podróże

Surfowanie między kanapami

couchsurfingO poszukiwaniu znajomych, z którymi można porozumieć się w interesujących nas językach obcych, pisała już Karolina w tym artykule. Do tego celu może być użyteczny także portal CouchSurfing. Rejestracja jest bezpłatna i prosta.

CouchSurfing różni się zasadniczo od Interpals i Lang-8 pod jednym względem: kontakt za pośrednictwem portalu jest tylko środkiem do celu. Właściwym jego celem jest nawiązanie kontaktów w świecie rzeczywistym. Niesie to wiele możliwości, ale nie jest też wolne od zagrożeń.

 

Słowo „couchsurfing” oznacza surfowanie między kanapami. W istocie głównym (choć nie jedynym, do czego zaraz przejdę) przeznaczeniem portalu jest poszukiwanie noclegów w obcych krajach u ich mieszkańców. Obecnie strona liczy kilka milionów użytkowników z całego świata. Trzeba dbać o swój wizerunek, gdyż kluczem do sukcesu są referencje. CouchSurfing jest ciekawym sposobem na tanie podróżowanie i poznanie ludzi z całego świata. Internet jest pełen entuzjastycznych opinii osób, które, zarówno podróżując, jak i goszcząc turystów, zyskały wiele nowych znajomości i doświadczeń.

Oczywiście trzeba też uważać. Pewna dziewczyna korzystająca z noclegu w Portugalii powiedziała mi, że gospodarz w nocy dobijał się do jej pokoju i był bardzo zdziwiony, że nie jest zainteresowana seksem, bo dla niego to oczywiste, że sypia z dziewczynami, które gości. Zagrożenia jednak da się ominąć – na stronie jest osobny dział z zasadami bezpieczeństwa. Osoby korzystające z CouchSurfing twierdzą, że nawet, jeśli seks się zdarza, to za obopólną zgodą.

Aby korzystać z CouchSurfing, nie trzeba koniecznie oferować noclegu. Można zamiast noclegu wybrać oprowadzenie kogoś po mieście. Osobiście nigdy nie nocowałam u osoby poznanej za pośrednictwem tego portalu ani nikogo takiego nie gościłam. Z doświadczenia w postaci Erasmusa w Paryżu wiem jednak, że CouchSurfing pomaga w nawiązaniu nowych znajomości po przyjeździe do obcego kraju. Wystarczy wpisać nazwę miasta do wyszukiwarki- grup i wydarzeń jest naprawdę sporo. CouchSurfing daje też okazję do ćwiczenia języków obcych w rodzinnym kraju.

W Warszawie np. w każdy czwartek o godzinie 20 w kawiarni Kwadrans Po Nieparzystej odbywają się spotkania Languages Exchange. W praktyce dominującym na nich językiem jest angielski, ale można też poćwiczyć takie języki, jak rosyjski czy szwedzki. Istnieją też spotkania tematyczne, np. dyskusyjny klub książkowy lub sesje gier planszowych. Możliwości jest naprawdę sporo – zachęcam do zapoznania się.

Zobacz też…

Za co kocham lang-8 oraz gdzie szukać przyjaciół
Jak tanio zorganizować językowe wakacje?
Czeski w jeden miesiąc?
Język czeski – pierwsze wrażenia
Język czeski – odsłona druga
Macedoński – wstęp i z czego uczyłem się przez ostatni miesiąc
Język macedoński w praktyce

Języki regionalne Francji – Alzacki

 

 W związku z moim zeszłorocznym pobytem we Francji powstało trochę tekstów, które początkowo miały się znaleźć na nowej stronie poświęconej szeroko rozumianym podróżom. Ostatnimi czasy jednak doszliśmy z moją dziewczyną do wniosku, że ciężko pogodzić wszystkie obowiązki i na kolejnego bloga niestety nie starczy czasu. W poczekalni czeka więc mnóstwo artykułów podróżniczych i nie tylko. Nie byłbym bowiem sobą, gdybym nie stworzył tekstów opisujących obecną sytuację językową we Francji. Dlatego też w najbliższym czasie na blogu pojawią się artykuły o dialekcie pikardyjskim, językach bretońskim, baskijskim oraz dwóch wariantach oksytańskiego. Na początek jednak wybierzemy się do regionu leżącego na granicy niemiecko-francuskiej zwanego Alzacją, gdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi ciągle włada germańskim dialektem znanym powszechnie jako język alzacki.
„Und jetzt fahren wir nach Strassburg.” – powiedziałem naszemu kierowcy. „Strasbourg” – poprawił mnie nieznajomy, ewidentnie akcentując fakt, iż jest to miasto francuskie i o symbolizowanej przez głoskę „sz” niemieckości nie może być mowy. Wjechawszy jednak do Strasburga trudno nie oprzeć się wrażeniu, że germański duch unosi się nad centrum przynajmniej w takim samym stopniu jak ten europejski nad okolicami  parlamentu i ciężko poczuć, że oto jesteśmy we Francji. Alzacja jest bowiem tworem szczególnym, będącym przez lata obiektem rozgrywek pomiędzy europejskimi mocarstwami, w ciągu ostatnich 150 lat zmieniając przynależność państwową w stopniu podobnym do mieszkańców regionów znacznie nam bliższych.
Flaga Alzacji.

Sam Strasburg był przez długie lata wolnym miastem cesarskim, w którym najwięcej do powiedzenia miały kontrolujące nadreński handel możne rody kupieckie. O bogatej przeszłości świadczą liczne szachulcowe budynki i wznosząca się na głównym placu gotycka katedra – symbole niegdysiejszej wolności zakłóconej przez imperialne zakusy silniejszych sąsiadów. Pierwszym monarchą, który postanowił naruszyć neutralność Strasburga był Ludwik XIV – jego wojska zajęły miasto w roku 1681 i na okres niemalże 200 lat ustanowiły w nim władzę francuską. W 1871 roku na skutek wojny francusko-pruskiej Strasburg został przyłączony do nowo powstałych Niemiec i jako stolica Alzacji-Lotaryngii był w ich składzie aż do końca I wojny światowej. Po abdykacji cesarza Wilhelma II posłowie alzaccy ogłosili niepodległość swojego landu, ta jednak nie była respektowana przez żadną ze stron konfliktu i zachodni brzeg Renu powrócił w granice Francji, by po ponad 20 latach znów stać się ofiarą wojny.

II wojna światowa odcisnęła na mieszkańcach Strasburga szczególnie mocne piętno. Najpierw miasto ewakuowano, a następnie władze III Rzeszy zezwoliły na powrót jedynie mieszkańcom niemieckiego pochodzenia, z których wielu wcielono siłą do nazistowskich sił zbrojnych. „Malgré-nous” (pl. „wbrew nam”), bo tak przyjęło się nazywać Alzatczyków służących wbrew swej woli w Wehrmachcie, ginęli na wszystkich europejskich frontach, a po wojnie na fali propagandy antyniemieckiej bywali oskarżani o kolaborację z okupantem i prześladowani przez władze francuskie. Dla wielu mieszkańców tego regionu stali się oni symbolem alzackiego kryzysu tożsamościowego. Bo trudno jednoznacznie powiedzieć kim są Alzatczycy.
Dwujęzyczna tablica z nazwą ulicy w Colmarze.

Pierwotnym językiem używanym w okolicach Strasburga były dialekty alzackie z grupy alemańskiej przypominające w pewnej mierze szwajcarską odmianę niemieckiego. Od czasów rewolucji francuskiej sytuacja lingwistyczna na tym terenie była idealnym odbiciem politycznej – żadne z państw nie poczuwało się do tego by szanować kulturową odrębność mieszkańców Alzacji, których w zależności od realiów politycznych próbowano wychować na przykładnych Niemców lub Francuzów. W dużej mierze przyczyniło się to do stopniowego wymierania miejscowych dialektów. Dziś na szczęście język alzacki powoli wraca do łask. Na ulicach Colmaru i Strasburga można zobaczyć alzackie nazwy ulic, na wsiach zakładane są dwujęzyczne szkoły, a charakterystyczne Winstubezdają się być najpopularniejszymi lokalami w okolicy. Wszystko to jednak jest zaledwie cieniem tego, czym było kiedyś.

Plakat z lat 50. nawołujący do nauki języka alzackiego.

Co dwa lata w alzackiej wsi Ohlungen odbywa się festiwal kultury alzackiej „Summerlied”, na który ściągają ludzie z całego regionu, żeby pobawić się przy dźwiękach ludowej muzyki, popijając Meteora  i zajadając Flammkueche, czyli miejscowe piwo oraz coś na kształt pizzy. Dzięki znajomościom Haliny mieliśmy zaszczyt stać się gośćmi specjalnymi tej imprezy, podczas której można było poczuć zupełnie inne, niefrancuskie oblicze Francji. Do Ohlungen zjechali wykonawcy z rozmaitych regionów Francji, w których tradycyjnie używa się innych języków. Obok Alzatczyków mieliśmy więc również okazję zobaczyć Bretończyków i korsykański zespół I Muvrini. Łatwo było wyczuć atmosferę wzajemnej współpracy na rzecz zachowania dorobku tych tradycyjnych społeczności. Wśród miejscowych kramów znalazło się nawet miejsce dla osób rozdających broszury informujące o panującym we Francji totalitaryzmie językowym oraz wzywające do obrony tożsamości regionalnej. I rzeczywiście trudno nie oprzeć się wrażeniu, że o ile rewolucja francuska wprowadziła nową jakość jeśli chodzi o równość ludzi bez względu na ich pochodzenie, o tyle wprawiła w ruch machinę dążącą do całkowitej unifikacji kraju pod względem lingwistycznym. Ci którzy się owym zabiegom oparli dziś są już w znaczącej mniejszości, a Alzatczycy, mimo stosunkowo niewielkiej liczebności, zdają się być jedną z grup najlepiej zorganizowanych. Lata romanizacji zrobiły jednak swoje.

Alzatczycy w strojach ludowych pod katedrą w Strasburgu.

Jean-Pierre jest członkiem Rady Języka Alzackiego i mieliśmy z nim okazję porozmawiać na temat sytuacji dialektów we współczesnej Francji. Z jednej strony alzacki nie jest już kojarzony z kolaboracją, można się go uczyć w szkołach i nietrudno go usłyszeć nawet na ulicach dużych miast, które w pozostałych regionach Francji są w pełni zromanizowane (konia z rzędem temu, kto w Rennes usłyszy bretoński).  Z drugiej natomiast pojawiają się liczne trudności, które stoją na przeszkodzie dalszemu rozwojowi tego języka. Alzacja jest bardzo zróżnicowana dialektalnie i fakt, iż dwie osoby z różnych części tego regionu mówią w germańskim dialekcie wcale nie musi oznaczać, iż się rozumieją. Trudno natomiast utworzyć ogólnie przyjętą zestandaryzowaną wersję, bo siłą rzeczy musiałaby ona faworyzować mieszkańców któregoś z pobliskich miast. Kolejnym wielkim problemem jest używanie języka tradycyjnego przez dzieci i młodzież – cóż z tego, że uczą się go w szkole, kiedy na podwórku go nigdy nie używają i przekazanie go potomkom zdaje się być w takiej sytuacji bardzo wątpliwe. Przechodzenie w takiej sytuacji na znacznie atrakcyjniejszy francuski jest kwestią naturalną. Nawet w samym języku alzackim zwroty tak podstawowe jak „dzień dobry”, „dziękuję”, „proszę” zostały całkowicie zapożyczone z francuskiego, a ich germańskie odpowiedniki są według naszego znajomego jedynie archaizmami, których nikt już nie używa.  Innym niezwykle interesującym zjawiskiem jest używanie w konwersacji Alzatczyków dwóch bądź trzech (w przypadku gdy dana osoba zna jeszcze Hochdeutsch) języków jednocześnie. Dla wielu mieszkańców tego regionu rzeczą normalną jest opowiadanie o czymś po francusku, by tuż za chwilę przejść na dialekt alzacki i dokończyć swój wywód po niemiecku. Jest to coś niesamowitego i jednocześnie obrazującego faktyczną multikulturowość Alzatczyków.

Pisana wersja dialektu alzackiego jest względnie zrozumiała, przynajmniej dla osób znających niemiecki. Na jednym z plakatów nawołujących do nauki alzackiego dziecko pyta się dziadka po francusku "Grand-père, pourquoi n'y a-t-il plus de cigognes en Alsace?" ("Dziadku, dlaczego już nie ma bocianów w Alzacji?"). Dziadek natomiast, i to już polecam sobie wszystkim osobom niemieckojęzycznym samemu przetłumaczyć, odpowiada: "Weisch bue, wenn d'Stoerick uewers Elsass flieje, heere se uewerall Franzeesch reede, dann meine se, sie wäre noch nit ankumme un flieje widdersch."

Podobne posty:

Jak tanio zorganizować językowe wakacje?

Dzielnica La Plaine w Marsylii.

Języka obcego można się godzinami uczyć z podręczników, radia, telewizji, gazet i książek. Możemy również znaleźć rozmówców poprzez różnego rodzaju portale internetowe. Każda jednak osoba, która nauczyła się w dobrym stopniu języka obcego powie chyba, że nic nie daje takiej motywacji i w dłuższej perspektywie takich postępów jak wyjazd w miejsce, gdzie język, którego się uczymy jest używany na co dzień. Nie, wbrew pozorom artykuł ten nie będzie reklamą biura podróży bądź szkoły językowej organizującej mniej lub bardziej sensowne kursy. Zamiast polecać coś, o czym nie mam pojęcia postanowiłem skorzystać z doświadczenia i opowiedzieć o tym jak rzeczywiście za niewielkie pieniądze możemy sobie zorganizować niezapomniany wyjazd do obcego kraju.

Idąc ulicami Poznania nierzadko widuję wystawy biur podróży, na których widnieją oferty dwytygodniowych wycieczek do Chorwacji za ponad 2000 złotych. Trochę śmiać mi się chce biorąc pod uwagę, że rok temu mieszkałem w kraju spod znaku szachownicy 3 miesiące (gdyby wliczyć w to znacznie tańszą Macedonię liczba miesięcy wzrośnie nawet do czterech) i przeżywając masę przygód oraz spotykając na każdym kroku interesujące osoby wydałem na to dokładnie taką samą liczbę pieniędzy, co turyści, których świat nierzadko ograniczał się do tego, co pokazał im przewodnik. Każdy naturalnie pragnie od wyjazdów czegoś innego – rzecz jednak w tym, że chcąc opanować język obcy im wyjazd bardziej obfituje w kontakt z obcokrajowcami, tym lepiej. A pieniądze? Cóż, z reguły preferujemy wydawać ich mniej, czyż nie?

Rady co do zorganizowania wyjazdu oszczędniejszego a zarazem językowo bogatszego są dwie – jedna dotyczy zakwaterowania, druga jest już związana stricte z przemieszczaniem się.

Widok na stare miasto w Dreźnie.

Couchsurfing
Zapewne niejeden z Was spotkał się z portalem Couchsurfing i wie, na czym on polega. Pozwolę sobie zatem w skrócie wytłumaczyć jego działanie osobom, które nigdy o nim nie słyszały bądź są do niego negatywnie nastawione. Portal działa na prostej zasadzie – rejestrujemy się na nim, a następnie możemy do woli przeglądać bazę osób zarejestrowanych w miejscu, do którego się wybieramy, napisać do jednej z takich i następnie liczyć na pozytywną odpowiedź. Wyobraźcie sobie, że jedziecie do Berlina, Paryża czy Londynu i tam zamiast w hotelu spędzacie czas u kogoś kto mieszka w tym miejscu od dawna – rozmawiacie z nim, poznajecie jego zwyczaje, stajecie się na krótko częścią lokalnego społeczeństwa, które nierzadko potrafi o otaczającej przestrzeni powiedzieć więcej niż słynne zabytki czy kramy z kiczowatymi pamiątkami.

Nie macie czasu ani pieniędzy na wyjazd? Możecie zawsze gościć przybyszy zza granicy w swoim miejscu zamieszkania. To również jest świetna okazja do tego, by poznać ciekawe osoby, porozmawiać w obcym języku lub pomóc naszemu znajomemu nauczyć się języka polskiego (wbrew pozorom można spotkać obcokrajowców, którzy naszą mowę ojczystą opanowali na poziomie umożliwiającym komunikację).

Podróżując stopem przez Bułgarię.

Autostop
Do jazdy autostopem byłem kiedyś nastawiony bardzo negatywnie i doskonale rozumiem ludzi, którzy mają do tego sposobu podróżowania pewne zastrzeżenia. Wiele osób uważa, że jeżdżąc stopem bądź biorąc autostopowiczów narażamy się na niepotrzebne ryzyko i możemy stać się ofiarą przestępstwa. Jest w tym zapewne ziarnko prawdy, ale uważam, że równie dobrze można oberwać po głowie wracając wieczorem z imprezy, a nie jest to rzecz, której ludzie unikają jak ognia. Podróżując stopem oczywiście należy zachować pewne środki bezpieczeństwa, ale nie można popadać w panikę – znam mnóstwo osób, które ów środek transportu stosują od dawna w różnych miejscach na całym świecie, od Portugalii przez Tadżykistan po Chiny i nie zamieniliby go na żaden inny. Wiem jedno – nic tak nie potrafiło urozmaicić nigdy mojej podróży jak właśnie spotykanie ciekawych osób na drodze. Żeby nie być gołosłownym przytoczę tu historię z życia wziętą.


Rok temu ja i moja dziewczyna jechaliśmy z Tesalonik do Bitoli (Macedonia), gdzie mieliśmy rozbić namiot w parku narodowym Pelister, bo rano byliśmy w tym miejscu umówieni ze znajomym. W okolicach Edessy wziął nas pewien Grek, który po 30 minutach rozmowy zaproponował byśmy z nim zjedli kolację w jego domku nad jeziorem Prespa przy granicy grecko-macedońsko-albańskiej. Panos, bo tak ów Grek miał na imię, mieszkał w Agios Germanos (gr. Άγιος Γερμανός), przygotował nam greckie potrawy, obwiózł po okolicy odkrywając przed nami świat o jakim nie mieliśmy pojęcia. Mieliśmy okazję zobaczyć wymarłe wioski, których mieszkańcy zostali wypędzeni w trakcie wojny domowej pod koniec lat 40., usłyszeliśmy słowiańskie dialekty, którymi do dziś mówią niektórzy mieszkańcy tych ziem i których nazewnictwo jest dla Greków kwestią dość problematyczną – Panos nazywał to "językiem jugosłowiańskim" bądź "dialektem Skopje" zręcznie unikając nazwy "macedoński". Przenocowaliśmy w Grecji i nazajutrz nasz gospodarz odwiózł nas pod granicę, skąd do Bitoli pozostało nam jedynie 40 kilometrów. Gdybyśmy jechali publicznym środkiem transportu nie mielibyśmy szans na przeżycie tej przygody, która stała się jednym z najciekawszych momentów w czasie czterech miesięcy spędzonych na Bałkanach. Wieczór w Agios Germanos będę pamiętał lepiej niż wieżę Eiffla, Luwr i inne rzeczy, których zobaczenie jest marzeniem wielu ludzi. O tym, że spotkane przypadkiem osoby są lepszymi obiektami konwersacji niż budynki nie muszę chyba wspominać.

Port w Rovinju (Istria).

Językowe wnioski
Bez względu na to, czy Couchsurfing i jazda stopem przypadną komuś do gustu, warto wspomnieć, że sam wyjazd niewiele da pod względem językowym jeśli będziemy unikać kontaktów z miejscowymi ludźmi. Mitem jest bowiem przekonanie, że wystarczy długo przebywać w jakimś miejscu by nauczyć się danego języka, a zamknięcie się w bańce polskiej czy angielskiej jest często najprostszym i najmniej efektywnym rozwiązaniem (chyba, że akurat na tych językach nam najbardziej zależy). Couchsurfing i jazda stopem tylko zwiększają częstotliwość kontaktów z tubylcami – może więc warto się zastanowić, czy za rok nie spróbować? Naturalnie, jeśli macie inne pomysły spędzania wakacyjnego czasu i chciałby się nimi podzielić to zapraszam do dzielenia się nimi.

Podobne posty
Jak znaleźć czas do nauki?
Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych
Czy warto zapisać się na kurs językowy?
Język macedoński w praktyce
Płynny w 3 miesiące – czy aby na pewno?