Były blaski nauki języków rzadkich, pora teraz na cienie. Albo i ciernie, bo czasem uczenie się tego, co nietypowe męczy, uwiera, kłuje. Nie mam wątpliwości, że i tak warto, plusów więcej niż minusów, ale kto spodziewa się miłej przechadzki, ten może się boleśnie pomylić.
Jedną z podstawowych zalet uczenia się języków rzadkich jest wymuszona szczupłością opracowań konieczność kontaktu, konfrontacji wręcz, z odmienną kulturą i jej nosicielami. To też ludzie, ale całkiem inni niż my. Patrząc ich oczyma – a język, mówiąc wzniośle, daje tego namiastkę – widzimy świat od innej strony niż zwykle. Ale, ale. Jedną z podstawowych trudności uczenia się języków rzadkich jest dokładnie to samo – konieczność kontaktu z odmienną kulturą. Co w małej dawce fascynujące, w większej (a nauka języka to proces o dużym natężeniu) może męczyć, to co pięknie wygląda na zdjęciu, z bliska może nie być już tak efektowne. Ironizuję teraz: pasterze krów na sawannie – krowy, kurz, kurz i krowy, półzrozumiałe ceremonie, półzrozumiałe rozmowy. Ile tak można? Że niby nie trzeba się do tego ograniczać? Że i z przysłowiowym Masajem można porozmawiać o kenijskiej polityce, o najnowszych memach, Occupy Wall Street czy nagrodach MTV? No można, tylko nie z każdym i raczej nie w maa, a po angielsku – a chodzi przecież o to, żeby maa poznać. Pamiętamy – wielojęzyczność, różne zakresy użycia różnych języków. Więc siłą rzeczy zostajemy przy tych paru tematach (niekoniecznie trywialnych, niekoniecznie mniej wartych), które normalnie omawia się w maa.
Moi lezgińscy znajomi czytają te same książki co ja, ale czytają je po rosyjsku (na lezgiński nie są tłumaczone – i nic dziwnego), więc żeby omawiać je po lezgińsku, musieliby tłumaczyć sobie w głowie. Można, ale po co? Z lezgińskim jeszcze o tyle dobrze, że powstaje w nim prasa i literatura, jest co poczytać. No tak – tu dochodzimy do kolejnego aspektu tego samego zjawiska – ale ta prasa to wiadomości lokalne, a literatura to impresje na temat bogatej historii walecznych Lezginów. I jedno i drugie często ciekawe, a miejscami fascynujące, ale to mimo wszystko dość wąski zakres tematyczny. To oczywiście w pełni normalne. Lezgini piszą o tym, co ich interesuje i o czym – tego mogą być pewni – nikt inny nie napisze. Nie dziwię się ani nie wybrzydzam, mówię po prostu, że jeśli ktoś chce poznać maksymalnie szeroką panoramę świata (a takie jest jedno z założeń tego cyklu), to musi wiedzieć, że języki niszowe dadzą mu unikalny, ale bardzo wąski jej wycinek.
I jeszcze szyderczy cytat z An Beal Bocht, jednej z moich ulubionych książek (której zresztą nie przeczytałem):
If we're truly Gaelic, we must constantly discuss the question of the Gaelic revival and the question of Gaelicism. There is no use in having Gaelic, if we converse in it on non-Gaelic topics. He who speaks Gaelic but fails to discuss the language question is not truly Gaelic in his heart; such conduct is of no benefit to Gaelicism because he only jeers at Gaelic and reviles the Gaels. There is nothing in this life so nice and so Gaelic as truly true Gaelic Gaels who speak in true Gaelic Gaelic about the truly Gaelic language.
Przypomina to trochę internetowych poliglotów, którzy – jak można sądzić z filmików, jakie wrzucają na YouTube – uczą się nowych języków wyłącznie po to, by opowiadać w nich o tym, w jaki sposób się ich nauczyli. Pogoń za własnym ogonem – przez chwilę bawi, potem nuży, a pożytek niewielki. Ciekawe, że to przy irlandzkim natknąłem się i na wczesną identyfikację (i wyszydzenie) zjawiska, i na próby przeciwdziałania – przykładowo, jednym z celów wydawanego w USA kwartalnika An Gael jest publikowanie pisanych po irlandzku tekstów, które nie dotyczą Irlandii, a jeden z idoli mojej młodości, Panu Hoglund, wychodząc z podobnych przesłanek przetłumaczył na irlandzki Kalewalę (a także np. Fundację Asimowa).
Śmieszno-strasznej momentami fiksacji na punkcie własnego języka wśród mniejszościowych "aktywistów" towarzyszy często specyficzne nastawienie do historii i wyraziste poglądy polityczne. Z jednej strony trudno się dziwić, że społeczności, których dzieje historiografia głównego nurtu pomija nawet w przypisach, z uporem dążą do tego, by świat dostrzegł i docenił ich dorobek. Podobnie jak nas razi pisanie historii Europy pomijającej wszystko, co na wschód od Odry, tak i innych boli, gdy wielonarodowe państwa promują (albo nawet narzucają) punkt widzenia swoich "narodów tytularnych", nierzadko ignorując wkład, jaki w tworzenie wspólnej kultury wnieśli przedstawiciele mniejszości. Polsko-niemiecki spór o Kopernika dziś wygląda abstrakcyjnie (bo wszyscy wiemy, że "Kopernik była kobietą"), ale wcale nie tak dawno był sprawą niezmiernie ważną; dla narodów młodszych i mniejszych niż Polacy i dziś podobne kwestie ("kogo wydaliśmy", "od jak dawna tu jesteśmy") są nad wyraz wrażliwe.
Na tyle wrażliwe, że broniąc własnego miejsca na świecie (czy też je "odzyskując" albo "odkłamując"), bardzo łatwo zapędzić się w mitotwórstwo i ciąg swobodnych skojarzeń (przedgrecką ludnością Grecji byli m.in. Pelazgowie, hm, Pe-lazgi; no tak, pra-Lezgini). Badacz z zewnątrz jest postrzegany jako naturalny sojusznik (interesuje się nami, więc zna, lubi, docenia, działa na rzecz wspólnej sprawy), co stawia go w niewygodnej sytuacji – albo zachowa wierność "sprawie", albo obiektywizm. Angażując się, "robiąc coś" dla krzewienia językowej i narodowej tożsamości (warto to robić!), trzeba uważać, by nie utracić kontaktu z rzeczywistością, ale też by nikogo nie urazić.
Język jest zjawiskiem społecznym, ale także – poprzez swój związek z tożsamością etniczną/narodową – politycznym i jako takie staje się czasem przedmiotem doraźnych rozgrywek. Na świecie jest całkiem sporo miejsc, gdzie zwaśnieni sąsiedzi sponsorują wzajemnie swoje mniejszości etniczne, dążąc do osłabienia rywala, i jeszcze więcej takich, gdzie autorytarna władza obawiając się inspirowanej z zewnątrz działalności wywrotowej czy separatystycznej z dużą podejrzliwością patrzy na wszelki lokalny aktywizm, także językowy. Wplątanie się w taki scenariusz – co może się przydarzyć mimowolnie, w czasie badań terenowych – grozi całkiem poważnymi konsekwencjami (przy czym na ogół dużo gorszymi dla lokalnych informatorów niż dla samego badacza). Nie mówię tu, że trzeba takich badań zaniechać, ale warto zdawać sobie sprawę z szerszego kontekstu, postępować ostrożnie, a polityki, kiedy się tylko da, unikać.
Na koniec wreszcie trudność praktyczna – w bliższym kontakcie z użytkownikami języków rzadkich, nietypowych, kulturowo odległych, okazuje się często, że przezwyciężenie bariery komunikacyjnej (=nauka języka) nie kończy nieporozumień, a czasem wręcz je wzmaga. O ile bowiem od cudzoziemca nie mówiącego po X-owemu nikt nie będzie wymagał, by zachowywał się jak X, o tyle wraz z upływem czasu i coraz większymi kompetencjami językowymi ta taryfa ulgowa się kończy ("mówisz jak my, zachowuj się jak my").
Dostosowanie się do innej normy zachowań w praktyce może okazać się trudne, i to pod wieloma względami. Pominę tu, jako oczywiste, kwestie równościowe – status kobiet i mniejszości – by skupić się na dwu często pomijanych zagadnieniach – autonomii decyzyjnej jednostki i prawie do prywatności. Zaryzykuję tezę, że większość kultur świata przydaje tym dwóm elementom o wiele mniejsze znaczenie niż nasza. W Polsce raczej nie uzależnia się ważnych życiowych decyzji (wybór zawodu czy miejsca zamieszkania, małżeństwo), od opinii rodziców – można je co najwyżej skonsultować. Tymczasem w wielu (i to bardzo różnych) kulturach świata sprzeciwienie się woli rodziców przez dziecko – choćby dorosłe i usamodzielnione – jest piętnowane jako skrajny egoizm. Z prywatnością podobnie – w takim Iranie trudno znaleźć zrozumienie, gdy chce się spędzić jakiś czas bez niczyjego towarzystwa. Można się oczywiście dostosować, co jednym przychodzi łatwiej, a innym nie tak łatwo; można się programowo nie dostosowywać (ale wtedy wychodzi się na chama i prostaka); można wreszcie zachowywać konwenanse, a w środku kipieć z irytacji (ale długo to nie potrwa).
Nauka języków rzadkich jest ciekawą przygodą nie pomimo wyżej opisanych trudności, ale właśnie dzięki nim. Pozwala bowiem skonfrontować własne wyobrażenia na temat historii, tożsamości, tego co jest, a co nie jest ważnym tematem, czy wreszcie tego, jak powinno się żyć na codzień, z odmiennym mikrokosmosem. Nie zawsze jest łatwo i przyjemnie, ale to, co łatwe i przyjemne rzadko bywa wartościowe.