Nie jestem orędowniczką szkół językowych. Nie jestem też ich wojującą przeciwniczką. Tak się złożyło, że mój pierwszy regularny kontakt z językiem hiszpańskim miał miejsce w jednej z takich szkół. Mam za sobą cztery i pół miesiąca kontaktu ze szkołą językową (półtora *) intensywnego kursu) i kilka przemyśleń, którymi chcę się podzielić.
Zacznijmy od kwestii zasadniczej: czy zapisanie się do szkoły językowej jest niezbędne, kiedy chcemy nauczyć się języka? Jeśli macie pomysł na własną naukę, wiecie jak i gdzie szukać właściwych na danym etapie materiałów, a przy tym jesteście odpowiednio zmotywowani, ale nie macie dużo pieniędzy – nie martwcie się. Poradzicie sobie i bez szkoły językowej, wbrew temu, co nieraz usłyszycie / przeczytacie w różnych mniej czy bardziej nachalnych reklamach. Internet naprawdę sprzyja samoukom językowym na wszelkie możliwe sposoby (przykłady w linkach pod artykułem). Jeśli natomiast absolutnie nie macie czasu, ale chodzi Wam po głowie, że fajnie byłoby przeznaczyć te dwie – trzy godzinki tygodniowo na zajęcia z jakiegoś popularnego / egzotycznego / arycpotrzebnego języka, to… możecie się zapisać, w końcu to Wasze pieniądze. Ale osobiście radziłabym wtedy przeznaczyć te pieniądze na coś, co przyniesie Wam większy pożytek – bo nikt jeszcze nie nauczył się języka przez sam fakt, że pojawiał się od czasu do czasu na zajęciach, czy to w szkole językowej, czy na lektoracie na studiach. Owszem, wiedza ma to do siebie, że nieraz potrafi sprawić wrażenie, że sama wpada do głowy – ale dziwnym trafem dzieje się to tylko wtedy, kiedy jesteśmy naprawdę mocno zaangażowani w jej zdobywanie.
Zdarza się jednak, że zapisanie się na kurs językowy to naprawdę dobra decyzja. Nie będę tu wnikać we wszystkie możliwe kombinacje sytuacji, w których ma to miejsce. Napiszę za to, jak było ze mną. Decyzję o zapisaniu się na intensywny kurs hiszpańskiego dla początkujących podjęłam po przeszukaniu internetu pod kątem materiałów do nauki tego języka, dostępnych po polsku. Nie znalazłam NIC sensownego, co mogłoby przysłużyć mi się na dłuższą metę. Nie bez znaczenia był też fakt, że w tamtym momencie takie doświadczenie zorganizowanej, grupowej nauki było mi bardzo potrzebne.
Jakie korzyści może przynieść nauka w szkole językowej? Przede wszystkim, od samego początku, od pierwszych zajęć na poziomie A1, wyrabia nawyk mówienia, wprawiania w ruch choćby minimalnego zasobu słownictwa. No i oczywiście jest nauczyciel, który poprawia nam błędy i wyjaśnia wątpliwości. W dodatku dobry nauczyciel wykorzystuje materiały z najprzeróżniejszych źródeł, co później może ułatwić nam poszukiwania własne. Brzmi super, prawda? Problem w tym, że nie zawsze tak to wygląda. Jeśli dobrze trafimy, kurs językowy będzie nieocenioną pomocą w nauce. Źle trafiony kurs – to wyłącznie strata czasu, pieniędzy i nerwów. Otóż to. "Trafienie" to tutaj słowo-klucz.
Bo prawda jest taka, że zapisy na kurs w szkole językowej to jedna wielka loteria. W dodatku, ciągnąc to borgesowskie porównanie, duża część z puli losów to losy przegrane, co jeśli weźmiemy pod uwagę iż nie są darmowe, rysuje mało optymistyczny obraz. Konkretniej rzecz ujmując, wygląda to tak, że lektorzy są przydzielani do grup niemal w ostatniej chwili, jak już zbierze się komplet, nigdy odwrotnie (już wiecie, skąd ten rysunek z kotem w worku?). Ja za pierwszym razem miałam sporo szczęścia. Trafiłam nieźle (biorąc pod uwagę, że była to nauka samych podstaw). A pod względem umiejętności organizacyjnych prowadzącego i atmosfery w grupie – trafiłam bardzo dobrze. Spodobało mi się na tyle, że jakiś czort podkusił mnie do kontynuowania nauki na kolejnym kursie, dzięki któremu dla odmiany na zawsze wybiłam sobie z głowy wszelkie formy uczenia się grupowego i stałam się zdeklarowanym samoukiem…
Czy można jakoś dopomóc swojemu szczęściu w takiej loterii? Owszem, można. Czasami. Szkoły językowe dają np. możliwość zmiany grupy, jeśli coś nam nie pasuje… Już wiecie, gdzie jest haczyk? Otóż musi istnieć grupa równoważna z naszą (ten sam język, poziom, semestr). W praktyce taką możliwość mają wyłącznie osoby zapisane na angielski bądź niemiecki. Wybrałeś/aś nieco mniej popularny język? Przykro mi, musisz cierpieć, bo grupy alternatywnej raczej nie znajdziesz. Czy można zatem zrezygnować? Tak, teoretycznie można, ale warunki rezygnacji są skrajnie niekorzystne finansowo dla rezygnującego – żeby zobaczyć, jak szkoły językowe zabezpieczają się na taką okoliczność, przeczytajcie sobie regulamin dowolnej z nich. Jest jednak pewne wyjście, może nie idealne, ale całkiem niezłe: zapłata za kurs w ratach. Całość wychodzi wprawdzie nieznacznie drożej niż zapłata z góry, ale w razie ewentualnej rezygnacji traci się dokładnie tyle, ile wynosiła pierwsza rata. Bo kolejnej się już nie płaci.
Jeśli loteria Wam nie straszna, jeśli macie trochę oszczędności finansowych i chcecie przeznaczyć je na kurs językowy, być może zastanawiacie się, jaką szkołę językową wybrać. Moja podpowiedź brzmi: jakąkolwiek. Najlepiej niedrogą. Bo tak naprawdę wszystko zależy nie od szkoły, a od osoby prowadzącej i od grupy, na jaką się trafi. Nawet w drogich i prestiżowych szkołach, gdzie nauczają sami rodzimi użytkownicy, zdarzają się fatalni nauczyciele, których typowe zajęcia można streścić zdaniem: "macie, poczytajcie sobie teksty i zróbcie do nich ćwiczenia, a ja przez ten czas popiszę sms-y". Rzeczą kluczową jest umiejętność organizacji czasu i aktywizacji uczestników zajęć. Dobrze poprowadzone zajęcia to takie, po których poczujecie się jak po treningu sportowym: przyjemnie zmęczeni. Oczywiście fajnie jest też mieć absolutną pewność, że przyswojony na zajęciach materiał nie zawiera poważniejszych błędów, ale w końcu od czego są słowniki… (W ten pokrętny sposób próbuję powiedzieć, że wysoki poziom znajomości języka u nauczyciela jest bardzo potrzebny, ale na nic się nie zda, jeśli osoba ta nie będzie umiała sensownie swojej wiedzy przekazać. Czasem, zwłaszcza kiedy zaczynamy naukę od zera, lepiej sprawdzi się nauczyciel o średniej znajomości języka, ale wysokich umiejętnościach dydaktycznych).
Jak widzicie, ani nie zachęcam, ani specjalnie nie zniechęcam nikogo do nauki w szkole językowej. Mam nadzieję, że główny wiosek, jaki płynie z mojej pisaniny jest taki, aby co najmniej trzy razy zastanowić się przed podjęciem decyzji o zapisie na kurs. Dodam jeszcze na koniec, że zgodnie z moim doświadczeniem, nauka na kursie językowym ma sens tylko wtedy, kiedy:
1. Zaczyna się naukę języka od zera – bo już od poziomu A2 (czyli odkąd jest się w stanie zrozumieć polecenia z podręczników) zdecydowanie lepiej uczyć się samodzielnie.
2. Wybiera się kurs intensywny – bo to jedyne w miarę sensowne tempo, jeśli ktoś faktycznie zamierza się języka uczyć. A i tak należy być przygotowanym na coraz więcej frustracji w miarę trwania kursu. Pamiętajcie, że będziecie w grupie. I będziecie się uczyć razem z osobami o mocno zróżnicowanym poziomie motywacji i zaangażowania, włączając w to typy, które postanowią sobie, że będą przychodzić na co trzecie zajęcia. Zawsze mocno spóźnieni. I przeważnie bez notatek. (Tak, tempo zajęć będzie dostosowywane właśnie do nich. I nie, nie możecie ich zabić). Więc wiecie… Tak, czy inaczej – OSTRZEGAŁAM.
—
Autorem ilustracji przedstawiającej kota w worku jest Andrzej Czyczyło.
*) półtora kursu wzięło się stąd, że z drugiego zrezygnowałam w połowie trwania, a miałam taką możliwość, bo nastąpiły niespodziewane zmiany, za które odpowiedzialność leżała po stronie szkoły językowej (oczywiście w tej nietypowej sytuacji otrzymałam zwrot za niewykorzystaną połowę, cóż to był za piękny dzień!)
Zobacz także:
75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli
O "łatwości" języka hiszpańskiego
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Ciekawy artykuł :-).
Osobiście jestem twardym przeciwnikiem szkół językowych. Piszesz, że nauka w szkole językowej ma jakiś sens jeśli jest od zera (na A2 już nie), a kurs jest intensywny. Piszesz też, że zapisałaś się do szkoły językowej, gdyż nie znalazłaś w języku polskim sensownych materiałów do nauki hiszpańskiego użytecznych na dłuższą metę. Często podkreślam, że sensowne materiały nie istnieją (również w języku angielskim), ale przecież na poziomie A1 można coś znaleźć w 30 sekund! Ewentualnie mogłaś pójść do księgarni i kupić samouczek za 30 zł i miałabyś tam A1, a nawet A2, a w niektórych na okładce i B1, B2 i chyba nawet widziałem gdzieś na okładce napis C1 :-O. Może nie będą to najsensowniejsze wymarzone materiały, ale ciężko mi uwierzyć, żeby szkole językowej były lepsze.
O jakości szkół językowych może nie będę się wypowiadać zbyt rozwlekle, bo nigdy do żadnej nie uczęszczałem. Powiem tylko, że poznałem native speakerkę języka hiszpańskiego, która naucza (lub nauczała – ostatnio nie mam z Nią kontaktu) w jednej z warszawskich szkół językowych. Dziewczyna nie zna nawet ortografii.
Poza tym, masz bardzo dużo racji w tym, że nauka języka obcego musi być intensywna, jeśli ktoś zamierza się języka uczyć. Nie przekonuje mnie jednak argument, że nauka w szkole językowej "wyrabia nawyk mówienia, wprawiania w ruch choćby minimalnego zasobu słownictwa." Przy dzisiejszym upowszechnieniu różnorodnego rodzaju portali można z łatwością i za darmo nawiązać kontakt użytkownikami w praktyce dowolnego języka, a nie osłuchiwać się ze słabym akcentem i niepoprawną gramatycznie mową kolegów z kursu i polskiego nauczyciela (opcjonalnie hiszpańskiego nauczyciela o dobrym akcencie, ale za to półanalfabety). W komentarzu pod innym wpisem wspominałem niedawno, że mój pierwszy kontakt z voseo był w pierwszym tygodniu nauki języka hiszpańskiego, gdy zgadałem się na chacie z jakąś dziewczyną z Argentyny. Z pewnością czuć, że mam kontakt z prawdziwymi użytkownikami tego języka, ludźmi z tej innej kultury itd. i jest to już teraz, było też z pewnością ciekawszą formą nauki języka niż "bawić się w hiszpański rozmawiając z kolegą Polakiem z kursu" – NUDA, czyż nie? Wspomniałem, że rozmowa toczyła się oczywiście w większej części po angielsku (jak wszystkie moje rozmowy w pierwszych miesiącach nauki hiszpańskiego), choć starałem się pisać po hiszpańsku tak dużo, jak daję radę. Szczerze mówiąc jakkolwiek uwielbiam język hiszpański, uważam że nie ma sensu się go uczyć nie opanowawszy uprzednio na użytecznym poziomie angielskiego (oczywiście poza sytuacjami wyjątkowymi jak np. gdy ktoś jedzie na truskawki).
To jest tak, że jak ktoś bardzo chce, to nauczy się nawet i z wybrakowanych materiałów, uzupełniając je o co tylko się da. Ale wymaga to OGROMNEGO samozaparcia i równie dużej inwencji. Przecież nawet w latach głębokiej komuny nie brakowało samouków. A kiedy czytam o Twojej historii nauki hiszpańskiego – szczerze podziwiam.
Ja w momencie zapisu na kurs zupełnie nie miałam pomysłu na plan własnej nauki. No i nie byłam pewna, jak mój lekko zardzewiały mózg zniesie bombardowanie nowymi treściami. A poza tym, tak jak napisałam, potrzebowałam po prostu interakcji z ludźmi. Jeśli natomiast chodzi o to, co można znaleźć w internecie po polsku to wierz mi, w porównaniu z kursem, na którym przerabia się z pomocą nauczyciela hiszpańskojęzyczny podręcznik + masę innych materiałów – różnica jest KOLOSALNA. Po takim ukończonym kursie A1, podczas którego starałam się nie wybiegać poza przerabiany materiał (choćby żeby nie umrzeć z nudów i frustracji na zajęciach 😉 ), automatycznie odmieniałam nieregularne czasowniki w czasie teraźniejszym, całkiem przyzwoicie znałam pretérito indefinido, nie miałam problemów z podstawowym zastosowaniem ser i estar, trochę liznęłam trybu rozkazującego… To tak z grubsza, bo było tego więcej – to co chcę powiedzieć to to, że nie nauczyłabym się tych wszystkich rzeczy z materiałów z polskich stron internetowych (ani z samouczka) – bo te są moim zdaniem mocno wybrakowane. A języka angielskiego (który mam mniej więcej opanowany na B2) nie chciałam w to wszystko mieszać. Ale oczywiście to wszystko to kwestia indywidualnych preferencji i możliwości.
Tak czy inaczej, byłam naprawdę zadowolona z tego pierwszego kursu (po zakończeniu miałam wręcz syndromy odstawienia!). Ten kurs dał mi niezły rozpęd, przyzwyczaił do systematycznej nauki.
Masz oczywiście rację, że "osłuchując się" z polskim lektorem czy kolegami z grupy, nie da rady nauczyć się poprawnej wymowy (słuchając niektórych Polaków mówiących po hiszpańsku mam wrażenie, jakbym słuchała polskiego księdza na łacińskiej mszy…), dlatego nawet jak ktoś się zdecyduje na szkołę językową, ważny jest równoległy kontakt z realnym, żywym językiem. Ale o tym już pośrednio wspomniałam – zajęcia w szkole językowej mogą co najwyżej pomóc, ale same w sobie języka nie nauczą.
Masz rację we wszystkim. Moją wadą jest, że czasami zdaję się wymagać od ludzi tak wiele jak wymagam od siebie samego. Rzecz jednak w tym, że aby opanować na wysokim poziomie jakiś język obcy POTRZEBA gigantycznego samozaparcia i dużej inwencji. Na kurs zapisać się łatwo; jeśli jest jakimś źródłem motywacji to niech będzie, jeśli jest w czymś pomocny, to dobrze. Niemniej poświęcić się nauce jakiegoś języka codziennie przez jeden rok, codziennie przez dwa lata, codziennie przez trzy lata, codziennie przez cztery lata, codziennie przez pięć lat, codziennie przez sześć lat, codziennie przez siedem lat itd. nie jest łatwo.
Myślę sobie tak: jak ktoś nie ma samozaparcia, zwyczajnie języki nie są dla niego. Jeśli zaś ktoś ma samozaparcie, szkoła językowa nie jest mu potrzebna. Ale piszę wszystkie powyższe "twierdzenia" z trochę innej perspektywy, niż tej tzw. typowej osoby zapisującej się na kurs.
Jedno pytanie: kiedy mówisz komuś, że uczysz się hiszpańskiego, też Cię pytają, czy uczysz się na jakimś kursie, lub wprost, w której szkole się uczysz? Mnie to pytanie zawsze irytuje. Lub inna reakcja: powiedz coś po hiszpańsku!
Jakoś tak się składa, że łatwiej mi zrozumieć zdeklarowanych przeciwników szkół językowych niż typowych kursantów. Tym niemniej, jestem żywym przykładem na to, że w pewnym momencie taki kurs może być bardzo dobrą rzeczą, nie zawsze jest to albo – albo.
Co do wymagania od siebie – zgadzam się, że wymagać należy, tyle że z rozsądkiem. Po co na nowo wymyślać koło, jeśli można dowiedzieć się, gdzie takie koło znaleźć i zacząć z niego korzystać? Mam tu na myśli niekoniecznie akurat szkoły językowe, ale np. podręczniki, które zdecydowanie ułatwiają proces uczenia się.
Moi znajomi akurat nie pytają mnie, czy uczę się na kursie, bo znają moje przejścia z kursami (swego czasu dość mocno to przeżywałam) i wiedzą, że teraz uczę się sama. Raczej też nie spotykam się z reakcja "powiedz coś po hiszpańsku", wręcz przeciwnie, to do mnie próbują mówić po prawie-hiszpańsku i dodają, że to taki piękny język i taki łatwy, na co ja odpowiadam coś w stylu "zacznij się go uczyć, to się przekonasz, czy faktycznie łatwy" i na tym zazwyczaj dyskusja się kończy. Z reakcji, które mnie naprawdę irytują, odnotowałam: "gdybym tylko [tu wstaw dowolny warunek], to też zaczęłabym się uczyć jakiegoś języka". No tak. Jakiegoś. Wybranego za pomocą rzutu kostką. W dodatku zazwyczaj za takim komentarzem kryje się sugestia, że nie ma nic prostszego na świecie niż nauka jakiegoś języka.
OK.
Kurs w szkole tylko:
1. Na początku edukacji językowej
2. Jeśli nie możemy się zmobilizować sami do nauki…
3. Jeśli mamy ograniczone środki to takie kursy są już od 599 zł na semestr
4. Jeśli chcemy poznać nowe osoby i lubimy dyskusje grupowe
5. Jeśli zależy nam na papierku/certyfikacie itd
Marcin
Osobiście nie jestem wielką zwolenniczką ani kursów językowych ani native speakerów. Jedna i druga opcja przedstawia dla mnie zalety i wady. Druga może być bardziej pociągając ze względu na naukę żywego języka, którym mówi się na co dzień w danym kraju. Jednak nie każdy native posiada umiejętności potrzebne w nauczaniu drugiej osoby i nie każdy używa poprawnego języka, mimo, że jest to jego język ojczysty. Nie jest on też gwarancją, że nasz akcent będzie brzmiał podobnie lub tak samo jak jego. Myślę, że dla osłuchania się z językiem można też korzystać z radia lub telewizji np. w Internecie.
Jeżeli chodzi o szkoły językowe, to myślę, że częściowo na ich złe postrzeganie może mieć wpływ sam stosunek uczniów do nauki. Wiele osób uważa po prostu, że jeżeli poświęci te 2 godziny tygodniowo na naukę, to wystarczy i w krótkim czasie opanują język na świetnym poziomie. Jest to wysoce błędne mniemanie. Poza uczęszczaniem na zajęcia, trzeba też uczyć się samodzielnie w domu.
Kolejnym elementem w przypadku szkół językowych może być nieodpowiednia selekcja nauczycieli. Teoretycznie zatrudniane są tam osoby po filologii obcej. Mimo, że nie zawsze gwarantuje to automatycznie wysoką znajomość języka (szczególnie potocznego), to wydaje mi się, że taka osoba powinna posiadać dobry akcent i wysoki poziom wiedzy merytorycznej. Jednak może już zbyt dawno temu uczęszczałam na zajęcia w szkole językowej i posiadam mylny pogląd na tę kwestię.
Jeżeli chodzi o szkoły językowe, to myślę, że częściowo na ich złe postrzeganie może mieć wpływ sam stosunek uczniów do nauki. Wiele osób uważa po prostu, że jeżeli poświęci te 2 godziny tygodniowo na naukę, to wystarczy i w krótkim czasie opanują język na świetnym poziomie.
Trafiłaś w sedno. Niestety, typowy kursant ma właśnie takie podejście. Nieco mniej typowy dodatkowo robi prace domowe i poświęca czasem chwilę na naukę. Natomiast osoba naprawdę pasjonująca się językiem w pewnym momencie zaczyna być postrzegana jako lekkie dziwadło, bo TYLE UMIE, nie wiadomo skąd (surprise! umie, bo spędza z tym językiem mnóstwo czasu).
Kolejnym elementem w przypadku szkół językowych może być nieodpowiednia selekcja nauczycieli. Teoretycznie zatrudniane są tam osoby po filologii obcej. Mimo, że nie zawsze gwarantuje to automatycznie wysoką znajomość języka (szczególnie potocznego), to wydaje mi się, że taka osoba powinna posiadać dobry akcent i wysoki poziom wiedzy merytorycznej.
Och, z tym akcentem to bywa różnie. Poznałam w sumie kilkoro nauczycieli nie-nativów (część przy okazji różnych bonusowych konwersacji) i w większości mówili całkiem nieźle, ale akurat na moim kursie trafił się egzemplarz typu "polski ksiądz na łacińskiej mszy".
Co do znajomości języka, to jak zauważyłaś, ukończenie filologii wcale nie gwarantuje takowej. W dodatku może się zdarzyć, że osoba wyspecjalizowana w języku X w pewnym momencie wpadnie na pomysł douczyć się na szybko języka Y i potem nauczać obu. A takie rzeczy, niestety, dają o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach.
Z tym internetem pełnym native speakerów to niestety nie jestem aż takim optymistą – owszem, jest pełen, ale znaleźć kogoś, kto będzie chciał nam regularnie pomagać i jeszcze tak, jak my chcemy… To wcale nie jest takie proste zadanie.
Można jak najbardziej znaleźć osobę która po prostu lubi pisać listy, a mówi językiem którego szukamy – mnie się to udało (przez http://www.interpals.net/ ).
@saksalainen
Ogromne dzięki za ten link, dziś założyłam tam profil i widzę, że strona znacząco różni się od tych, które znałam. (Więcej napisałam w odpowiedzi @prz_)
Z moich doświadczeń wynika coś podobnego. Tzn. znaleźć jakiegokolwiek native speakera chętnego do "poklikania" jest bardzo łatwo, ale znaleźć kogoś, z kim będzie można ciekawie porozmawiać, kto nie będzie półanalfabetą i jeszcze w dodatku będzie chętny do poprawiania naszych błędów – już jest o wiele trudniej.
Nie liczę na to, że ktokolwiek będzie mi pomagał w nauce języka. Liczę tylko na siebie. Nikt mnie języka nie nauczy. Tzw. człowiek z internetu to nie nauczyciel, to tylko znajomy. Nawet jeśli daleko, to człowiek z mięsa i kości z kategorii znajomych, a nie kategorii nauczycieli, lub automatów do odpisywania na pytania. Uczę zaś się ja SAM, a nie ktoś mnie uczy. Uczę się jak to małpa – przez naśladownictwo. Jeśli jednak czasem zadam pytanie językowe, nie zdarzyło mi się chyba, by mi ktoś nie próbował na moje pytanie odpowiedzieć. Odnośnie zaś półanalfabetów, sami decydujemy z kim chcemy utrzymywać kontakt, a z kim nie… Ludzi też nie tylko po języku się ocenia.
Nie należy mieć błędnych oczekiwań. Lata temu na jednym z portali wymiany językowej nawiązałem kontakt z jakąś dziewczyną z Kolumbii, która chciała nauczyć się języka polskiego, bo ponoć miała się przeprowadzić do Polski (nawet miała wybrane miasto dość sąsiednie mojemu). Wymieniliśmy między sobą kilka maili. Zadawała sporo pytań na temat Polski. Ja Jej cierpliwie na pytania odpisywałem, ale w końcu spróbowałem jakoś zasugerować, by sobie po prostu poczytała coś na temat Polski [nie będę tracił godzin na opisywanie rzeczy, które Ona przecież w moment znajdzie na Wikipedii, lub gdziekolwiek]. Chciała też, bym ja Ją NAUCZYŁ języka polskiego, wyobraźcie sobie… W efekcie się strasznie na mnie obraziła, wpadła w gniew, poubliżała mi we wiadomości i nasz kontakt się na tym zakończył.
Ja bym Jej mógł bardzo pomóc, ale gdyby UMIAŁA z tej potencjalnej pomocy rozumnie korzystać, gdyby UMIAŁA wykorzystać zasoby, którymi ja dysponuję… Na co Wy [niektórzy] ludzie liczycie w kontakcie z obcokrajowcem z internetu?
Adriano – całkowicie się z Tobą zgadzam. Oczywiście znam i interpals, i italki, i couchsurfing, i jeszcze parę grup na Facebooku, ale cóż…
Yana Para Puyu – dość mało optymistyczny i w sumie dość negatywny komentarz. Nie wiem do końca, jak wyglądały te rozmowy, ale w sumie ja w takiej sytuacji też mógłbym poczuć się nieswojo.
Ja mam ten problem, że ja bardzo chętnie poświęciłbym komuś, kto chciałby się nauczyć polskiego (lub też innego języka, który znam chociażby na B1) przynajmniej 20 minut dziennie, nawet przez moment dawałem co tydzień takie lekcje na żywo jednemu obcokrajowcowi, ale w pewnym momencie kontakt de facto się urwał. Podobnie jest, gdy wychodzę wśród znajomych z pomysłem nauki angielskiego lub innego języka tudzież meetingów angielskojęzycznych – jedno spotkanie i na tym się kończy.
A ja bardzo lubię uczyć się języków, ale nie przepadam za ślęczeniem godzinami nad książkami czy komputerem, lubię mięso, bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem, wtedy nie potrzebuję żadnej motywacji do nauki. I myślałem, że sobie wmawiam pewne rzeczy, ale będąc rok temu w Słowenii faktycznie okazało się, że kilka dni – i różnica kolosalna!
No niestety, problem w tym, że większość ludzi woli uczyć się samemu (a przynajmniej tak mówią), czego kompletnie nie rozumiem.
Hmm. A ja dzisiaj właśnie poznałam Interpals i chyba muszę zmienić zdanie 🙂
Odpowiadając @Yana Para Puyu na pytanie czego oczekuję od takiego portalu: szukam osób, z którymi rozmowa nie będzie ograniczała się do zestawu ankieterskich pytań (których nie znoszę w jakichkolwiek okolicznościach, po polsku jeszcze bardziej), zakończonych pytaniem czy mam narzeczonego albo prośbą o przesłanie fotek. Potrzebuję kontaktu z osobami, które mają jakieś zainteresowania (niekoniecznie takie jak moje – po prostu JAKIEŚ poza flirtowaniem i ewentualnie opowiadaniem o swojej wspaniałej "ścieżce kariery")
A co do wymiany językowej jako takiej, liczę na to, co sama mogę zaoferować po polsku i do pewnego stopnia po angielsku: na wyłapywanie błędów i różnych dziwactw w moich wypowiedziach i poprawianie ich. Ale to normalne, ze takie rzeczy dzieją się przy okazji i nie stanowią trzonu rozmowy.
No właśnie. Dziś zarejestrowałam się na interpals i tam naprawdę jest sporo interesujących osób (mam za sobą pierwsze realnie CIEKAWE rozmowy). Wstyd przyznać, ale do tej pory znałam tylko Difriends, gdzie średnia wieku to 18 lat i MyLanguageExchange, gdzie mało kto bywa, bo aby móc swobodnie do kogoś napisać, trzeba uiścić ukryte opłaty.
Ja dotychczas miałem takie sobie doświadczenie, ale, o dziwo, gdy wszedłem wczoraj na interpalsa, to okazało się, że napisały do mnie dwie osoby, które są rodzimymi użytkownikami dwóch niszowych języków, których się uczę, więc może, może… Zmienię zdanie 🙂
Zarejestrowałem się na interpals. Ludzie wyglądają na inteligentów jak na wszystkich stronach językowych. Sama strona wygląda przyjemnie. Napisałem po hiszpańsku kilka zdań do jakiejś osoby z USA i wypatruję, co się wydarzy…
@prz_
Z mojego punktu widzenia z tzw. niszowymi językami lipa, gdyż za mało ludzi jest na tej stronie. Połowa z garstki użytkowników keczua na tej stronie to nie native speaker'zy, a druga połowa jest z rozsianych regionów w istocie posługując się wieloma wzajemnie niezrozumiałymi językami (to jak rozmawiać z Francuzem ucząc się hiszpańskiego), lub też z miast typu Lima gdzie się w żadnym języku keczuańskim nie mówi (więc się posługują nie wiadomo czym, jeśli w ogóle).
Na stronach niejęzykowych jest łatwiej kogoś spotkać, gdyż: (1) jest więcej ludzi i (2) można precyzyjniej określić lokalizację. Poza tym, wybór języków na tej stronie jest bardzo ograniczony i w zasadzie nie uwzględniaja prawdziwie niszowych języków. Widzisz na tej liście gdzieś wayuunaiki? Jakich dwóch "niszowych" języków się @przy_ uczysz? Mam nadzieję mieć tyle szczęścia co Ty :-).
Moja metoda na niszowe języki jest inna: wejść na niejęzykowy portal i drobiazgowo określić lokalizację, gdzie się w danym języku mówi. To daje największe szanse sukcesu.
@Piotr
może tu da się kogoś sensownego znaleźć: http://www.italki.com/partners#learn=all&speak=quichua&native=1&page=1
Dzięki Michał :-).
Na pewno nie tak niszowych jak wayuu, ale… Tamilski i tadżycki.
@prz_
Dlaczego tamilski nazywasz językiem niszowym? Wikipedia podaje 68 milionów użytkowników tamilskiego. To więcej niż mieści język polski! Osobiście poznałem (i to na dyskotece w średniej wielkości mieście, nie na stronie wymiany językowej!) (pół-)Polkę mówiącą po tamilsku… Nic o tym języku nie wiem, ale na czym polega ta jego "niszowość"? :-/
Tadżycki zaś ma 4.5 miliona użytkowników i jest językiem urzędowym Tadżykistanu. Nazwać go językiem niszowym, to jak nazwać niszowym język fiński. To nie są dla mnie języki niszowe.
W moim rozumieniu, na InterPals nie ma w wyszukiwarce języków niszowych. Nie jest też to strona przez którą najłatwiej do użytkowników prawdziwych języków niszowych dotrzeć. Dla porównania poprzez badoo.com docierałem do osób władających językami liczącymi kilka tysięcy użytkowników; dotarcie do osób znających języki liczące kilkaset tysięcy użytkowników jest zaś raczej proste (nawet gdy w większości żyją na obszarach praktycznie bez internetu i z ograniczoną elektrycznością).
Piotrze, widzę, że nie masz dla siebie litości 😉 .
Tzn. Michale???
Chodzi mi o Twoje zainteresowania językami naprawdę niszowymi. Przypuszczam, że bardzo dużo trzeba się naszukać, żebyt dotrzeć do jakichkolwiek materiałów dydaktycznych (lingwistycznych) na ich temat. Chociaż z drugiej strony, jak się już coś znajdzie, to często jest to bardzo dobre pod względem treści – pisane przez prawdziwych pasjonatów (i na ogół tragiczne jeśli chodzi o jakość: siódme ksero, z ósmej kopii dziesiątej odbitki oblanej kawą 😉 ).
Jeśli chodzi o jakość i wygląd materiałów, przedstawia się to mniej więcej tak: http://chomikuj.pl/Piotr_1988/j*c4*99zyk+tikuna
Jakość materiałów nie jest jednak za wysoka. Problemem w niszowych językach bywa też praktycznie rzecz biorąc brak ich kodyfikacji (podręczniki przyjmują np. odmienne pisownie, a użytkownicy i tak żadnej z nich nie znają…).
Jakby toś pytał – owszem, mam użytkownika tikuna z Kolumbii. W Kolumbii w tikuna mówi ok. 5 tysięcy ludzi rozsianych po dżungli (zaś łącznie z użytkownikami w Brazylii i Peru we wszystkich dialektach tikuna w sumie mówi 25 tys. ludzi).
Ile czasu szukałem, by znaleźć użytkownika tikuna? Chyba paręnaście minut (plus z jeden dzień czekałem aż mi odpisze).
Jeśli zaś trafię choćby na jednego użytkownika jakiegoś języka, ten ma znajomych itd. W ten sposób np. bez jakiegokolwiek proszenia się zostałem na siłę "zapoznany" z kolejnymi użytkowmikami wayúu i chanka, bo ktoś się chciał pochwalić, że poznał kogoś z odległej Polski itd.
Ile czasu zbierałem te materiały do tikuna? Też jeden dzień :-P. Trzeba wiedzieć gdzie szukać materiałów, gdzie szukać ludzi… (hahahahaha!!!)
Mam też użytkownika innego języka z Amazonii, którym włada tylko 2 tysiące ludzi! 🙂
To wszystko nie jest aż tak strasznie trudne, jak się wydaje. Nauka niszowych języków też jest możliwa. Na razie skupiam się na językach z rodziny keczuańskiej; przez ostatni miesiąc intensywnie powtarzałem i chcę pociągnąć nieco do przodu. No i myślę by się na poważniej przyłożyć do czegoś rzadszego, ciekawszego :-). I coś dla Ciebie Michał – tikuna ma 9 tonów (5 plus 4 opadające) będąc zarazem chyba najbardziej tonalnym językiem Amazonii. Do tego posiada 18 różnych samogłosek. Nauka nie byłaby nudna.
Nie dość, że nie ma dla siebie litości, to jeszcze dla innych nie ma 😉
Okej, użytkowników tamilskiego faktycznie nie jest tak mało, to trochę jak z bengalskim – dużo użytkowników, ale w świadomości ludzi często nie ma nawet wiedzy o ich istnieniu. Pod tym względem są niszowe.
Co do porównywania tadżyckiego do fińskiego to gruba przesada, bo zauważ, jaki jest stopień komputeryzacji Finlandii, a jaki Tadżykistanu. Dodajmy też kwestię transferu – jeśli ktoś ma bardzo wolny internet, to sprawdzi maila i nic więcej – ciężko wtedy o jakiś intensywny kontakt z tym kimś (chyba, że pocztowy, ale z kolei ceny przesyłek między Polską a Azją są KOSMICZNE).
Też jestem sceptyczny wobec szkół językowych, ale przede wszystkim z powodu akcentu: Nauka to w dużej mierze powtarzanie, jeżeli siedzimy w sali pełnej osób mówiących z polskim akcentem i popełniających te same błędy w wymowie, te błędy się wzmacniają i trudno się potem ich pozbyć.
Z fińskim zaczynałem z książką i radiem, później byłem w Helsinkach na indywidualnym kursie, potem dalej książki i muzyka – i akcent mam taki że ludzie są zawsze bardzo zdziwieni kiedy powiem "English please" bo czegoś nie rozumiem.
Z drugiej strony, kiedyś firma w której pracowałem, sponsorowała nam kurs angielskiego (dopłacała część, i zajęcia odbywały się u nas), i całkiem chętnie na to chodziłem (ale czy się czegoś nauczyłem, nie pamiętam, bo to już jakiś czas temu). Przy czym jeżeli chodzi o angielski, myślę że raczej nigdy nie będę mówił jak Brytyjczyk albo Amerykanin – ale to zupełnie nieważne, bo używam tego języka głównie do komunikacji z osobami z innych nieanglojęzycznych krajów, a i ambicji w tym kierunku nie mam.
Nauka to w dużej mierze powtarzanie, jeżeli siedzimy w sali pełnej osób mówiących z polskim akcentem i popełniających te same błędy w wymowie, te błędy się wzmacniają i trudno się potem ich pozbyć.
Na szczęście kurs to najwyżej kilka godzin w tygodniu. Wystarczy odpowiednio często i długo słuchać realnego języka (choćby przez oglądanie seriali i wiadomości), żeby to właśnie ten mówiony przez Polaków brzmiał dziwnie i żeby błędy po prostu nie miały jak się wzmocnić.
Tak, ale tylko jeżeli ćwiczymy również wymowę (i to codziennie). Mowa to umiejętność motoryczna. Jeżeli źle ją wytrenujemy, to nie pomoże fakt że wiemy jak to powinno brzmieć.
A po sobie wiem, że czasem po prostu brakuje motywacji, poogląda się trochę TV i więcej się nie zrobi.
Nie uważam, aby sam kontakt z native speakerem był gwarancją uzyskania świetnego akcentu. Owszem, może nas przyzwyczaić do naturalnego brzmienia języka. Jednak, moim zdaniem nie przełoży się to automatycznie na fakt, mówienia dokładnie jak on. Wiele języków europejskich, które posiadają sporo samogłosek, ma także masę sposobów ich artykulacji. Tutaj, samo osłuchanie nie pomoże nam się zbliżyć do wymowy jaką posiada native speaker. Należało by się wspomóc zadaniami z fonetyki (oczywiście jeżeli ktoś ma takie ambicje).
Natomiast rodzimy użytkownik języka może być osobą, która pomoże nam zrozumieć niuanse języka na poziomie zaawansowanych. Może nie zawsze gramatycznych (słyszałam już wiele historii, kiedy native mówił: "po prostu tak jest i musisz to zapamiętać"), ale w zakresie słownictwa.
Dziwi mnie, że tak wiele osób wspomina o dobrym, czy wręcz wzorcowym akcencie. Wydaje mi się to akurat najmniej istotnym i godnym uwagi aspektem języka obcego. Jeśli akcent w danym języku nie wpływa na rozróżnienie, czy znaczenie dwóch (czy kilku) słów, których fonemy segmentalne są identyczne, to po co się tym tak ekscytować? Egzaltacja z powodu, że jeden uczący się polskiego powie ‘mateMAtyka’, a drugi ‘matemaTYka’ jest przesadzona. Dobry akcent ma znaczenie tylko w kilku przypadkach:
a) jesteśmy agentami obcego wywiadu usiłującymi udawać inną tożsamość narodową
b) tak jak wyżej, i dodatkowo chcemy bez wzbudzenia podejrzeń wedrzeć się, posługując się przy tym fałszywą przepustką, na teren obiektu o znaczeniu strategicznym w celu dokonania infiltracji lub działań o charakterze dywersyjnym.
Ilu z nas uczących się w XXI wieku dotyka ten ‘problem’?
Typowo polskie demonizowanie ‘złego akcentu’ jest chyba największym hamulcem powodującym obawę przed ‘śmiesznością’ i w konsekwencji unikanie posługiwaniem się językiem obcym w mowie.
Po co mamy na siłę udawać i mówić, jakbyśmy mieli kluchę w ustach, brytyjskim akcentem, skoro wcale nie ułatwia to zrozumienia w konwersacji z osobą, której angielski również jest językiem obcym? Ja z powodu akcentu nie mam ciągot do rozdzierania koszuli. Wręcz przeciwnie, lubię słuchać osoby hiszpańskojęzyczne mówiące po angielsku, bo ich wymowa, przynajmniej dla mnie, jest wręcz bardziej zrozumiała i brzmi 'ładniej'. Akcent, w porównaniu do gramatyki, słownictwa czy składni zaliczyłbym do kategorii ‘diuperels’.
„nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”
Juliusz Słowacki; „Lilia Weneda”
Jeśli akcent w danym języku nie wpływa na rozróżnienie, czy znaczenie dwóch (czy kilku) słów, których fonemy segmentalne są identyczne, to po co się tym tak ekscytować? Egzaltacja z powodu, że jeden uczący się polskiego powie ‘mateMAtyka’, a drugi ‘matemaTYka’ jest przesadzona.
W języku hiszpańskim:
límite – granica
limite – ogranicza (subjuntivo)
limité – ograniczyłem
sábana – prześcieradło
sabana – sawanna
—
Wręcz przeciwnie, lubię słuchać osoby hiszpańskojęzyczne mówiące po angielsku, bo ich wymowa, przynajmniej dla mnie, jest wręcz bardziej zrozumiała i brzmi ‚ładniej’.
Więc anegdotka. Pierwszą osobą z jaką w moim życiu rozmawiałem na głos po hiszpańsku była dziewczyna z wybrzeża Ekwadoru. Poza studentami/absolwentami medycyny i geologii jest niemal cudem, by ktoś w Ameryce Łacińskiej znał język angielski. Ona akurat zaczynała studiować medycynę, tak więc bardzo chciała do mnie mówić po angielsku, choć ja się sprzeciwiałem. Powiedziała jedno zdanie w języku angielskim. Gdy usłyszałem angielski z Jej silnym ekwadorskim akcentem tak się przeraziłem, że mniej straszniejsze mi było mówić po hiszpańsku… 😀
Dlatego napisałem „JEŚLI nie wpływa”. Inaczej się sprawy mają jeśli wpływa 🙂 . W chińskim mandaryńskim akcent (ton, akcent i intonacja (zdania) to trzy zupełnie różne kwestie) rzadko decyduje o zróżnicowaniu znaczenia, aczkolwiek są takie przypadki wynikające z morfologii wewnątrz-wyrazowej – akcentowany jest ważniejszy pod względem SEMANTYCZNYM człon:
są np: dwa słowa teoretycznie wymawiane tak samo (z dokładnością co do tonu): sink35 li214
行李 sINK35 li214; bagaż (PODRÓŻOWAĆ + śliwka (być może wg. starożytnych Chińczyków bagaż miał kształt śliwki ?)
行禮 sink35 lI214; pozdrawiać (podróżować + GRZECZNOŚĆ / UPRZEJMOŚĆ / ETYKIETA)
A jak jest w kantońskim ? Ten problem nie istnieje 🙂 – druga sylaba jest wymawiana nieco inaczej (w ‘laj’ – ‘a’ jest lekko ‘zanieczyszczone’ samogłoską ‘e’), za to jest zróżnicowanie w długości samogłosek a(krótka)/A(długa) 行. Zatem to nie ton i akcent decydują w tym wypadku o różnym znaczeniu, lecz fonemy segmentalne – w tym wypadku samogłoski).
行李 hank21 lej13
行禮 hAnk21 laj13
Akcent w angielskim wg. mnie ma małe znaczenie. W polskim ma średnie, bo na podstawie akcentu, nasz mózg identyfikuje „spacje” między słowami; po prostu dzieli potok dźwięków mowy na słowa. W angielskim nie ma takiej potrzeby, bo im więcej sylab jest w angielskim wyrazie, tym są one krótsze. Po prostu w angielskim istnieją jednostki rytmiczne, w których długość sylab(y) jest odwrotnie proporcjonalna do ich liczby. Zatem krótkie sylaby mózg klasyfikuje jako części składowe jednego słowa np.: trójsylabowego, te o średniej długości do dwusylabowego, a najdłuższe do jednosylabowego.
Co do angielskiego Hiszpanów, to miałem raczej na myśli Penélope Cruz 😉
@Michał
Zgadzam się, że gramatyka i słownictwo są najważniejsze i że z dwojga złego lepiej mówić ze złym akcentem, ale za to sensownie i poprawnie stylistycznie niż coś tam dukać z perfekcyjną wymową. Grunt, żebyśmy byli zrozumiali zarówno dla native'ów, jak i dla pozostałych osób posługujących się danym językiem. Niemniej jednak, akcent, czy też fonetyka, to integralna część języka i moim zdaniem nie powinno się jej lekceważyć.
Miałam do czynienia tylko z jedną szkołą językową, więc nie jestem obiektywna w tym temacie. Osobiście jestem bardzo zadowolona. Bo nie tylko w końcu rozpoczęłam naukę wymarzonego hiszpańskiego, ale i poznałam fantastycznych ludzi.
Fakt, że miałam z góry narzucone godziny nauki, przyczynił się do systematyczności. Bo kiedy uczę się w domowym zaciszu, czasami ciężko z tą motywacją i nie zawsze plan wypali. A tak przynajmniej miałam ustalone godziny i musiałam siedzieć i się uczyć. Dla niektórych pewnie mogłoby być to kłopotliwe, albo nawet zniechęcające, bo przecież nikt nie lubi być zmuszany do nauki. Ale ja bardzo chętnie chodziłam na zajęcia. Mogę nawet stwierdzić, że był to niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany moment. I przyczyniła się do tego wspaniała atmosfera w grupie, sposób prowadzenie zajęć. Gdybym tylko mogła, nadal korzystałabym z oferty tej szkoły językowej.
Może i zapisanie się do szkoły językowej jest ryzykowne, ale warto spróbować. Takie jest przynajmniej moje skromne zdanie.
@Jula
Twoje słowa są potwierdzeniem tego, że jak się dobrze trafi, taki kurs w szkole językowej może być nie tylko świetną pomocą w nauce, ale i czystą przyjemnością.
Kontynuujesz w jakiejś formie swoją naukę hiszpańskiego?
Dokładnie. Bardzo miło wspominam ten etap nauki. A obecnie to wygląda tak, że uczę się hiszpańskiego przy okazji studiów, a właściwie to powtarzam, bo niestety powstała tylko grupa początkująca. Oczywiście mogłam wybrać inny język, ale po prostu nie chciałam. A taka powtórka nie jest zła. Poza tym kontynuuję naukę w domowym zaciszu. Jednak nie korzystam z podręczników. Przerzuciłam się na bardziej praktyczną naukę. Przede wszystkim czytanie oraz słuchanie. Z pisaniem trochę trudniej, ale od czasu do czasu staram się i w tej kwestii coś tam zrobić. Niestety przez to, że nie mam już narzuconego z góry toku nauki, brakuje mi systematyczności. Na szczęście jest motywacja i ogromna pasja. Chyba bym już nie potrafiła normalnie funkcjonować, gdybym nie stykała się z hiszpańskim każdego dnia. Ot, takie przyzwyczajenie.
Ja także uważam, że tak naprawdę nie ważne jaką szkołę wybierzemy. W cale nie jest powiedziane, że duże i renomowane szkoły są najlepsze. Najważniejsza jest nasza motywacja i lektor prowadzący oraz grupa. Jeżeli mamy chęć nauki to uczyć będziemy się tak samo w każdej szkole.
Bardziej skupiłabym się na wyborze odpowiedniego kursu. Należy zastanowić się czy interesują nas konwersacje, zajęcia z języka ogólnego, zajęcia grupowe czy indywidualne.
Poza tym uważam, że języka obcego najlepiej jest się uczyć w kraju, w którym jest on językiem używanym każdego dnia. Najlepsze kursy to właśnie zagraniczne. Niedawno sama byłam na takim kursie w Madrycie i powiem Wam, że było super. To codzienna nauka. Pełna immersja językowa. Niestety, ale nawet najlepsza szkoła nei zastąpi nam praktycznego użycia języka.
Dla zainteresowanych podrzucam link do przeczytania o tym jak tam było 🙂
https://langusta.io/blog/wakacyjne-wyzwanie-z-jezykiem-hiszpanskim/
Jeżeli mamy chęć nauki, to uczyć się będziemy w szkole albo – bez szkoły. I za darmo.
Może jestem laikiem ale uważam że powinien ktoś stworzyć program nauczania dla osób o profilu humana i osobny dla profilu ścisłego. Sam jestem ścisły i nauka języka, w moim przypadku francuskiego przez wszystkie szkoły, podstawówka średnia studia, przyniosła efekt zero.
Właśnie coś kiedyś tu o tym pisałem, ale mnie "zakrzyczano". Najczęstszym argumentem było, że każdy ma taki sam mózg, bo skoro mauczył się języka ojczystego, to musi się nauczyć również obcego (arcybzdura, ale bardzo powszechna), a żaden talent, ani predyspozycje umysłowe nie są potrzebne. Oczywiście badania naukowe na bardzo niereprezentatywnych grupach, teorie o "właściwościach" mózgu nie poparte praktyką itp, a jednak wiele osób, takich jak Ty, ciągle potwierdza moje obserwacje.
Wybacz, Laiku, ale Twoje podejście "ktoś powinien stworzyć…" (KTO?) nasuwa podejrzenia, dlaczego nie nauczyłeś się tego, czy owego. Nie abstrakcyjny "ktoś", TY SAM powinieneś (pod warunkiem, że chcesz się nauczyć) opracować sobie swoją metodę, taką jaka Tobie odpowiada (nie musi przy tym odpowiadać nikomu innemu). Podział na "ścisłowców" i "humanistów" opiera się na nowych świeckich przesądach przesłaniających podstawową prawdę: "jestem humanista, bo… nie umiem liczyć". Albo "jestem ścisłowiec, bo… nie znam historii (tej prawdziwej, nie nauczanej w szkole) i nie potrafię składnie się wypowiedzieć". Przy czym trzeba oddać "ścisłowcom", że oni zazwyczaj, w odróżnieniu od "humanistów", rzeczywiście wiele potrafią i ogólnie prezentują wyższy poziom.
Oczywiście warto zwrócić uwagę, że tak naprawdę to nieznajomość zakłamanej historii czy nasyconej propagandą socjologii, psychologii, lecz obeznanie w fizyce, matematyce, biologii, chemii itp. uprawniania do nazywania siebie humanistą (bo to jest bliższe człowiekowi, jego rzeczywistym doświadczeniom).
Ustaliwszy już fałszywość tego podziału, możemy przejść do końcowego wniosku: przypisywanie kogoś do jednej z dwóch możliwych kategorii jest głupie i ograniczające, bo każdy ma inny mózg. I wbrew pozorom, WŁAŚNIE DLATEGO, Night Hunterze, każdy może się nauczyć języka, w takim zakresie, w jakim potrzebuje, dla potrzeb, które dyktuje mu rozum (serce). Talent czy predyspozycje (dla ustalonego poziomu intelektualnego, bo prawdopodobnie jeśli ktoś ledwo duka w języku ojczystym, to w obcym nie stanie się nagle pierwszorzędnym retorem) dotyczą METODY, nie samej możliwości. A metod tyle, ilu uczących się.
Każdy może nauczyć się języka w takim zakresie, w jakim potrzebuje, więc mechanikowi (ścisłowiec), co ledwo duka po polsku, serce dyktuje, by w niemieckim warsztacie podzielić się z kolegami po fachu swoją niekonwencjonalną wiedzą, poopowiadać motoryzacyjne przygody, niewyszukanymi kawałami posypać. Jednak upaprany w smarach milcząco nurkuje pod maską, bo nigdy mu się nie uda powymądrzać, jak sprawdzić, czy temperaturę silnika podnosi pęknięty blok, czy niedoplanowana głowica; nie może opownidzieć, jak za gówniarza u kumpla na działce motorynkę na krosa przerabiali; ani jak ze szwagrem po świniobiciu, nadryngoleni, od gliniarzy starym polonezem uciekali przez żużlówkę za oczyszczalnią. Jego serce aż się rwie, żeby to opowiedzieć, ale nie może, bo nie ma zdolności, talentu, inteligencji, czy czegoś jeszcze. Pracuje tam już pięć lat i dalej mówi "ich habe funfzig zwei Jahren, bo inaczej nie umie, a o powyższych opowieściach nawet już przestał marzyć.
Piszesz o jakiejś METODZIE, ale skąd on ma ją wziąć? Samemu stworzyć????? To tak, jak pani polonistka ze starego wartburga stworzy motorówkę.
Niektórzy powołują się na jakieś teorie,badania, ekspertów, a ja wiem swoje z doświadczenia, z praktyki, z rzeczywistosci i to jest dla mnie bardziej wiarygodne. Niech jakiś bujający w obłokach teoretyk od plastyczności mózgu weźmie takiego mechanika i nauczy go perfekt niemieckigo przez pięc lat. Mogę już na pewniaka przyjmować, że mu się nie uda.
@Night Hunter
Upierasz się na coś, co jest z założenia niemożliwe. Z kilku powodów. Dany ktoś może nie być w stanie przyswoić perfekt języka w ogóle, bo mu na to nie pozwala inteligencja, albo pracowitość (jej brak). To raz. Dwa – pięć lat to, zwłaszcza dla osoby mniej zdolnej (chodzi o ogólne zdolności intelektualne), absurdalnie wysoko podniesiona poprzeczka. Wyznacznik poziomu "perfekt" – opowiadanie śmiechowych anegdot, dowcipów, wtrącanie w rozmowę błyskotliwych uwag, czy aluzji politycznych – jest całkiem do rzeczy. Ale nawet profesor z siwą brodą w końcu da się zaskoczyć i czegoś nie zakapuje. Trzy – kim jest ów tajemniczy KTOŚ, kto ma przyjść i za kogoś rozwiązać problem? To właśnie wygląda na żywcem wyjęte z abstrakcyjnej teorii nieprzystającej do praktyki.
"Piszesz o jakiejś METODZIE, ale skąd on ma ją wziąć? Samemu stworzyć?????"
Właśnie tak, do tego zmierzam. Nie bez powodu mówimy o uczeniu SIĘ. Zauważ, że sam podajesz przykład metody ograniczonej przez inteligencję. Polega ona na przetłumaczeniu słowo w słowo myśli wyrażonej w języku ojczystym w nadziei, że rozmówca domyśli się, o co chodzi.
Myślę, że właśnie to podejście (u każdego najlepiej sprawdzi się co innego, a szczytowe osiągnięcia zależą od ogólnych zdolności) jest bliskie praktyce życiowej.
Losowy Kowalski, który raz po raz nie dobiegnie do tramwaju na przystanku, może i chciałby być sprinterem pokroju Bolta. Niech przyjdzie ktoś i w pięć lat zrobi z niego króla bieżni.
Tak samo na pewniaka przyjmuję, że mu się nie uda!
Nie wiem czy podział na "ścisłowców" i humanistów jest sensowny, moim zdaniem nie jest. Każdy ma trochę inne zdolności, także jeżeli chodzi o samą naukę języków, jednym łatwiej przyjdzie nauka gramatyki, innym słówek, jeszcze inni szybko opanują akcent i będą dużo rozumieć, a z gramatyką długo sobie nie poradzą.
Metod nauki języków jest mnóstwo, możliwe że są ludzie którym żadna z nich nie pomoże, ale najpierw należałoby co najmniej kilka wypróbować. I jest jeszcze kwestia wyboru samego języka, dla kogoś niemiecki czy francuski może być udręką bez nadziei na poprawę, a powiedzmy z włoskim albo szwedzkim może być dużo prościej. Bo podoba nam się brzmienie, bo z jakiegoś powodu szybko "złapaliśmy" strukturę, bo mamy silną wewnętrzną motywację.
Każdy ma trochę inne predyspozycje, ale podział na humanistów/ścisłowców wydaje mi się tak uproszczony, że aż wprowadzający w błąd. Siegając pamięcią do lat szkolnych nie kojarzę chyba ani jednej osoby, która zgodnie z tym stereotypem była bardzo dobra z nauk ścisłych i kompletnie beznadziejna z humanistycznych, i odwrotnie. Najbardziej oczywiste dwie grupy, to ci, którzy całkiem olewali naukę i szło im źle ze wszystkiego, oraz ci którzy się przykładali i byli w miarę przyzwoici z każdego przedmiotu. Inna grupa do której mógłbym przypisać kilka osób, to "wkuwacze", którzy potrafili wkuć materiał na blachę i dobrze radzili sobie z przedmiotów jak historia czy chemia (mówię ciągle o poziomie szkolnym, gdzie chemia polegała głównie na wkuwaniu na blachę układu okresowego i podobnych, miejsca na myślenie tam było niewiele), ale przy przedmiotach, w których trzeba było zastosować wiedzę do rozwiązania problemu (matematyka, programowanie na informatyce) radzili sobie fatalnie. Mogli też otrzymywać dobre oceny z języków obcym, które w szkole są przyznawane głównie za kartkówki ze słówek, a nie faktyczną umiejętność posługiwania się językiem. Być może takie osoby często błędnie są nazywane "humanistami", bo nie radzą sobie z matmą, za to całkiem nieźle z kilkoma innymi przedmiotami?
Z lat szkolnych zamiast przepaści u ludzi w wynikach w naukach ścisłych i humanistycznych, ja raczej kojarzę pozytywną korelację: np. osoby dobre z matematyki zwykle też dobrze radziły sobie z pisaniem wypracowań i przelewaniem myśli na papier. A w życiu zawodowym odnoszę wrażenie, że programiści to jedna z grup zawodowych najlepiej posługująca się językiem angielskim.
Raczej nie dostrzegam w swoim otoczeniu zależności, żeby osoby techniczne gorzej sobie radziły z językami (nie upieram się, że taka nie istnieje, może na pewnie zjawiska nie zwracałem uwagi, może zapomniałem, a może tak się po prostu żłożyło, że osoby na które trafiałem nie są próbką reprezentatywną dla populacji)
@Laik: wierzę, że możesz mieć trudności z nauką języków pomimo starań i zaangażowania, ale to, że jednocześnie dobrze chwytasz nauki ścisłe uznałbym według swoich doświadczeń raczej za przypadek, niż jakąś powszechnie występującą u ludzi regułę.
@MightHunter:
To co opisujesz brzmi jak opis osoby nieśmiałej, niekoniecznie z problemami językowymi stricte. Dużo osób również w języku ojczystym chciałoby zabawiać towarzystwo angegdotami, ale się wstydzą więc pozostają na uboczu.
Osoby bardziej pewnie siebie i ekstrawertyczne faktycznie mogą mieć pewną przewagę jeśli chodzi o szybkość postępów, bo samym swoim stylem bycia, bez tworzenia specjalnego planu na naukę podejmują aktywności sprzyjające rozwojowi umiejętności językowych. Osoba bardziej otwarta kontaktu z ludźmi cały czas szuka, i jak tylko ma okazję, to zagada łamanym niemieckim, Niemcy się pośmieją i poprawią błędy – język się rozwija. Przez sam fakt przebywania w robocie z obcokrajowcami będzie wyrabiać sporo konwersacji dziennie, podczas gdy mruk mówi tylko tyle ile musi.
Może gdyby mechanik z Twojej opowieści częściej chodził pić po robocie z Niemcami, to jego niemiecki by się rozkręcił? (ostatnie zdanie pół żartem, pół serio)
Ja tylko odpowiedziałem przykładem na Twoją teorię, że "każdy może się nauczyć języka, w takim zakresie, w jakim potrzebuje, dla potrzeb, które dyktuje mu rozum (serce)". Teraz dodajesz jeszcze inteligencję-to pojęcie dość mało precyzyjne, ale chodzi o jakieś czynniki wrodzone, i z tym się zgadzam.
Ostatnie zdanie w moim komentarzu miało brzmieć "mogę już na pewniaka przyjmować zakłady, że…", ale kluczowe słowo mi wypadło. I dlatego miało być "perfekt przez pięć lat", bo dłużej nie chciałoby mi się czekać na pieniądze za wygrany zakład. Ale dobra, poczekam do końca życia, a wygraną zapisze w testamencie na walkę z bzdurnymi teoriami dotyczącymi nauki językow. Ta o możliwości osiągnięcia perfektu przez każdego jest jedną z pierwszych na mojej liście.
A to, że ten mechanik ma sam dla siebie stworzyć metedę, to jakby kandydat na pilota miał sobie wymyślić metodę nauki latania samolotem. Efekty obydwu metod byłyby masakryczne.