepa hemen dago. (2) Kepak txakurra ikusi du. (3) Txakurrak Kepa ikusi du. Szyk jest przy tym swobodny, można powiedzieć też Kepa ikusi du txakurrak ‘Piotra zobaczył pies’

NOR-NORK-NORI czyli kto jest kim w baskijskich czasownikach 

Bardzo niewiele (może około dziesięciu) baskijskich czasowników posiada pełne formy odmiany. Większość funkcjonuje jako czasowniki złożone, w postaci imiesłów (słowa typu ‘kupiony’ czy ‘kupujący’) plus formy czasownika posiłkowego wyrażające osobę, czas czy tryb. Jakie czasowniki posiłkowe są używane i jakie formy mogą przybierać – zależy od składni. 

Mówiąc o typach odmiany czasowników używa się schematów odmiany zaimka NOR = kto?; i tak mamy czasowniki typu NOR (jednoosobowe) np. być albo być gdzieś; NOR-NORK (kto-kogo) np. widzieć kogoś/coś; NOR-NORI (kto-komu) np. podobać się komuś i NOR-NORK-NORI (kto-kogo-komu) np. powiedzieć coś komu.

Każda osoba, czy kombinacja osób to odmienna forma czasownika posiłkowego, na przykład:

maite dut – kocham go/ją (w baskijskim nie ma rodzaju; no, prawie – patrz niżej); gdzie za NORK (kto) odpowiada -t ‘ja’; a NOR (kogo) cząstka du ‘jego; ją’ 

maite nau znaczy z kolei ‘on/ona kocha mnie’ (nau – on[a]-mnie, trzecia osoba robi coś pierwszej), a zdanie nik maite zaitut baina zuk ez nauzu maite znaczy ‘ja kocham ciebie, ale ty nie kochasz mnie’ (zaimki nik i zuk można pominąć, służą tutaj emfazie) z zaitut (ja-ciebie) i nauzu (ty-mnie) wyrażającymi obie kombinacje osób.

W przypadku czasowników NOR-NORI (kto-komu) zasada jest ta sama, ale elementy inne. Gustatzen zait to ‘to (też on/ona) mi się podoba’, a asko gustatzen zatzaizkit znaczy ‘bardzo mi się podobasz’

Bogactwo form uzupełniają czasowniki typu NOR-NORK-NORI (kto-kogo-komu), uwzględniające kombinację trzech osób, na przykład: Esan didazu to ‘powiedziałeś mi to’ (didazu – ty-jego-mi)

Porównajmy też Zuek egunkariak erosten dituzue ‘kupiliście gazety’ gdzie dituzue to forma NOR-NORK (wy-je) z Zuek egunkariak erosten dizkidazue ‘kupiliście mi gazety’ z dizkidazue czyli formą NOR-NORK-NORI ‘wy-je-mi’. 

Dużo tego? To dopiero początek, bo wszystkie te formy odmieniają się również przez czasy (asko gustatzen zintzaikidan to ty-mnie w czasie przeszłym czyli ‘bardzo mi się podobałaś/podobałeś’) i tryby (maite nazazu – znaczy ‘kochaj mnie’ w kontraście do maite nauzu ‘kochasz mnie’)

Różnych form czasownikowych jest naprawdę dużo, ale na osłodę pozostaje, że, ponieważ co do zasady odmienia się tylko czasownik posiłkowy, to kombinacje osób są takie same dla każdego czasownika danego typu. Cały system nie odbiega aż tak bardzo od sekwencji sufiksów zaimkowych w językach romańskich (portatemelo) choć oczywiście jest odeń bardziej skomplikowany.

Hika czyli mówienie na ty we wszystkich osobach

Baskijska kultura języka wydaje się mocno nieformalna, do nieznajomego na ulicy można powiedzieć po prostu Aizu! ‘słuchaj’, a do wszystkich mówi się per zu, czyli niby na ty. Niby, bo przy bliższym przyjrzeniu się można zobaczyć że formy czasownikowe na zu na ogół rymują się z tymi na gu ‘my’ (por. zu euskalduna zara = ty jesteś Baskiem; i gu euskaldunak gara = my jesteśmy Baskami) i w ogóle sprawiają wrażenie liczby mnogiej.

I istotnie, w baskijskim zaszło coś podobnego jak w angielskim, gdzie dawny zaimek drugiej osoby liczby mnogiej (zu czy you) zaczął być używany także w odniesieniu do jednego rozmówcy, najpierw grzecznościowo (mówienie na ‘wy’ przez grzeczność) a potem powszechnie. Jednak w przeciwieństwie do angielskiego thou ‘stara’ baskijska forma liczby pojedynczej hi nie wyszła z użycia.

Mówienie na ty czyli hika albo hitano jest przyjęte tylko w kręgu rodziny i najbliższych przyjaciół (w niektórych dialektach istnieje jeszcze xuka czyli stosowanie zaimka xu pod względem stopnia poufałości stojącego pomiędzy hi a zu). Część odpowiadających hi form czasownikowych rymuje się z formami od ni ‘ja’ (ni euskalduna naiz ‘jestem Baskiem’ vs. hi euskalduna haiz ‘jesteś Baskiem’), część innych ma formy zależne od płci rozmówcy (to jedyny moment gdzie w baskijskim pojawia się rodzaj!). Tak więc esan duzu to ‘normalne’ ‘powiedziałeś/aś to’, a esan duk to ‘powiedziałeś’ zaś esan dun ‘powiedziałaś’ kiedy używana jest hika (-k do mężczyzn, -n do kobiet występuje systematycznie) 

Duża część, jeśli nie większość podręczników baskijskiego pomija hika, a wielu euskaldun berriak w ogóle go nie używa. Mówienie na hi (a także na xu) wymaga bowiem używania specjalnych form wszystkich osób, nie tylko drugiej. Niejasne? Wyjaśnijmy.

Ez naiz euskalduna znaczy ‘nie jestem Baskiem’, ale mówiąc do mężczyzny z którym jestem na hi musiałbym powiedzieć ez nauk euskalduna, a do kobiety – ez naun euskalduna, gdzie naun i nauk to specjalne formy wskazujące na płeć rozmówcy. I tak samo dla wszystkich innych czasowników: ‘dziś jest niedziela’ normalnie mówi się gaur igandea da, ale w hika powie się gaur igandea duk albo gaur igandea dun. 

Po raz kolejny widać tu pewien pragmatyzm normy euskara batua – hika do niej należy, ale nie jest obligatoryjna. Zatem mówienie na hi – jeśli ktoś potrafi – jest jak najbardziej poprawne, ale równie używanie form na zu także wobec najbliższych nie jest błędem.

Jeszcze trochę o składni

W baskijskim dużą część zdań złożonych buduje się nie przez oddzielne słowa – spójniki, a dołączając do czasownika (tj. jego odmiennej części) któryś z licznych sufiksów. Garść przykładów (zwróćcie uwagę jak zmienia się czasownik):

Kepa euskalduna da ‘Piotr jest Baskiem’ 

Kepa euskalduna den ez dakit ‘nie wiem (ez dakit) czy Piotr jest Baskiem

Uste dut Kepa eskalduna dela ‘myślę (uste dut), że Piotr jest Baskiem’

Zatem den znaczy coś w rodzaju ‘czy jest, który jest’ a dela ‘że jest’ i ekwiwalentne formy można tworzyć od wszystkich form czasownikowych, nie tylko od trzeciej osoby.

Takich sufiksów jest cała masa. Od esan duzu ‘powiedziałeś’ powstają m.in. esan duzunean ‘kiedy powiedziałeś’ esan duzunez ‘tak jak powiedziałeś’ czy esan duzulako ‘ponieważ powiedziałeś’

Mam nadzieję, że nawet po tych prostych przykładach widać, jak daleko system ten odbiega od tego jak funkcjonują czasowniki w szerzej znanych językach indoeuropejskich.

Dwa słowa o rzeczowniku i przypadkach

Również system odmiany rzeczownika jest w baskijskim bogaty i obfituje w ‘niespodzianki’. Przypadków, jednym z których jest ergatyw, jest co najmniej jedenaście (kilka form pochodnych utrudnia liczenie), tu przyjrzymy się w dużym skrócie tylko kilku, część z których nie ma dokładnego odpowiednika wśród innych języków.

Charakterystyczne dla baskijskiego jest współwystępowanie dwóch dopełniaczy (przypadków wyrażających przynależność czy przyporządkowanie; coś jest czyjeś) różniących się zakresem użycia. Dopełniacz na -aren wyraża klasyczne posiadanie lub przynależność: langile klasearen interesak ‘interesy klasy robotniczej’ a dopełniacz na -ko bardziej abstrakcyjny związek: nire klasako neskak ‘dziewczyny z mojej klasy’

Odpowiedników celownika (komu? dla kogo?) jest też kilka: Kepari esango diot ‘powiem to Piotrowi’ Karta hau Keparentzat da ‘ten list jest dla Piotra’ Keparengana joango naiz ‘podejdę do Piotra’ Klasera joango naiz ‘pójdę do klasy’. Nieprzypadkowo (nomen omen) ‘do Piotra’ i ‘do klasy’ są wyrażane w inny sposób (inną końcówką) – w baskijskim część przypadków mają tylko rzeczowniki oznaczające istoty żywe, a część – tylko to, co nieożywione (np. dopełniacza na -ko nie można tworzyć od osób). 

Formy poszczególnych przypadków można też łączyć, zwłaszcza -ko często dodaje się do innych form, np. euskara ‘baskijski’ euskaraz ‘po baskijsku’ euskarazko liburua ‘baskijska [taka, która jest po baskijsku] książka’ euskarazkoentzat ‘dla takich, które są po baskijsku’.

Ciekawie jest i z liczbą: obok pojedynczej i mnogiej w baskijskim występuje jeszcze tzw. mugagabe liczba nieokreślona, używana po liczebnikach i słowach typu zer ‘jaki’ czy zein ‘który’. Z kolei liczba mnoga obok zwykłej formy na -ak ma też formy włączające na -ok, czyli euskaldunak znaczy ‘Baskowie’ a euskaldunok ‘Baskowie (i ja też jestem Baskiem)’

Katalog podobnych ciekawostek można rozwijać bardzo długo, ale nie jest moim celem nawet szkic baskijskiej gramatyki, zakończę więc tutaj.

Teksty

Tym razem piosenka, którą zna każdy. Słowa do Guk Euskaraz to krótki wiersz Gabriela Aresti, w 1976 wydany jako singiel przez artystę o pseudonimie Urko

Guk euskaraz; zuk – zergatik ez? 

my (mówimy) po baskijsku, ty – dlaczego nie? (jak widać, ergatyw: guk, zuk)

Euskara putzu sakon; eta ilun bat zen 

euskara była (zen) głęboką (sakon) i ciemną (ilun) studnią (putzu bat)

Eta zuek denok; ur gazi bat; atera zenuzten; handik nekez

a wy wszyscy (-ok w denok ‘wszyscy’, znaczy ‘i ja też’) z wysiłkiem (nekez, dosł. ze zmęczeniem) wybieraliście (atera) z niej (zenuzten = wy-ją cz. przeszły) słoną wodę (ur gazi)

Orain zuen birtutez; Zuen indarrez;
teraz z waszą zasługą, waszą siłą (indarrez)

Euskara itsaso urdin eta zabal bat
Euskara błękitnym i szerokim morzem (itsaso)

Izanen da eta gura da
stanie się (izanen da) i jest nasza 

Tu wersja karaoke, którą zamieszczam nie ze względu na wartości produkcyjne, ale na ciekawy dobór występujących w niej osób. Wydaje się bowiem świetnie ilustrować ogólny trend, obserwowany też np. w polityce baskijskich klubów piłkarskich (kiedyś otwartych wyłącznie dla Basków, obecnie – dla każdego, kto się w Kraju Basków wychowywał), i polegający na odejściu od etnicznej definicji ‘swoich’, przy podkreśleniu związków z językiem i miejscem. 

Źródła

Choć baskijski nie ma aż tak wielu użytkowników, to w porównaniu do pozostałych języków cyklu jest bardzo bogaty w źródła i zasoby. Chodzi mi nie tylko o tworzoną po baskijsku literaturę czy muzykę, ale też o wsparcie instytucjonalne. I dla władz regionalnych (baskijskiej autonomii, oddzielnej autonomii w Nafarroa, poszczególnych prowincji czy miast), i dla samych obywateli polityka językowa wyraźnie ma wysoki priorytet. 

Tu wymieniam tylko kilka przykładów serwisów i instytucji ułatwiających naukę baskijskiego. Więc jest akademia językowa Euskaltzaindia baskijskie radio i telewizja EITB Euskal Irrati Telebista (oczywiście nie tylko jedno – tu np. radiokultura z francuskiej części Kraju Basków) czy słowniki Elhuyar hiztegiak

Dobry portal kulturalny prowadzi Etxepare Euskal Institutua a poza Krajem Basków działa łącznie 190 klubów baskijskich Euskal Etxeak 

Certyfikacją znajomości baskijskiego zajmuje się rządowa instytucja HABE – Eusko Jaurlaritza – euskadi.eus a bardzo dużo materiałów można znaleźć na stronach jego działu ds. nauczania Ikasten (HABE). Całkiem fajnym kurs baskijskiego jest też na stronach portalu edukacyjnego hiru.eus inny, dla francuskojęzycznych jest tutaj: Euskara kurtsoak / Cours de basque

Bardzo fajną inicjatywą wydaje się (jeszcze nie próbowałem, ale zamierzam się zdobyć na odwagę) serwis Mintzanet.net czyli nie tyle tandem językowy ale dobieranie w pary osób, które baskijskiego się uczą ale brakuje im praktyki w mówieniu – bidelari czyli coś w rodzaju ‘podróżny’ – ze sprawnymi użytkownikami nazywanymi bidelagun czyli ‘towarzysz drogi’. System niekomercyjny, na pierwszy rzut oka korzystają z niego głównie osoby o baskijskich korzeniach z Ameryki Południowej; tym samym służyłby też wzmacnianiu kontaktów poziomych między diasporą a ‘starym krajem’.

Konkludując – dobrze jest być oczytanym i bogatym. To znaczy, jeśli jest się dobrze wyedukowaną mniejszością w zamożnym kraju to możliwości są całkiem spore – przypadek baskijskiego jest jednym z najoptymistyczniejszych; wiele spośród kolejnych odcinków dostarczy nam tu ciekawych kontrastów, na przykład, już wkrótce, irlandzki. 

Esperanto [Hekatoglot 1/100]

Esperanto?

Stawiam, że prawie każdy coś słyszał o esperancie, ale może nie wiedzieć, co to konkretnie jest. Otóż esperanto to najszerzej znany i używany język sztuczny (inny, chyba lepszy termin: „zaplanowany”), czyli taki, który powstał nie oddolnie, w wyniku kontaktów między członkami jakiejś społeczności, ale w sposób zaplanowany z góry przez jednego człowieka (względnie małą grupę).

Inicjatorem esperanta (celowo nie piszę „twórcą”, powinno się to wyjaśnić niżej) był Ludwik Lejzer Zamenhof, który był… białostocczaninem z urodzenia, a warszawiakiem z wyboru, a co do przynależności „narodowej” sprawa jest bardziej skomplikowana. Był „synem ziemi polskiej” ale prosił, żeby nie nazywać go Polakiem. Jego ojczystym językiem był jidysz, ale językiem ojczystym jego dzieci był już polski (nie, nie esperanto). Był żydem, ale z biegiem czasu porzucił młodzieńczy syjonizm, a sam judaizm w istocie proponował zastąpić religią wprawdzie czerpiącą z jego tradycji i wartości, ale bardziej uniwersalistyczną (jego kolejne projekty – „hilelizm” i „homaranizm” nie zyskały popularności, ale coś z nich zostało w samym esperancie). Z pewnością był konsekwentnym anty-nacjonalistą, który poświęcił życie próbom realizacji marzenia o zjednoczeniu całej ludzkości, wbrew podziałom, ponad granicami.

Ostatnia fraza brzmi tak naiwnie i staroświecko, że aż trudno brać ją na poważnie. Ale koniec XIX wieku był czasem utopijnych wizji – a w porównaniu do próby przywrócenia do życia języka hebrajskiego, jaką mniej więcej w tym samym czasie podjął inny Lejzer – Eliezer Ben Yehuda, wizja Zamenhofa –prosty w nauce język pomocniczy w celu międzynarodowego porozumienia- wydawała się o wiele bardziej realistyczna.

Twórca?

Nie chcę tu pisać ani biografii Zamenhofa, ani wczesnej historii esperanta, (choć i jedno i drugie to ciekawy temat), ograniczę się więc do garści „biograficzno-historycznych” uwag, bez których nie sposób się obejść:

1) Zamenhof opisał podstawowe zasady języka i wywarł silny wpływ na jego rozwój, ale nie uważał go za swoją prywatną własność i nie sterował nim jednoosobowo;

2) Praktycznie od samego początku esperanto to nie tylko język, ale i Movado (ruch), a oba (tak jak chciał Zamenhof!) współkształtują i współtworzą –czasem w toku burzliwych sporów- wspólnie wszyscy użytkownicy;

3) Zarówno na poziomie języka, jak i zasad i ideałów esperanckiego ruchu, Zamenhof inicjował, dawał impuls, ale nie wszystkie jego propozycje przyjmowały się w praktyce, czy to w przypadku poszczególnych form językowych (np. Zamenhof używał słowa „evolucio”, ale przyjęło się „evoluo”, a bardziej ogólnie – to jak mówił nie stanowi normy czy wzorca ‘dobrego’ esperanta), czy to w sferze, nazwijmy to, „duchowej”, gdzie homaranizm nie znalazł oddźwięku;

4) To, że ogół esperantystów nie był zainteresowany tworzeniem czegoś w rodzaju ruchu religijnego, nie oznacza, że nie przyjęły się szersze, trochę pokrewne, intuicje. Przeciwnie, esperanto zawsze było i nadal jest co do zasady kosmopolityczne, idealistyczne, niekomercyjne;

5) Nie mam wątpliwości, że esperanto jest zarówno żywym, organicznie rozwijającym się językiem, jak i żywą kulturą. Choć nie ma miejsc, gdzie byłoby językiem urzędowym, esperantujo, czyli wirtualna społeczność esperantystów – istnieje; oczywiście nie każdy, kto włada esperantem, jednocześnie jest aktywistą, członkiem czy sympatykiem ruchu esperanckiego… ba, równie dobrze może zupełnie nie podzielać jego ideałów! Ale dokładnie tak samo jest w przypadku użytkowników języków etnicznych i związanych z nimi społeczności (i tożsamości)

Sukces?

Całkiem częstym skojarzeniem, jakie budzi nazwa esperanto jest „projekt, który się nie udał”. Z jednej strony, trudno się dziwić – każdy widzi, że esperanto nie jest powszechnie używanym językiem międzynarodowej komunikacji, jakim miało się stać. Ale to, że nigdzie nie pełni pierwszoplanowej roli, nie znaczy przecież, że w ogóle go nie ma…

Nie trzeba daleko szukać, żeby zobaczyć, że przekonanie, że „esperanto należy do przeszłości”… samo należy do przeszłości. To znaczy było wyrażane już bardzo dawno temu. Przytacza je na przykład wspominając swoje dzieciństwo (czyli lata 40-te), jeden z najlepiej znanych esperantystów, Claude Piron – a z dzisiejszej perspektywy twórczość pokolenia Pirona to jedna z najważniejszych faz rozwoju esperanta.

Trochę to przypomina sinusoidę – fale dynamicznego rozwoju, przecinane przez katastrofy: najpierw pierwszą wojnę światową, która zburzyła fin-de-siecle’owy idealizm pierwszej generacji esperantystów, potem prześladowania w hitlerowskich Niemczech i stalinowskim ZSRS, które uderzyły w drugie pokolenie, jakie zdążyło się wykształcić w reakcji na koszmar pierwszej światowej…

Później już nie traumatycznie, ale wciąż falowo: lata ’60-te i pierwsze (i przez długi czas – jedyne) dwa filmy fabularne, esperanto jako język urzędowy mikropaństwa „La Insulo de la Rozoj” itd… Przełom 80-tych i 90-tych przyniósł z kolei upadek esperanckich państwowych wydawnictw w niektórych demoludach, co było dużym ciosem dla esperanckiego rynku wydawniczego. W czasach nam bliższych internet znacznie ułatwił nawiązywanie i utrzymywanie kontaktów i esperanto dość szybko się w nim zadomowiło. Po erze kursów korespondencyjnych, przełomem dla „widoczności“ języka było pojawienie się (w 2006) platformy lernu.net, a kolejny miał miejsce w 2016 wraz z kursem na Duolingo.

Na podstawie ekstrapolacji z cząstkowych danych (jak aktywność w esperanto w mediach społecznościowych) liczbę użytkowników szacuje się nawet na 2 miliony. Ale bardzo podobne szacunki – i podobne do zgłaszanych i dzisiaj wątpliwości ile z tych osób faktycznie regularnie używa esperanta – pamiętam i sprzed 20 lat.

Choć nie wygląda na to, by esperanto miało w najbliższej przyszłości zawojować świat, a jego aktywna społeczność to raczej „małe setki“ tysięcy, niż miliony osób, to jak na język o niewielkiej skali i bez państwowego zaplecza, esperanto jest nad podziw żywotne. Google translate, duża wikipedia, obecność w sieciach społecznościowych, a w świecie „analogowym“ – rynek muzyczny i wydawniczy, organizacje polityczne i społeczne, kongresy, Pen-Club, Pasporta Servo, czyli couchsurfing dawno przed couchsurfingiem… mało który mały język (i żaden inny język sztuczny) dysponuje czymś takim.

Zaryzykuję twierdzenie, że idealistyczny etos esperanta jest jednocześnie jego słabością i siłą. Łatka języka „z innej epoki”, czegoś dla hobbystów, pensjonarek, „nieszkodliwych dziwaków” czy wręcz „nawiedzonych” już na starcie odstręcza osoby myślące praktyczniej (np. w zasadzie nigdy nie było poważnej próby wykorzystania esperanta w biznesie). Trudno przeczytać najłatwiej dostępne kursy i książki dla początkujących bez wrażenia dziecinności czy rozbawienia (dla mnie ciężki do przejścia był Julio Baghy z jego „kortuŝa [wzruszające dosł. dotykające serca] to” i „kortuŝa tamto”). Ale równocześnie ten sam etos sprawia, że w esperantujo jest, mam wrażenie, wyjątkowo dużo bezinteresowności i otwartości, kultury dostępnej po kosztach, albo w ogóle za darmo, no i ludzi – życzliwych pasjonatów. To nie przypadek, że mimo że esperanto nie jest przekazywane z pokolenia na pokolenie w ten sam sposób co języki narodowe i etniczne, od wielu lat przyciąga kolejnych i kolejnych użytkowników.

Esperanto żyje!

Choć zdecydowaną większość użytkowników esperanta stanowią (i zawsze stanowiły) osoby, które nauczyły się go jako obcego, to esperanto żyje nie tylko w tym sensie, że jego społeczność wciąż odnawia się poziomo, przez kooptację. Istnieją też, jak najbardziej, rodzimi użytkownicy, dla których esperanto jest – w niektórych przypadkach już od kilku pokoleń – jednym z języków ojczystych. Takich osób (w esperanto – denaskuloj dosł. ‘odurodzeniowcy’) jest może kilka tysięcy (nikt nie wie ilu dokładnie). W ruchu esperanckim nie odgrywają centralnej roli ani ze względu na liczebność (stanowiąc może 1 proc. ogółu użytkowników), ani jako wzorzec językowy do naśladowania (przeciwnie: język denaskuloj, który wykazuje specyficzne tendencje, explicite NIE jest wzorcowym esperantem), ale są, i to jest tu najistotniejsze. Esperanto żyje w pełni – w jego rozwoju próby ustanowienia odgórnych norm ścierają się z różnicami zdań i instynktami językowymi użytkowników rodzimych i nierodzimych.

Jego specyfika (długa historia, agenda społeczno-polityczna, rozproszenie po świecie przy połączeniu sieciami kontaktów, liczba użytkowników na tyle mała, że możliwe jest ogólne ujęcie, ale na tyle duża, by wyciągać statystycznie istotne wnioski) dostarcza świetnego pola do badań nad tak różnymi sferami jak polityka językowa (dlaczego esperanto zyskało sporą popularność, ale nie przekroczyło progu oficjalnego użycia?; co sprawia, że jakaś forma zyskuje, bądź nie, akceptację?) czy psycholingwistyka (jak ludzie uczą się esperanta?; jak różni się esperanto osób o różnych językach ojczystych?; jak język denaskuloj odbiega od normatywnego esperanta?), które mogą być cennym punktem odniesienia także dla innych języków…

Esperanto działa!

Oprócz pytań natury lingwistycznej esperanto stanowi ciekawy punkt wyjścia dla rozważań kilku bardzo aktualnych, ważkich i budzących emocje tematów społecznych. Zanim przejdę do grupy bardzo aktualnych pytań innej natury, dla których esperanto stanowi ciekawy punkt zaczepienia, kilka zdań poświęcę (wreszcie!) temu, jak esperanto działa.

Słownictwo

Esperanckie słownictwo budowane jest z rdzeni występujących w językach narodowych (w praktyce: europejskich), przy czym wyraźnie widać wysiłek, by jako całość było maksymalnie ‘międzynarodowe’, to jest nie kopiowało żadnego konkretnego języka czy ich grupy. Mimo to nietrudno dostrzec dominację rdzeni pochodzących z języków romańskich (la ‘rodzajnik określony’ filo ‘syn’ paroli ‘mówić’, iri ‘iść’, bona ‘dobry’, amiko ‘przyjaciel’, koro ‘serce’, lingvo ‘język’ itd.), okraszonych sporą –zwłaszcza w podstawowym zasobie słownictwa liczbą słów niemieckich (knabo ‘chłopiec’, verko ‘dzieło (np. literackie)’, ŝati ‘lubić, cenić’ hejmo ‘dom [w znaczeniu odpowiadającym home, house to słowiańskie domo] itd.). Słowa innego pochodzenia to już margines – jedynie zasób spójników, partykuł i małych słów funkcyjnych jest naprawdę eklektyczny (greckie kaj ‘i’ łacińskie sed ‘ale’ polskie ĉu ‘czy’, angielskie jes ‘tak’)

Regularność

Esperanto z założenia miało być językiem łatwym do nauki, a osiągnięciu tego celu służyła przede wszystkim regularność form i bezwyjątkowość –bardzo uproszczonej w stosunku do języków europejskich- odmiany. I tak w esperanto nie ma rodzajów, a czasownik nie odmienia się przez osoby i liczby, a formy czasów i trybów tworzone są regularnie zawsze z takimi samymi końcówkami (-as cz. teraźniejszy –is cz. przeszły –os cz. przyszły, -us tryb warunkowy, -u – tryb rozkazujący, -i bezokolicznik itd). Działa to mniej więcej tak:

Ĉu vi parolas esperante? Czy mówisz po esperancku?

Jes, mi parolas esperanton.

Li parolis esperante On mówił po esperancku

Ŝi parolos esperante Ona będzie mówić…

Se mi povus, mi parolus esperante kun vi Gdybym mógł, mówiłbym z Tobą…

Ni parolu esperante! Mówmy po esperancku!

-e które widać w esperante to końcówka tworząca przysłówek (po esperancku, na esperancki sposób). W esperancie wszystkie rzeczowniki kończą się na –o, wszystkie przymiotniki na –a, a wszystkie przysłówki na –e, o czasownikach już mówiliśmy.

Przy tym rdzenie są bardzo łączliwe i łatwo przechodzą między kategoriami słów ili gitaris bone ‘oni dobrze gitarowali’ można powiedzieć też ili bone ludis la gitaron (ludi = grać)

–n w gitaron (i wcześniej w esperanton), to końcówka biernika, jedynego, poza mianownikiem, przypadka przez jaki odmieniają się (regularnie) esperanckie rzeczowniki i przymiotniki

Ĝi estas bona libro ‘to jest dobra książka’ ALE: Mi legis bonaN libroN Czytałem dobrą książkę

Do tego biernik jest też –jak w łacinie- niezbędny do wyrażania punktu docelowego.

Mi iras hejmen – idę do domu Mi estas hejme – jestem w domu

Pod tym względem morfologia esperanta jest zatem bardziej, nie mniej, skomplikowane niż ta języków romańskich czy choćby angielskiego. Powodem jest tu chęć zachowania maksymalnie swobodnego szyku zdania, tak żeby mi ne kredas vin, mi vin ne kredas i vin mi ne kredas znaczyły to samo (czyli „nie wierzę Ci”)

Regularne są też tzw. tabelvortoj czyli okoliczniki wyrażające czas, miejsce czy przyczynę. Skoro kio– co?; nenio – nic; a io – coś; kie – gdzie?; nenie – nigdzie; ie – gdzieś; a kiam – kiedy? to chyba łatwo zgadnąć co znaczy neniam czy jak powiedzieć ‘kiedyś’?

Sufiksacja czyli słowa-układanki

Esperanto jest bogate w prefiksy i sufiksy (czyli cząstki dodawane odpowiednio przed i po rdzeniu), które modyfikują znaczenie podstawowego wyrazu, pozwalając na tworzenie nowych, na ogół łatwych do zrozumienia słów. I tak –et, oznacza mniejszy, a Ĝ większy rozmiar lub intensywność, (mi petas – proszę, mi petegas = błagam; mi ridas = śmieję się, mi ridetas = uśmiecham się); -ul to człowiek (lub zwierzę) charakteryzujący się jakąś cechą (junulo = młodzieniec; mamulo = ssak); -il to narzędzie; komputilo = komputer; znane warszawiakom veturilo = pojazd bo veturi=podróżować; -an to członek jakiejś grupy; -iĝ ‘stawać się’ juniĝi – młodnieć –ig ‘powodować’ junigi odmładzać; pensigi ‘skłaniać do myślenia’

Przykładowe prefiksy, np. ek- rozpoczęcie czynności (eklerni – zacząć się uczyć); sam- współ (samideano = współideowiec, określenie dla esperantystów); sen– bez; senduba – niewątpliwy

Słowa można składać z wielu sufiksów, czego świetnym przykładem jest nazwa ruchu religijnego proponowanego przez Zamenhofa: homo = człowiek; –ar = sufiks oznaczający zbiorowość; (wbrew pozorom, homaro to nie homar, a ludzkość), –an = członek; ism = izm; a razem „uważanie się za członków ludzkości” (czyli ‘wszyscy ludzie są braćmi’)

Składać można nie tylko prefiksu, ale i rdzenie, jak w kortuŝa czy tych przykładach scii – wiedzieć povi móc; voli – chcieć; scipovi; ‘wiedzieć jak, umieć, potrafić’ scivoli ‘być ciekawym, chcieć wiedzieć, zastanawiać się’

Wszystko to razem wzięte oznacza, że możliwości słowotwórcze esperanta robią wrażenie, choć nie doszliśmy jeszcze do najciekawszego –moim zdaniem- elementu…

Życie własne sufiksów, czyli wszędzie –izmy

„Izm” jest jedynym przychodzącym mi do głowy sufiksem języka polskiego, który „żyje własnym życiem”, to jest, może stać się pełnoprawnym rzeczownikiem (np. „mam już dość czytania o tych wszystkich izmach”). Jedną z najbardziej charakterystycznych cech esperanta jest to, że w nim wszystkie sufiksy tak się zachowują

I tak, ilo ‘narzędzie’; ege ‘w dużym stopniu, bardzo’ a aĉulo ‘straszny gość’ –aĉ to sufiks tworzący pejoratywy; igis = powodował

Maszyneria języka kontra paleta słów; regularność kontra rozpoznawalność

System słowotwórczy esperanta jest bardzo wydajny, to prawdziwa maszynka do automatycznego tworzenia nowych słów. Wystarczy znajomość kilkudziesięciu sufiksów i kilkuset rdzeni by użytkownik esperanta, mógł wyrazić wszystko, co tylko chce powiedzieć, w razie potrzeby ad hoc tworząc, składając nowe formy, które będą zrozumiane dzięki kontekstowi i „klocków”, z jakich są złożone.

Przeciwstawną strategią rozwoju słownictwa, opartą na dążeniu do maksymalnej precyzji, jest zapożyczanie (ze znanych sobie języków, które stanowią typowe źródła esperanckiego słownictwa) nowych rdzeni, o bardziej wyspecjalizowanym znaczeniu. Na przykład zamiast supreniri (‘w-górę-iść’ wchodzić w górę, wspinać się) można powiedzieć ascendi.

Pierwsza strategia ma tę zaletę, że nie trzeba przy niej uczyć się tysięcy słów. Wymaga za to bardzo dobrej, automatycznej wręcz, znajomości systemu reguł słowotwórczych esperanta, a znaczenia powstałych w jej wyniku formy są nieprzejrzyste dla kogoś, kto esperanta nie zna (wystarczy porównać, jak rozpoznawalne są homo czy ideo, a jak homaranismo czy samideano).

Napięcie między regularnością a rozpoznawalnością musi być szczególnie silne w przypadku esperantystów, których językiem ojczystym jest jakiś język romański. Oni przecież już na starcie znają dosłownie tysiące rdzeni, a typowo esperanckie słowotwórstwo jest dla nich nieintuicyjne.

Świetnym przykładem jest tu prefiks mal– oznaczający przeciwieństwo, który znacznie ogranicza liczbę rdzeni do nauki: bona – dobry; malbona – zły; juna – młody; maljuna – stary; dekstra – prawy; maldekstra – lewy; fermi – zamknąć; malfermi – otworzyć; aperi – pojawić się; malaperi – zniknąć itd.

Problem w tym, że dla użytkowników języków romańskich ten prefiks kojarzy się ze znaczeniem ‘zły’, a niektóre z tworzonych za jego pomocą form wyglądają niezrozumiale lub niezgrabnie (czemu mówić „źle-prawy” czy „źle-zamknąć”???). Podobnych problemów jest więcej…

Seksizm?

W esperanto teoretycznie nie ma rodzaju gramatycznego (poza zaimkami trzeciej osoby lp. li=on ŝi=ona ĝi=ono/to), ale nazwy członków rodziny oraz słowa mężczyzna/kobieta, chłopiec/dziewczynka tworzy się wg. schematu, w którym ojciec, syn, brat etc. to normalny, rozpoznawalny rdzeń: patro, filo, fratro

ALE matka, córka, siostra etc. to ten sam „męski” rdzeń plus sufiks –ino (który może kojarzyć się raczej ze zdrobnieniem) patrino, filino, fratrino

Mężczyzna = viro (prawie jak w łacinie), ale kobieta to virino (gwoli ścisłości – słowo femino istnieje, ale nie należy do słownictwa nauczanego na samym początku), rodzice to gepatroj, rodzeństwo to gefratroj itd. czyli też z męską formą jako podstawową.

Również i tu regularność ściera się z przejrzystością. Wystarczy porównać: patro kaj patrino estas gepatroj z hipotetycznym patro kaj matro estas parentoj, by ocenić, która wersja jest łatwiej zrozumiała dla laika. Ale to nie jedyna trudność.

Jak można się domyślać, i słowa typu virino czy patrino, sufiks –in, a także zestaw zaimków, co najmniej od pokolenia wywołują silne kontrowersje, czy wręcz zarzuty, że esperanto jest seksistowskie. Prób rozwiązania jest wiele, np. przez wprowadzenie zestawu niebinarnych zaimków; poszczególne propozycje reform nie są spójne, w praktyce konkurując ze sobą, i wedle mojej wiedzy, żadna nie przyjęła się szerzej (to samo dotyczy zresztą i innych prób „ulepszenia” esperanta, jakich było wiele, a najważniejsza doprowadziła do rozłamu w ruchu i powstania konkurencyjnego języka – Ido)

Gdzie jidysz?

Z sufiksem –in pośrednio związana jest jeszcze pewna mini-zagadka, czy może tajemnica. Pośród podstawowego esperanckiego słownictwa słowa edzo ‘mąż’ i edzino ‘żona’ wyróżniają się tym, że ich pochodzenie nie jest oczywiste, nie kojarzą się z żadnym słowem z języków-źródeł… Z korespondencji Zamenhofa wiemy, że w tym przypadku jako pierwsza powstała forma edzino od której, niejako ‘idąc wstecz’ utworzył on edzo. Inspiracją dla edzino miała być końcówka niemieckiego Kronprinzessin ‘żona następcy tronu’.

Brzmi wiarygodnie? Dla niektórych nie. Bodaj w latach ‘80tych pojawiły się spekulacje, że rzeczywista etymologia edzino jest inna, a prawdziwym źródłem jest słowo języka jidysz ‘rebecn / rebecen’ czyli ‘rabinowa’, tyle że Zamenhof nie chciał tego publicznie przyznać.

Jeśli się weźmie pod uwagę, że jidysz było językiem domowym Zamenhofa, i że znał je na tyle świetnie, że próbował reformować (chyba pierwszy jego projekt językowy to unowocześnione jidysz pisane łacinką), może dziwić, że w esperancie… w ogóle tego jidysz nie widać!

Oczywiście częściowego wyjaśnienia dostarcza konstatacja, że jidysz jest bliskie niemieckiemu i część widocznych w esperancie germanizmów (np. hejmo) równie dobrze może być jidyszyzmami. Ale nie ulega wątpliwości, że Zamenhof celowo pomijał jidysz, mówiąc o swoich źródłach inspiracji, a i z własnym pochodzeniem się nie obnosił. I trudno się dziwić – esperanto wypłynęło na szerokie wody (pierwsze międzynarodowe kongresy) we Francji, która akurat przeszła przez aferę Dreyfusa…

Czymś absolutnie niesamowitym jest to, że przekonanie o istnieniu jakiegoś związku pomiędzy esperantem a żydowskością utrzymywało się nie tylko w hitlerowskich Niemczech („język Żydów i komunistów”), ale i pojawia się do dzisiaj… Tymczasem, jeśli związek był, to prędzej negatywny – stojące za esperantem ideologia języka dla całego świata jest całkowicie sprzeczna z budową osobnego państwa w oparciu o własną religię i również własny, specjalnie ożywiany język.

Eurocentryzm?

Innym stawianym esperantu zarzutem jest to, że wbrew opisywaniu się jako tutmonda ‘ogólnoświatowe’, w istocie jest ono nadmiernie eurocentryczne. I istotnie, trudno uznać esperanto za reprezentatywne dla ogółu języków świata – to w istocie język romańsko-germański z niewielką dozą innych elementów. Do tego korzystanie tylko z europejskich wzorców, jak się wydaje, sprawia, że esperanto posiada elementy, bez których wiele języków świata całkiem dobrze sobie radzi, jak różnicowanie form czasownika ze względu na czas czy tryb, rodzajnik określony, liczba mnoga, albo i resztki rodzaju gramatycznego. Często przywoływane jest np. twierdzenie, że taki indonezyjski jest od esperanta „wyraźnie łatwiejszy”

Z jednej strony zarzut o eurocentryzm jest w oczywisty sposób słuszny. Użytkownicy języków romańskich (a w mniejszym stopniu – wszystkich języków Europy) ucząc się esperanta stoją na uprzywilejowanej pozycji, bo duża część rdzeni łatwo im skojarzyć z czymś już znanym.

Z drugiej – trudno sobie wyobrazić alternatywę. „Część wspólna” występująca między, przykładowo, angielskim, francuskim, rosyjskim, chińskim, sanskrytem i arabskim – jeśli w ogóle istnieje – jest tak mała, że nie może stanowić podstawy do wzajemnie zrozumiałego języka. W praktyce próby większej reprezentatywności musiałyby opierać się na losowym doborze rdzeni z różnych źródeł, tak, że powstała całość, nie byłaby rozpoznawalna dla nikogo…

Esperantyści a weganizm

Weganie, podobnie jak studenci prawa i fani crossfitu, są, jak wszyscy wiemy z memów, szalenie irytujący, bo natrętnie i z wyższością opowiadają wszystkim wokół o swoich życiowych wyborach. Coś podobnego do powyższego stereotypu krąży i na temat esperantystów.

Tu jednak chciałbym zwrócić uwagę nie na to, czy esperantyści „ewangelizują” (niektórzy pewnie tak), ale na to, jak często esperanto zdaje się budzić w postronnych całkowicie bezinteresowne, a przy tym silnie negatywne emocje. Wystarczy przejrzeć uważnie niniejszy tekst, by spostrzec jak wiele, przy tym bardzo różnych, zarzutów przeciwko esperantu przytaczam (a o niektórych, jak „esperanto to język bez kultury!” przecież w ogóle nie wspominam…)

Inne języki sztuczne są zbywane najwyżej wzruszeniem ramion i zdawkowym „e, to głupie”, a niektórzy anty-esperantyści zdają się poświęcać naprawdę bardzo dużo czasu na rozbudowaną i wszechstronną krytykę (najsłynniejszy przykład: http://jbr.me.uk/ranto/index.html)

Z czego to może wynikać? Jestem zainteresowany rozwiązaniem tej zagadki, gdyż w pewnym sensie dotyka mnie osobiście – esperanto jest jednym z naprawdę bardzo nielicznych języków, do których byłem nastawiony negatywnie (ogólnie lubię wszystkie), i w sumie nie do końca potrafię powiedzieć dlaczego…

Esperanto a sprawa polska?

Na koniec dwie-trzy uwagi, o roli, jaką Polacy odegrali w rozwoju esperanta. Zwłaszcza na samym początku była ona duża, i nie chodzi mi o samego Zamenhofa i jego najbliższą rodzinę, ale o to, że wśród najważniejszych twórców, tłumaczy i działaczy pierwszego okresu istnienia esperanta (tj. przed I Wojną Światową), było co najmniej dwóch Polaków – Antoni Grabowski, i Kazimierz Bein (Kabe). Od pseudonimu tego drugiego (i na podstawie jego biografii) powstał czasownik: kabei znaczy ‘zajmować się czymś intensywnie, a potem gwałtownie i bez wyjaśnienia przestać’

Drugi ważny element to audycje radiowe. Niestety, serwis esperancki Polskiego Radia zamknięto w 2006 (po prawie 50 latach nadawania!), ale na szczęście odżył jako prywatny podkast http://pola-retradio.org/ i obok innego ważnego podkastu https://www.podkasto.net/ sprawia że la naskiĝurbo de esperanto (miasto urodzenia esperanta) jest dobrze obecne w esperanckim internecie.

Pewnie znaczących inicjatyw jest więcej (nie jestem esperantystą, nie interesowałem się nigdy działaniem ruchu w Polsce), ale nie mam wątpliwości, że Polska bynajmniej nie jest jednym z najważniejszych ośrodków esperanta na świecie (w Europie Środkowej byłyby to pewnie Węgry).

Być może (nie badałem tej historii) jakąś rolę w tym odegrały tzw. polaj eventoj (polskie wydarzenia), czyli zmiany władz polskich organizacji esperanckich podczas stanu wojennego i zaburzenia w relacjach z organizacjami światowymi.

Dla chcących przyjrzeć się nieco bliżej – teksty

Cóż lepiej może służyć jako ilustracja esperanta-języka i esperantyzmu jako ruchu, niż fragmenty „La Bulonja Deklaracio” (Deklaracja z Boulogne-sur-Mer przyjęta podczas I kongresu esperanckiego by wyjaśnić wątpliwości narosłe wokół esperantyzmu i zdefiniować jego cele)? Oto jej punkt pierwszy:

La Esperantismo estas penado disvastigi en la tuta mondo la uzadon de lingvo neŭtrale homa, kiu "ne entrudante sin en la internan vivon de la popoloj kaj neniom celante elpuŝi la ekzistantajn lingvojn naciajn", donus al la homoj de malsamaj nacioj la eblon kompreniĝadi inter si, kiu povus servi kiel paciga lingvo de publikaj institucioj en tiuj landoj, kie diversaj nacioj batalas inter si pri la lingvo, kaj en kiu povus esti publikigataj tiuj verkoj, kiuj havas egalan intereson por ĉiuj popoloj. Ĉiu alia ideo aŭ espero, kiun tiu aŭ alia Esperantisto ligas kun la Esperantismo, estos lia afero pure privata, por kiu la Esperantismo ne respondas.

Wszystko jasne, prawda?

No dobrze, więc po polsku to mniej więcej: “Esperantyzm to wysiłek rozpowszechnienia na całym świecie użycia neutralnie ludzkiego języka, który „nie ingerując w wewnętrzne życie narodów i w żadnej mierze nie zamierzając wyprzeć istniejących języków narodowych” dałby ludziom różnych narodów możliwość wzajemnego porozumienia [kompreniĝadi – czynienia się zrozumiałym], który mógłby służyć jako neutralny [paciga – czyniący pokój] język instytucji publicznych w tych krajach, gdzie różne narodowości walczą między sobą o język, i w którym mogłyby być publikowane te dzieła, które równie interesują wszystkie narody. Każda inna idea lub nadzieja, którą ten czy inny esperantysta wiąże z esperantyzmem, będzie jego sprawą czysto prywatną, za którą esperantyzm nie odpowiada”

[…] 3. Ĉar la aŭtoro de la lingvo Esperanto tuj en la komenco rifuzis unu fojon por ĉiam ĉiujn personajn rajtojn kaj privilegiojn rilate tiun lingvon, tial Esperanto estas "nenies propraĵo", nek en rilato materiala, nek en rilato morala. […]

„Ponieważ autor języka esperanto już na samym [tuj – natchmiast] początku odrzucił raz na zawsze wszelkie osobiste prawa i przywileje wobec tego języka, esperanto jest „niczyją własnością”, ani w sensie materialnym, ani w sensie moralnym.”

[…] La sola unu fojon por ĉiam deviga por ĉiuj Esperantistoj fundamento de la lingvo Esperanto estas la verketo "Fundamento de Esperanto", en kiu neniu havas la rajton fari ŝanĝon. […] Ĉiun ideon, kiu ne povas esti oportune esprimata per tiu materialo, kiu troviĝas en la "Fundamento de Esperanto", ĉiu Esperantisto havas la rajton esprimi en tia maniero, kiun li trovas la plej ĝusta, tiel same, kiel estas farate en ĉiu alia lingvo. […]

„Jedyną, raz na zawsze obowiązkową dla wszystkich esperantystów, podstawą języka Esperanto jest dziełko “Fundamento de Esperanto”, w którym nikt nie ma prawa czynić zmian. Każdą myśl, która nie może być dogodnie wyrażona przez ten materiał, który znajduje się w „Fundamento de Esperanto”, każdy esperantysta ma prawo wyrazić w taki sposób który uznaje za najbardziej słuszny [le plej ĝusta], tak samo, jak to się czyni [kiel estas farate – jak jest czynione] w każdym innym języku.”

2. Esperantisto estas nomata ĉiu persono, kiu scias kaj uzas la lingvon Esperanto tute egale por kiaj celoj li ĝin uzas. Apartenado al ia aktiva societo Esperantista por ĉiu Esperantisto estas rekomendinda, sed ne deviga."

„Esperantystą nazywa się każdą osobę, która zna i używa języka esperanto, całkowicie niezależnie [tute egale] od tego, do jakich celów go używa. Przynależność do jakiegoś aktywnego towarzystwa esperanckiego jest rekomendowana [rekomendinda – godna zalecenia] każdemu esperantyście, ale nie zobowiązująca [deviga – czyniąca obowiązek].”

Innym ważnym dokumentem, jest Manifesto de Raŭmo czyli „manifest z Raumy”, przyjęty w tym mieście w 1980 podczas młodzieżowego kongresu esperanckiego i poddający krytyce cele ruchu esperanckiego. Jego obszerne fragmenty:

1. Krizo de identeco
La subskribintoj konstatis kontraŭdiron en la sinteno de la esperantistaro, kvazaŭ konflikton inter idea superegoo kaj egoo: nia superegoo igas nin prediki al la aliaj homoj pri kelkaj mitoj – la dua lingvo por ĉiu / la angla lingvo estas nia malamiko / UN devas adopti Esperanton / ktp – kaj laŭdegi la lingvon eĉ neobjektive okaze de intervjuo; samtempe, inter ni, ni ĝuas kaj aplikas Esperanton laŭ tio kio ĝi efektive estas, sendepende de la pracelaj sloganoj. Tio ja estas krizo de identeco, kaj ni sentas la neceson motivi nian esperantistecon per io pli kohera.

“Kryzys tożsamości. Sygnatariusze odnotowują sprzeczność w postawie [sinteno = dosł. trzymanie się] społeczności esperantystów [-aro = zbiorowość], jak gdyby konflikt między super-ego i ego; nasze superego skłania nas do głoszenia innym ludziom kazań o kilku mitach – drugi język dla każdego / angielski jest naszym wrogiem/ ONZ powinno przyjąć esperanto itd. i chwalić język wręcz [eĉ – nawet, wręcz, aż do] nieobiektywnie przy okazji rozmowy; jednocześnie, między sobą cieszymy się z używania esperanta według tego, czym ono w praktyce jest, niezależnie od sloganów o pra-celach. To jest przecież [ja – partykuła emfazy] kryzys tożsamości i odczuwamy potrzebę oparcia naszego bycia esperantystami [esperantisteco, to nie to samo co esperanteco = esperanckość] o coś bardziej spójnego”

2. Kritiko de praceloj
Ni kredas ke:
– la oficialigo de Esperanto estas nek verŝajna nek esenca dum la 80aj jaroj – oni havu alternativajn celojn;
– la faligo de la angla lingvo estas nek tasko nek zorgo de la esperantistoj: (…) Zamenhof (…) antaŭvidis pli valoran alternativan rolon.

“Krytyka pracelów. Sądzimy że: uczynienie z esperanta języka oficjalnego [oficialigo – oficjalizacja] nie jest ani prawdopodobna [verŝajna] ani niezbędna podczas lat 80-tych; miejmy [oni havu = niech się ma] alternatywne cele]. Obalenie angielskiego to ani zadanie, ani troska esperantystów. Zamenhof przewidywał (dla esperanta) bardziej wartościową alternatywną rolę.

3. Niaj celoj
Ni celas disvastigi Esperanton por pli kaj pli, iom post iom realigi ĝiajn pozitivajn valorojn:
a) propedeŭtiko por lingvoinstruado;
b) kontaktoj inter ordinaraj homoj;
c) kontaktoj sendiskriminaciaj;
d) novtipa internacia kulturo.
Lige kun la lasta valoro, ni emfazas ke la serĉado de propra identeco igis nin koncepti esperantistecon kvazaŭ la aparteno al mem elektita diaspora lingva minoritato. La kresko de niaj fortoj kaj la aliĝo de novaj homoj estas nepre kondiĉitaj de la konsciiĝo pri tiuj ĉi valoroj.

„Nasze cele. Zamierzamy upowszechniać esperanto żeby coraz bardziej, po trochu [iom post iom – trochę po trochu], urzeczywistniać jego pozytywne wartości: a) propedeutykę nauczania języków; b) kontakty między zwykłymi ludźmi; c) kontakty niedyskryminacyjne; d) kultura międzynarodowa nowego typu. W związku z tą ostatnią wartością, podkreślamy, że poszukiwania własnej tożsamości skłoniły nas by myśleć o byciu esperantystami jako o przynależności do pochodzącej z własnego wyboru [mem elektita – wybrana przez siebie] diasporycznej mniejszości językowej. Wzrost naszych sił i przyłączenie się nowych ludzi jest koniecznie uwarunkowane uświadomieniem sobie tych wartości.”

Ni kredas ke la unua jarcento de Esperanto pruvis la taŭgecon de la lingvo por esprimi ĉion; meze de la 80aj jaroj, komence de la dua jarcento, ni devos ekmontri al la mondo ke ni kapablas ankaŭ diri ion – ion kulture originalan kaj internacie valoran.

“Sądzimy, że pierwsze stulecie esperanta, udowodniło zdatność [taŭgecon] tego języka do wyrażenia wszystkiego; w połowie lat 80-tych, na początku drugiego stulecia, będziemy musieli wykazać [ekmontri] światu, że potrafimy także coś powiedzieć – coś kulturalnie oryginalnego i o międzynarodowej wartości”

Myślę, że oba teksty są godne uwagi zarówno ze względu na ich treść, jak i użyty język. Styl „Manifesto de Raŭmo” jest dużo bardziej potoczny (choć to dalej nie jest mówione esperanto), szerzej wykorzystywane są też środki słowotwórcze – przez co trudniej o dosłowne tłumaczenie. Dyskusja o celach oczywiście nie zakończyła się w 1980, a trwa do dzisiaj. Dość łatwo trafić można na esperantystów mających bardzo różne wyobrażenia na temat roli esperanta jako języka i jako ruchu. Esperanto bez wątpienia ma swoje życie wewnętrzne, a także swoją politykę

Materiały

Na sam koniec mały zestaw adresów, pozwalający na samodzielne zorientowanie się w esperancie:
kurs i forum lernu.net, duży słownik vortaro, zbiór tekstów verkoj.com i korpus (przydatny do wyszukiwania słów w kontekście) tekstaro.com

Zatrzymując się tutaj, zapraszam do dyskusji w komentarzach. Tekst -i cały powstający cykl- ma charakter roboczy, a ja chętnie poprawię błędy, uzupełnię niedopowiedzenia i sam dowiem się czegoś nowego.

Peterlin 2 – studia przypadku czyli powrót do przeszłości

iranwegryJako punkt wyjścia do dalszych rozważań służyć mi będzie wycieczka 15 lat w przeszłość, do czasu, kiedy osiągałem swoje największe ‘sukcesy językowe’. Rozumiem przez nie sytuacje, kiedy byłem w stanie uczyć się znacznie szybciej od swoich współkursantów, co można było zmierzyć wynikiem egzaminów. Później uczyłem się głównie samodzielnie, więc trudno i o mierzalne rezultaty i o porównanie z kimś innym. To zresztą główna, jeśli nie jedyna, zaleta zorganizowanych form nauki – łatwość porównań i liczbowe ujęcie postępów. Argumentacja dlaczego to, w sumie wziąwszy, zaleta pozorna, zostanie przedstawiona w jednym z ostatnich odcinków, tu – sama historia.

Zacznijmy jednak od prehistorii, czyli dwóch obrazków z liceum. Angielski w szkole miałem, ale niespecjalnie pamiętam te zajęcia; uczyłem się go (a właściwie wchłaniałem) czytając podręczniki do gier RPG, (dla zainteresowanych: najpierw AD&D, a potem Vampire the Masquerade i GURPS), wtedy dostępne tylko po angielsku. W liceum włoskiego uczyłem się w dwuipółkrotnie większym wymiarze godzinowym (5/tydzień), ale jakiekolwiek efekty pojawiły się dopiero gdy zaczęli nas uczyć Włosi: jeden odrabiający w ten sposób wojsko, i drugi – eks-hipis z bogatej rodziny.
Nie żeby mieli cudowne metody; po prostu byli ciekawymi ludźmi, z którymi nie dało się rozmawiać inaczej niż po włosku. Po maturze drogi się rozeszły, a mój włoski rozpłynął. Za to po angielsku zawsze miałem coś ciekawego do poczytania – od RPG przez literaturę (od Conan Doyle’a przez Conrada po Blake’a i Yeatsa wreszcie Joyce’a – wziąłem się za Ulyssesa, bo słyszałem że trudny; jak dziś to pamiętam: "faktycznie, niewiele rozumiem; przez ciekawość sięgam po polskie tłumaczenie… i też nie rozumiem, więc już wiem, że wszystko w porządku") do –oczywiście- podręczników do innych języków obcych. I nic dziwnego, że dziś angielski znam, a włoskiego nie, choć w pewnym punkcie były na podobnym poziomie.

Przydługi wstęp sygnalizuje dwa wątki: pierwszy, temat przewodni cyklu, którym jest hasło „używać, a nie uczyć się”; jeśli język jest ci do niczego (czegokolwiek, choćby do grania w gry) niepotrzebny, to po co ci on? i drugi – przekonanie, które też będzie powracać echem, że warto mierzyć wysoko, sięgać po literaturę w oryginale, a nie wykastrowane przeróbki. Co z tego, że nie wszystko jest jasne? Jeśli wybierzesz lekturę, do której będziesz chciał(a) wracać (są tacy, którzy mówią, że warto czytać tylko po wielokroć; książki ‘jednorazowej lektury’ nie są warte tego by im nawet tyle czasu poświęcić), to przy każdym powrocie będziesz rozumieć coraz więcej, zyskując więcej niż z – nawet świetnie rozumianej – literatury dworcowej. Czytaj, a nie ucz się.


No dobrze, a teraz bardziej technicznie – dwa epizody skutecznej nauki, ku zadziwieniu i przestrodze.

Węgierskiego uczyłem się w Debreczynie na tzw. letnim uniwersytecie http://www.nyariegyetem.hu/ – polecam!) – czyli miesięcznym intensywnym kursie językowym. Zacząłem w grupie zerowej (abszolút kezdő), po sześciu dniach zajęć przeniosłem się dwa poziomy wyżej, a cały kurs skończyłem w grupie piątej (z sześciu), zdając egzamin końcowy z najlepszym wynikiem (bodaj 97/100). Po miesiącu nauki ‘dogoniłem’ współkursantów, którzy przed przyjazdem do Debreczyna mieli za sobą od 4 do 6 semestrów nauki węgierskiego. Wywiad ze mną (oczywiście po węgiersku, opowiadałem m.in. o językach polisyntetycznych) ukazał się w gazetce letniego uniwersytetu, a legendy o mnie pewnie do tej pory krążą po kampusie.

Skąd się wziął powyższy rezultat? Oczywiście z tego, że uczyłem się inaczej niż inni, ale ‘inaczej’ nie oznacza tu ezoterycznych technik, a po prostu:

unikanie fiksacji na tym ‘jaki ten węgierski jest dziwny’ – zauważyłem, że część kolegów zamiast przyjąć do wiadomości np. istnienie sufiksów dzierżawczych, wewnętrznie (a czasem i na głos) buntuje się przeciwko nim; sam nie traciłem czasu na próby nagięcia węgierskiego do struktur, które już znałem, starałem się po prostu przyjąć to, co jest, z dobrodziejstwem inwentarza, bez ocen;

eksploracja przez eksperyment – od początku starałem się rozszerzyć już poznane zdania o jakiś nowy element. Już ilustruję: pierwszego dnia na sakramentalne „hogy vagy?" [jak się masz?] nauczycielki  odpowiedziałem remekül [świetnie], bo tego nas właśnie nauczyła; ale drugiego dnia już sprawdziłem, czy złożone z wyszukanych w słowniku słów "remekül, mint mindig [świetnie jak zawsze] jest prawidłowe (jest). Podobnie przy wszystkich ćwiczeniach, dialogach etc. – jeśli już wiem jak powiedzieć X, to próbuję X+cośtam.

eksploracja przez obserwację – chodzenie po mieście, patrzenie na znaki (te na tablicach, nie na niebie i ziemi) i weryfikacja ze słownikiem tego, co dokładnie znaczą. Nieprzypadkowo jeden z moich adresów mailowych to "kutya harap" (czyli "uwaga zły pies", dosłownie "pies gryzie") i tej zbitki zapewne nigdy nie zapomnę, podobnie jak kluczowych czasowników wyczytanych ze ścian toalety w akademiku. Jak słusznie mówił Yogi Berra "you can observe a lot by just watching", możesz wiele zauważyć po prostu patrząc.

optymalizacja rytmu dnia pod względem czasu nauki – jak to rozwinąć? Wstawałem o 6:00 żeby zdążyć pobiegać i wziąć prysznic zanim obudzą się moi współlokatorzy, na posiłki przychodziłem jako pierwszy, żeby uniknąć kolejek na stołówce i mieć jeszcze czas się pouczyć przed rozpoczęciem zajęć, zawsze miałem przy sobie książki i słownik, słuchałem niemal wyłącznie węgierskiej muzyki (dla ciekawych jakiej: Tankscapda i Ganxsta Zolee)

ilość czasu poświęcana na naukę – w zasadzie do tego punktu można wszystkie inne sprowadzić. Sześć godzin lekcyjnych/dzień przez pięć dni w tygodniu (wymiar kursu), to stanowczo za mało by nazwać naukę naprawdę intensywną. Szacuję, że spędzałem na nauce jakieś 8-10 godzin (ale zegarowych) dziennie [4,5 h – zajęcia; 1 h – rano przed zajęciami; 0,5 h – podczas przerwy obiadowej; 2+ h – wieczorem], przy czym zajęcia -zwłaszcza w pierwszych grupach- były najmniej wysyconą jej porcją, a najefektywniej pracowało mi się w weekendy.

ale jak znaleźć tyle czasu ? – bardzo prosto – stosując zasadę Stuyvesant ("sleep, study, socialise – pick two" – nie ma chyba wątpliwości, co  z tej trójki odrzuciłem?). W wielojęzycznej grupie studenckiej przewagę liczebną mieli początkujący, więc życie towarzyskie albo rozbijało się na narodowe kółka, albo toczyło się po angielsku; nie widziałem specjalnego sensu ani w jednym, ani w drugim, a mój węgierski dopiero pod koniec osiągnął używalny poziom. Byłem też wtedy jeszcze bardziej introwertyczny niż teraz, więc czułem się świetnie pozostając na marginesie. Paradoksalnie jednak, wiele znajomości z Debreczyna zachowałem do dziś, więc nie było tak żem do nikogo gęby nie otwierał…

Na marginesie – jeśli wierzysz w 'talent do języków', to przyjmij na próbę podobny reżim pracy (8-10 h codziennie, ale pracy, a nie użalania się nad sobą przy otwartej książce) i utrzymaj go przez miesiąc, a dopiero potem –jeśli nie będzie efektów- miaucz, że nie potrafisz.


Ciemna strona "sukcesu"?

„I’m sorry to say it, Ms. Katona, but Piotr keeps intimidating people by looking at them when they make mistakes”  – Mikhail, student Oxfordu i mój kolega z grupy początkujących

Tak naprawdę to gapiłem się nie z wyrzutem, ale po prostu zdziwiony jak można się tak kompletnie nie starać jak to czynił ten delikwent, ale fakt faktem – dla kilku osób w grupie, które przyjechały bardziej na wakacje niż na kurs językowy (teraz to rozumiem, wtedy – nie mieściło mi się w głowie), moja obecność była ciężko strawna, dlatego też zostałem "wykopany w górę" na prośbę zespołu (potem były i następne przenosiny, ale już w przyjacielskiej atmosferze).

Skoro się już pochwaliłem ("sam się nie pochwalisz, chodzisz jak opluty"), to postawię kropkę nad "i" – silne zaangażowanie (w cokolwiek) wymaga poświęceń, może prowadzić do konfliktów i do osamotnienia. Samo w sobie nie jest to niczym złym ("nie ufaj ludziom, którzy nie mają wrogów"), ale wymaga uważnego ważenia racji – nie zawsze warto, a ja wcale nie twierdzę, że jeszcze raz w Debreczynie zachowywałbym się identycznie.

Teraz łyżka dziegciu – tak zwany "sukces" opisany powyżej nie ma absolutnie żadnej wartości. Co z tego, że uczyłem się szybko i spektakularnie, skoro do niczego (poza robieniem dobrego wrażenia na węgierskich dyplomatach) mi się ten węgierski potem nie przydał? Skoro dziś, prawda jest taka, nie mówię, ani nawet nie czytam po węgiersku?

Z nauką jak z dietą – może i ważne jest to jak idzie, ale o wiele ważniejsze, to co będzie potem. A potem było niewiele – nakupiona w Debreczynie klasyka węgierskiej poezji jakoś nie przypadła mi do gustu, a czasu/chęci na głębsze poszukiwania zabrakło. Nie wziąłem się też nigdy za łotewski, co może by pomogło (jedyny podręcznik jaki mam, jest po węgiersku, w płonnej nadziei wożę go ze sobą po świecie).


Perski

Historia nie tak spektakularna, ale bardziej brzemienna w skutki.

Suche fakty w skrócie: na iranistyce mieliśmy 10-12 godzin zajęć językowych na tydzień.  Materiał z 2 lat zrobiłem w mniej niż rok (a gros z tego w pierwszym semestrze) po prostu na zasadzie – czy się wali, czy się pali, świątek czy piątek, co najmniej jedna lekcja dziennie. Zdarzało się, że omijałem zajęcia z perskiego, bo… chciałem pouczyć się perskiego, a siedząc na sali traciłbym czas na puste pogawędki.

Po 3 semestrach nauki, na miesięcznym stypendium w Iranie, byłem w grupie razem ze studentami 5 roku (znali więcej wierszy na pamięć, ale ja mówiłem lepiej) i słuchałem po persku wykładów z historii literatury. Przy okazji nauczyłem się mówić po rosyjsku, bo grupa była rosyjskojęzyczna. Po powrocie w zasadzie przestałem się uczyć perskiego, nie przestałem natomiast go używać.

"Nie przestałem", a nie zacząłem, bo od połowy pierwszego roku korespondowałem z Irańczykami poznanymi na Usenecie (czy to nadal istnieje?), technicznie było to koszmarnie trudne (dopiero z Word 2000 pojawiła się obsługa pisma od prawej do lewej), ale wspominam ten czas z rozrzewnieniem.

Interesowałem się wtedy poezją, więc czytałem wiersze. Uparłem się, że nie będę sięgać po tłumaczenia (poniekąd słusznie) i analizy (głupio, krytyka literacka w Iranie jest b. rozwinięta, nierzadko komentarz może być ciekawszy od komentowanego dzieła); jeśli nie rozumiałem większych całości – sięgałem po fragmenty (zawsze jest coś, co da się wyczytać z tekstu). Z poezją mi potem przeszło, ale zostały zainteresowania językoznawcze (mam sporą biblioteczkę o regionalnych językach i dialektach Iranu) pojawiła się polityka – wciąż czytałem, tyle że gazety i komentarze bieżących wydarzeń. No i tak to się kręci już 15 lat – mój perski nie jest rewelacyjny, ale do tego, do czego go potrzebuję, wystarcza.


 

Podsumowanie i wnioski

Nauka musi być intensywna – nazwijmy to modelem "bardzo dużo bardzo często" – jeśli ma być skuteczna. Model "debreczyński" (8-10h dziennie) pozwala na osiągnięcie biegłości pozwalającej na aktywne używanie języka w kilka (4-6) tygodni. Model "perski" (3-5h dziennie) wydłuża ten czas trzy- lub czterokrotnie (czyli 4-6 miesięcy). Niższa intensywność powoduje, że wiele czasu marnuje się na cykle za- i przy-pominania.

Morfologię i podstawowe słownictwo każdego języka można opanować w ciągu pół roku. Wtedy (a tak naprawdę – wcześniej) należy zabrać się za to, do czego język nam jest potrzebny (lekturę klasyków literatury, rozmowy z ciekawymi ludźmi, cokolwiek…), jeśli nie ma takich rzeczy – po co się uczyć?

O długofalowym powodzeniu (tj. utrzymaniu i pogłębianiu znajomości języka) decyduje nie tyle skuteczność nauki (to, w moim ujęciu, krótka faza mobilizacji) ile to, co udało mi się z perskim i angielskim, ale nie z węgierskim i włoskim, czyli wkomponowanie stosowania języka w stały rytm dni i tygodni. Nie jest sztuką poświęcić pół roku, żeby się czegoś nauczyć, sztuką jest nadal to umieć po 1, 2, 5, 10 latach – bez stałego kontaktu to niemożliwe.

Sens nacisku jaki kładę na naukę intensywną, leży w maksymalnym skróceniu irytującego okresu, kiedy jeszcze nie można z wiedzy nabytej korzystać. Najlepiej byłoby od samego początku uczyć się robiąc, ale to nie zawsze możliwe.

Jak jednak znaleźć czas? Skąd wydobyć te 3 czy 5 godzin każdego dnia? Poza rozwiązaniem radykalnym, czyli poświęceniem wakacji, oferuję dwa tropy: pierwszy to cięcie, najlepiej aż do kości, niepotrzebnych zjadaczy czasu, jak na przykład czytanie, jak wymądrzam się tu na woofli. Drugi zaś trop to po prostu precyzyjne określenie potrzeb – zdanie jakiegoś egzaminu czy nawet przeczytanie Prousta w oryginale, żeby móc napisać o nim pracę magisterską to inne, węższe, zadania, niż "nauczenie się francuskiego". Węższe = wymagające mniejszych nakładów.

Jest też możliwe, że cel, o który nam chodzi, można osiągnąć innymi środkami – jeśli język jest mi potrzebny do pisania raz na kwartał raportu dla centrali koncernu, to mogę po prostu zlecić tłumaczenie komuś bardziej kompetentnemu, jeśli "chcę poznać ciekawych ludzi z całego świata", to może bardziej chodzi nie o "cały świat", a o "ciekawych ludzi", a ci i w Polsce się trafią, jeśli zaś idzie po prostu o to, by komuś, choćby samemu sobie, zaimponować, to zamiast się uczyć, lepiej wydorośleć.

W kolejnym odcinku, rozwijającym poruszone tu wątki, odrobinę więcej o tym jak się uczyć, czyli kilka ogólnych, prostych zasad i kolejne powtarzanie mantry "używać, a nie uczyć się".