metody nauki

Jak znaleźć czas na naukę?

Zawsze wydawało mi się, iż najciekawszą rzeczą w samym blogowaniu jest interaktywność całego tego przedsięwzięcia (autorami są przecież poniekąd wszyscy czytelnicy), dlatego też starałem się brać pod uwagę każdy głos czytelników "Świata Języków Obcych" oraz zmieniać jego treść zgodnie z ich oczekiwaniami. Dlatego też, w związku z pytaniami zamieszczonymi przez kilku czytelników pod postem "Зачем же писать на других языках?" dotyczącymi tego, czy i jak jest możliwe uczenie się kilku języków jednocześnie, postanowiłem się tą kwestią zająć w osobnym artykule. Będzie to jeden z niewielu postów, który być może przyda się nawet osobom nie mającym do czynienia z językami obcymi, więc możecie go do woli polecać znajomym.

Pewien czytelnik w swoim komentarzu stwierdził, że chodząc do liceum niemożliwym jest uczenie się języków obcych przynajmniej pół godziny dziennie. Nie jest to odosobnione zdanie, biorąc pod uwagę fakt, że nierzadko spotykamy się z opinią na temat chronicznego niedoboru czasu, który można przeznaczyć na coś produktywnego. Lubimy zwalać wtedy winę na szkołę, pracę, jakąś nadprzyrodzoną siłę, która urządziła świat w taki sposób, że na naukę języków obcych czasu już nie starcza. Tymczasem w zdecydowanej większości przypadków jest to wina tylko i wyłącznie nas samych.

Zacznijmy od prostego rachunku matematycznego. By pokazać to dobitniej wezmę pod uwagę człowieka bardzo przeciętnego, czyli takiego, który śpi codziennie po 8 godzin (mimo że większość osób nie chodzi spać wcześnie i śpi po 6), pracuje 8 godzin i 2 godziny dojeżdża do pracy (mimo że spora liczba osób czytających bloga uczy się w liceum bądź studiuje i traci w tym wypadku znacznie mniej czasu – nie piszcie mi tylko o tym ile czasu wam zajmuje nauka poza szkołą, bo sam studiowałem i wiem coś o tym;)). Doba ma 24 godziny. Odejmując od tego 18 mamy nadal 6 godzin do rozdysponowania. I teraz zanim ktoś zacznie narzekać, że nie ma czasu na zrobienie tego i owego niech się spokojnie zastanowi na co ten czas przeznacza.

Zgodzę się z faktem, że w ciągu tych 6 godzin jest pełno spraw, które chcąc nie chcąc trzeba załatwić. Trzeba się najeść, umyć, spędzić czas z bliskimi itp. Jest jednak mnóstwo rzeczy, które śmiało możemy nazwać pożeraczami czasu, czymś co w sumie niewiele do naszego życia wnosi, ale spędzamy przy tym tysiące godzin. Ile czasu dziennie na przykład spędzasz siedząc przed telewizorem, grając w gry komputerowe, oglądając zdjęcia i "lajkując" statusy znajomych na Facebooku bądź oglądając głupawe filmy na YouTube? Ile razy w ciągu tygodnia wychodzisz na imprezę ze znajomymi tracąc na to cały wieczór? Osobiście nie uważam siebie za jakiś wyjątek – tak jak każdy lubię się czasami rozerwać i jeśli ktoś wyobraża sobie mnie jako osobę, która przychodząc do domu tylko się uczy, to się grubo myli. Telewizora jednak faktycznie nie posiadam, w gry komputerowe nie grywam (aczkolwiek zdarzało mi się w przeszłości przesiadywać po kilka godzin dziennie nad Starcraftem czy wszystkimi odsłonami Europy Universalis), na Facebooka wchodzę raz na tydzień i spędzam na nim maksymalnie 5 minut, z YouTube'a korzystam raczej rzadko, a moje życie towarzyskie jest całkiem normalne – spotykam się ze znajomymi dość regularnie, piję od czasu do czasu w niewielkich ilościach alkohol (nie, nie będę nikogo tym artykułem zmuszał do abstynencji), ale jednocześnie nie jest to wyznacznik mojego stylu życia i nie wyobrażam sobie robić tego codziennie.

O co mi więc chodzi? Na pewno nie o to, by przekonywać wszystkich do tego, by przyjęli ascetyczny tryb życia. Jedynie garstka osób w takiej sytuacji byłaby naprawdę szczęśliwa (jeśli ktoś uważa, że by był to radzę mu zostać samemu w domu na tydzień – gwarantuję, że będzie ciągnęło do ludzi nawet największych introwertyków). Zanim jednak ktoś zacznie narzekać, że na naukę języków nie ma czasu to niech zastanowi się nad kwestiami, które wymieniłem powyżej i które naprawdę bardzo można ograniczyć. Jeśli natomiast ktoś uważa, że za żadną cenę nie jest w stanie porzucić oglądania "M jak miłość", spędzania wieczoru na FB, YT oraz grach komputerowych czy piwie/wódce to, brutalnie mówiąc, rzeczy te są dla niego ważniejsze niż języki i tym samym traci prawo do narzekania.

A jak zmniejszyć marnotrawienie czasu? Kiedyś zrobiłem jeden eksperyment, który w dużej mierze zmienił moje podejście do tego, jak wykorzystuję swój czas. Wystarczy do tego zeszyt, długopis oraz zegarek. W całym eksperymencie chodzi o to, by spisywać ile czasu przeznaczamy na różne czynności przez okres kilku dni (żeby całe badanie miało najbardziej obiektywne wyniki należy wybrać jakiś względnie normalny tydzień bez urlopów, egzaminów itp., choć nie jest to oczywiście wymóg). Gdy już zbierzemy dane, należy je spokojnie przeanalizować i zastanowić się nad tym, jakie zmiany w dziennym grafiku można wprowadzić od zaraz. Gwarantuję, że większości z osób, które to zrobią nagle otworzą się oczy i zauważą jak ogromną ilość czasu traciły na rzeczy kompletnie nieistotne. Szczególnie ilość godzin spędzanych bezproduktywnie przed ekranem telewizora (seriale) bądź komputera (gry komputerowe i portale społecznościowe) potrafi naprawdę przerazić. Nagle okaże się, że w ciągu tygodnia można bez większych problemów znaleźć dodatkowe kilka godzin czasu na szeroko pojęte "samodoskonalenie się".

A jakie Wy macie ciekawe pomysły na znalezienie czasu, który można produktywnie wykorzystać? Jak zwykle zapraszam do dyskusji.

Podobne posty:
Зачем же писать на других языках? 
Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych
Czy warto zapisać się na kurs językowy?
Faza plateau – co to jest i jak przez to przejść?
Jakiego języka warto się uczyć?

Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych

Niemal codziennie zdarza mi się otrzymywać maile od czytelników. Nie było nigdy dwóch listów identycznych, bo każda osoba jest kimś wyjątkowym, mającym swoje własne problemy i posiadającym rozmaite wady i zalety. Ktoś chce się uczyć angielskiego czy niemieckiego, a ktoś inny z wielką chęcią spróbowałby sił w którymś z języków słowiańskich. Niektórzy dopiero zaczynają naukę języka obcego, inni natomiast  od dawna tkwią w fazie plateau. Jest mimo to jedna rzecz, która się powtarza niemal w 90 procentach otrzymywanych maili. Przeważnie dotyczą one tego, w jaki sposób należy uczyć się języka, by się go nauczyć. Dlatego postanowiłem napisać coś prostego, niemal banalnego, co może zmieni podejście do nauki niektórych z Was.

Często odnoszę wrażenie, że ludzie uczący się języków obcych szukają jakiejś niesamowitej metody, która nagle drastycznie zmieni ich proces nauki. Przeglądają internet, różnego rodzaju poradniki, oglądają filmy, na których mniej lub bardziej znani poligloci wygłaszają różne teorie na temat nauki języków obcych. Odkrywają np., że profesor Arguelles stosuje shadowing, David James wymyślił system goldlist, Benny z Irlandii rzekomo uczy się każdego języka w 3 miesiące, Steve Kaufmann powtarza jak mantrę, że najważniejsze jest to, ile materiału przeczytamy i przesłuchamy (co w języku angielskim można określić jednym wyrazem jako input, w odróżnieniu od wytwarzanego przez nas samych outputu) przy okazji promując swój portal językowy Lingq, a niejaki Mike Campbell uprawia tzw. sentence mining. Następnie czytają historie o takich niesamowitych poliglotach jak kardynał Mezzofanti, Emil Krebs czy Ziad Fazah, którzy rzekomo nauczyli się kilkudziesięciu języków płynnie i stwierdzają, że najlepiej będzie, jeśli po prostu skopiują metody któregokolwiek ze swoich nowo poznanych autorytetów. Tymczasem nauka języka niekoniecznie na tym polega. Dużo więcej niż kopiowanie tego, co robią nasi bohaterowie, da nam odrobina zdrowego rozsądku przy spojrzeniu na kilka kwestii.

Zadaj sobie pytanie "Po co się uczę języka?"
Niby pytanie z gatunku prostych, ale wiele osób zdaje się być tego nieświadomych. Jeśli ktoś stwierdza, że fajnie byłoby się nauczyć hiszpańskiego, ale nie bardzo wie dlaczego, to moim zdaniem powinien sobie odpuścić, bo nauka będzie niczym innym jak stratą czasu. Jeśli ktoś uczy się danego języka tylko dlatego że "jest piękny", albo że ma taki kaprys, to się go zapewne po prostu nie nauczy, pomijając kilkanaście zwrotów, których absolutnie nie należy mylić ze znajomością języka.
Żadnego z moich języków nie uczę się, bo muszę albo chcę. Są raczej naturalną częścią mojego życia i utrata choćby jednego z nich w dużym stopniu wpłynęłaby na to, co robię w wolnych chwilach.

Ostatnio postanowiłem opanować przynajmniej pasywne podstawy albańskiego. Powodem tego jednak nie było moje widzimisię, ale faktyczne zainteresowanie narodem albańskim, jego historią i kulturą. Mając zerową znajomość tego języka (ciekawskich odsyłam na stronę główną albańskiej wikipedii – rozumiałem z tego dokładnie tyle samo ile każdy przeciętny Polak) zacząłem, obok przerabiania podręcznika, czytać albańską Wikipedię, a konkretnie artykuł o Kosowie. Wiem, że później będę w stanie przejść do gazet, które oprócz rozwinięcia mojego języka pozwolą mi lepiej zrozumieć sytuację polityczno-społeczną w Albanii oraz Kosowie. Języka natomiast w dużej mierze uczę się po to, by mieć to ułatwione. Nauka dla samego języka byłaby jałowa i pozbawiona jakiegokolwiek sensu prócz zaspokojenia mojej ciekawości językoznawczej.
Tak więc zanim ktoś postanowi zostać poliglotą, niech najpierw się zastanowi, dlaczego chce nim zostać. Bo z językami jest trochę jak z pieniędzmi – jeśli same w sobie są celem, to są nic nie warte. Na dodatek jeśli niosą ze sobą inne możliwości związane z naszymi zainteresowaniami, to stają się znacznie łatwiejsze do nauki i często nawet nie zauważamy, w jak szybkim czasie robimy postępy.
Wniosek z tego taki, że w większej mierze styl życia i zainteresowania wpływają na bycie poliglotą niż na odwrót.
I jeszcze tylko na moment powrócę do albańskiej Wikipedii. Było i nadal jest bardzo trudno ją czytać, ale tak naprawdę im szybciej się weźmiemy za prawdziwy język, tym lepiej. Niewiele rzeczy tak opóźnia naukę języka, jak właśnie stwierdzenia, że "dla mnie jeszcze jest za wcześnie, żeby obejrzeć film bez napisów, przeczytać książkę, porozmawiać z obcokrajowcem". Z takim podejściem nigdy nie będziemy gotowi tego zrobić.

Czas, czas i jeszcze więcej czasu
Nie ma jednej uniwersalnej metody nauki języków obcych, która z każdego zrobi poliglotę. Są porady lepsze (dużo czytać, słuchać, rozmawiać, pisać) i gorsze (wkuwanie listy słówek na jutrzejszą kartkówkę), ale mają one jedną wspólną cechę, mianowicie czas, jaki koniecznie trzeba przeznaczyć na język. Zamiast narzekać, że z języka angielskiego nie robimy wystarczająco szybkich postępów, powinniśmy po prostu nad nim przysiąść. Niekoniecznie jednak musi to być kontakt z czytanką w podręczniku, ale chociażby film bez napisów, gazeta czy książka. Cokolwiek. Powinniśmy też pamiętać, że szybki postęp niekoniecznie oznacza postęp trwały – lepiej regularnie czynić małe kroki, niż w ciągu trzech miesięcy nauczyć się podstaw komunikacji i następnie wrzucić język gdzieś do szafy (patrz Benny The Irish Polyglot). Nauka języka to zajęcie na lata i powie to każdy, kto nauczył się przynajmniej jednego.

Najlepsza metoda to przeważnie Twoja własna
Paradoksalnie jest to prawda. Nie znaczy to oczywiście, że nie należy ulepszać tego, co samemu się stosuje, wręcz przeciwnie, trzeba eksperymentować z różnego rodzaju ćwiczeniami, programami i różnorakimi metodami. Ale należy przede wszystkim myśleć o sobie, a nie o tym, że "X" nauczył się języka "Y" metodą "Z" w "V" czasu i dlatego ja powinienem zrobić tak samo. To do niczego dobrego nikogo jeszcze nie doprowadziło. Poświęć jeden dzień na zapoznanie się z różnymi metodami, a następnie je wypróbuj, żeby wiedzieć, które Ci pasują bardziej, a które mniej. I stwórz coś własnego, unikalnego. Jeśli zauważysz w metodzie jakieś wady, to postaraj się je wyeliminować. Samodzielna nauka ma to do siebie,  że należy ją codziennie udoskonalać.

Nie przejmuj się poliglotami, którzy znali 80 języków…
…bo prawdopodobnie wcale ich nie znali. W Księdze Rekordów Guinnessa widnieje niejaki Ziad Fazah, który rzekomo opanował do perfekcji 58 języków obcych. Na jakim poziomie rzeczywiście umie się nimi posługiwać, zademonstrował tu: http://www.youtube.com/watch?v=_XA1Ifi-ntE
Tymczasem w kwestii Mezzofantiego, który rzekomo nauczył się ponad 100 języków, spowiadając umierających żołnierzy czy Krebsa, władającego podobną liczbą, należy być dość ostrożnym i zastanowić się, czy rzeczywiście było to możliwe w świecie, w którym codzienny dostęp do języka obcego (co jest jednym z warunków porządnej nauki) był znacznie utrudniony, a same języki bardzo często pozostawały nieskodyfikowane (do dziś zastanawia mnie, jakim cudem opanował on język Ajnów).

Nie czytaj tego bloga…
…ani wielu innych dłużej w ciągu dnia, niż utrzymujesz kontakt z językiem. Porada z punktu widzenia blogera niemal samobójcza, ale chcę traktować każdego czytelnika jak osobę inteligentną, a nie dziecko, które trzeba prowadzić za rękę. A inteligentnej osobie mogę tylko powiedzieć, że nie ma lepszego sposobu na nauczenie się języka niż po prostu przeznaczenie do tego celu ogromnej ilości czasu. Jakkolwiek mądre byłyby porady zamieszczane tu i gdzie indziej, same w sobie w niczym nie pomogą, jeśli nie zostaną odpowiednio zastosowane.

Mimo wszystko jednak zawsze będę wdzięczny za komentarze i każda osoba, która spędzi tu chociażby 5 minut, może mieć pewność, że jest dla mnie ważna;) Tak więc komentujmy i zabierajmy się za to, co jest naprawdę ważne!

Podobne posty:
Demony głupoty – część 1
Jakiego języka warto się uczyć?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku
Płynny w 3 miesiące… Czy aby na pewno?
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?

Czy warto zapisać się na kurs językowy?

Obiecałem kilka tygodni wcześniej napisać również o tym, jak zacząć się uczyć języków obcych od zera. Jedną z pierwszych kwestii, jakie zaprzątają głowę niemal każdego człowieka jest to czy warto się zapisać na kurs prowadzony w szkole językowej. Zapewne pytanie to zadaje sobie również niejedna osoba, która regularnie odwiedza "Świat Języków Obcych". Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem zapisywania się na kursy i przede wszystkim skupiam się tutaj na nauce języka obcego poprzez własną pracę, jednak byłoby wielką niesprawiedliwością zupełnie pominąć tego rodzaj wpajania wiedzy. Dlatego postaram się przedstawić sprawę tak obiektywnie jak to tylko możliwe.

Nie wiem od kiedy prywatne szkoły języków obcych zaczęły w Polsce działać. Nie potrafię też podać danych na temat tego ilu mają uczniów i jaki procent z nich faktycznie włada językiem, jakiego się uczą. Wiem jedynie, że szkoły językowe potrafią się reklamować znacznie skuteczniej niż inne źródła, dzięki którym możemy się nauczyć języka obcego. Umieją to robić tak dobrze, że obecnie nie jest  rzadkością usłyszeć (bądź przeczytać) opinię w stylu: "Żeby naprawdę nauczyć się języka musisz pójść na porządny kurs językowy. Najlepiej w szkole X". O dziwo, do niektórych ludzi taka, żenująca moim zdaniem, forma reklamy trafia. Wydają potem nierzadko setki złotych w nadziei na to, że po roku spędzonym w szkole językowej będą umieli porozmawiać po angielsku/niemiecku/hiszpańsku na dowolny temat. Z reguły bywa bardzo różnie. Ale przejdźmy do konkretów i przeanalizujmy czy faktycznie warto się do szkoły językowej zapisać.

1. Jest wiele tańszych metod nauki języków. Tak naprawdę szkoła językowa stanowi jedną z droższych możliwości jakie stoją przed osobą chcącą się nauczyć języka obcego. Przeciętnie musimy zapłacić około kilkuset złotych za semestr, w trakcie którego zajęcia będą się odbywać raz, lub dwa razy w tygodniu. Z reguły otrzymujemy gratis podręcznik w stylu XXI wieku, czyli gęsto zapełniony uśmiechniętymi twarzami młodych ludzi, niekoniecznie natomiast obfity w wyjaśnienia dotyczące gramatyki czy słownictwa. Te czarno-białe, które z reguły są obszerniejsze i ciekawsze pod względem materiału (czyli Wiedza Powszechna, Assimil, Teach Yourself i cała reszta) z reguły są 10 razy tańsze.

2. Zajęcia raz/dwa razy w tygodniu to bardzo mało. Ludzie często idą do szkół językowych z powodu braku czasu i twierdzą, że uczęszczając na zajęcia dwa razy w tygodniu nauczą się obcego języka. Tymczasem to niestety tak nie działa. Jeżeli ktoś nie przysiądzie i nie powtórzy materiału w domu, to niech nie liczy, że cokolwiek z lekcji wyciągnie. Z mojego własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli nie ćwiczy się codziennie danego języka przez jakieś pół godziny dziennie, to postępy są raczej niewielkie. A warto dodać, że 30 minut to zaledwie niezbędne minimum. Uczniowie szkół językowych często zaś wracają z zajęć i odkładają materiały do następnego tygodnia. Gdy ukończą szkołę (a jeśli płacą i przychodzą raz na tydzień to zapewne im się to uda), nie będą mieli wytworzonej rutyny spędzania czasu z językiem obcym i w efekcie zapomną go w zastraszającym tempie. Znam kilka osób, które ukończyły kurs języka angielskiego na poziomie B2 (w naprawdę renomowanej szkole), a następnie w ogóle przestały tego języka używać. Naturalną konsekwencją było w tym wypadku zapomnienie prawie wszystkiego, czego zdążyły się nauczyć wcześniej. Po co więc traciły czas i pieniądze?

3. Różni są nauczyciele, różne są też grupy. Zapewne każdy w swoim życiu natrafiał na nauczycieli lepszych i gorszych. Ci lepsi umieli dobrze wyjaśnić zawiłości gramatyki, zasiać w człowieku chęć doskonalenia języka, poznawania kultury. Ci gorsi natomiast powodowali, że zajęcia stawały się nudne i były udręką. O ile pomoc tych pierwszych często jest nieoceniona, tak drudzy spowodują, że bardzo szybko zaczniesz żałować wydanych pieniędzy. Podobnie ma się kwestia z osobami, które uczą się języka razem z tobą – mogą albo spowodować, że poczujesz do danego języka większą miłość, albo będą hamować twój rozwój (jeżeli nic nie robisz w domu). Niestety wybierając szkołę językową wybierasz trochę kota w worku – nigdy nie wiesz jakiego rodzaju będzie twój nauczyciel czy pozostali uczniowie.

4. Szkoła językowa to nie jest jedyne miejsce w jakim nauczysz się mówić. Jednym z najczęstszych haseł jakimi szkoły operują jest możliwość odbywania konwersacji. Tak się składa, że w dobie internetu znalezienie osób chętnych do rozmowy za darmo raczej nie jest problemem. Sam w tej kwestii nie jestem autorytetem, bo nigdy nie praktykowałem poszukiwań poprzez skype, ale znam osoby, które w taki sposób z powodzeniem wyszukiwały rozmówców i sobie to bardzo chwaliły.

5. Jeśli brakuje Ci motywacji by uczyć się samemu to, niestety, nie masz alternatywy.  I to jest rzeczywiście jedyna zaleta prywatnej szkoły językowej jaką zdołałem znaleźć. W szkole zawsze będziesz miał osobę, która stanie z batem i dopilnuje tego abyś rzeczywiście przychodził na zajęcia (ile z tych zajęć wyniesiesz to już jednak osobna kwestia). Warto jednak sobie najpierw zadać pytanie, czy nie mając motywacji do nauki w samym sobie można się w ogóle nauczyć języka obcego w stopniu większym niż umożliwiającym zakupy w sklepie i spytanie się o drogę. Bo moim zdaniem jest to naprawdę bardzo trudne.

Podsumowując, nie twierdzę, że wszystkie szkoły językowe są złe. Istnieje bowiem mnóstwo miejsc, w których można naprawdę przyzwoicie opanować język obcy. Chciałbym jednak zmusić każdego do pewnej refleksji nad tym, czy rzeczywiście opłaca mu się wydać kilkaset złotych na coś, co tak naprawdę może nie być tego warte. Może czasem warto znaleźć motywację w samym sobie i przemóc się by rozpocząć naukę na własną rękę, używając do tego oczywiście tak pomocnych narzędzi jak podręczniki, radio obcojęzyczne, użytkownicy danego języka, gazety i książki. Dla ludzi, którzy chcą się podejmować tego wyzwania jest zresztą ten blog.

Chciałbym jednak też wiedzieć coś o waszym zdaniu na temat szkół językowych. Czy się ze mną zgadzacie, czy też nie? Jakie macie doświadczenia? Co byście w tym miejscu dodali?
PS:Proszę tylko o to by nie zamieszczać natrętnych prymitywnych reklam "szkoły X" (najlepiej w ogóle obyć się bez nazw, zarówno jeśli chodzi o komentarze pozytywne jak i negatywne), bo na te jestem uczulony i naprawdę będę usuwał jeśli takowe się znajdą. Chodzi mi raczej o merytoryczną dyskusję na temat tego, jakich cech byście oczekiwali od dobrej szkoły językowej itp.

Podobne posty:
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 1 – angielski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 2 – rosyjski
Jak (nie) uczyć się języków obcych – część 3 – niemiecki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku

Macedoński – wstęp i z czego się uczyłem przez ostatni miesiąc

Czasu na napisanie dwóch artykułów na pewno nie starczy (bo we wrześniu raczej go nie będzie), więc postanowiłem w jednym zmieścić tyle informacji, aby każdy był zadowolony. Zarówno ci, których interesuje wyłącznie to jak się uczyć języków obcych, jak i ci zainteresowani językową różnorodnością w ogóle. Tematem będzie język macedoński, trochę informacji o jego historii, jego pokrewieństwie z bułgarskim i serbskim oraz kilka „wyznań” na temat tego jak się go uczyłem przez ostatni miesiąc. Zaczynajmy!
Wcześniej pisałem już trochę o sytuacji językowej w byłej Jugosławii i tym dlaczego warto uczyć się serbskiego. Jedynymi językami uznawanymi obecnie za urzędowe w republikach byłej Jugosławii, których wcześniej nie tknąłem były słoweński i macedoński. O obydwu miałem pojęcie raczej mgliste i zapewne niewiele w tym względzie by się zmieniło, gdyby nie seria mniej lub bardziej losowych zdarzeń, które spowodowały, że w ostatnim czasie jeden z nich znajdował się w centrum moich językowych zainteresowań.
Szczerze mówiąc trudno pisać o macedońskim i Macedonii krótko – przy czym nie mam tu na myśli jakichś romantycznych uniesień na temat tamtejszego krajobrazu, ale to, że temat jest bardzo skomplikowany i dla kogoś nie zaznajomionego z historią Bałkanów dość trudny. Proszę też osoby bardziej zorientowane w temacie o to, by nie pisały, że potraktowałem rys historyczny po macoszemu, bo doskonale zdaję sobie z tego sprawę – w tej kwestii łatwiej byłoby mi napisać referat na kilkadziesiąt stron niż streszczenie na jedną. Jeśli kiedyś założę stronę poświęconą szeroko rozumianym Bałkanom, co zresztą mam w planach, to postaram się ten temat należycie rozwinąć. Żeby dokładniej zrozumieć istotę problemu nawet laik jednak musi sobie zdać sprawę z tego, że w starożytności istniało państwo o wdzięcznej nazwie Macedonia, na którego czele któregoś dnia stanął Aleksander Wielki. Aż do VII wieku był to region w ogromnej części zamieszkały przez Greków i miejscową ludność, która uległa w mniejszym lub większym stopniu hellenizacji (przede wszystkim Ilirów i Traków). Następnie przybyli na te ziemie Słowianie, którzy zachwiali demograficzną strukturą owego regionu do tego stopnia, że pod koniec XIX wieku każde państwo graniczące z Macedonią uznawało jej mieszkańców za Bułgarów, Greków lub Serbów, w zależności od tego czy była to opinia Sofii, Aten czy Belgradu. By sytuacja była ciekawsza miejscowa ludność zaczęła zauważać swoją odrębność i określać się jak Macedończycy, a cała kraina wchodziła w skład Imperium Osmańskiego. Nie czas teraz oczywiście na dokładne opowiedzenie historii walk Macedończyków o swoją odrębność. Myślę jednak, że sam ten szybki przekrój ukazuje złożoność problemu. 
Macedonia jako państwo i Macedonia jako historyczna kraina – źródło: Wikipedia
Sam język macedoński należy do języków południowosłowiańskich i historycznie jest on najbliższy temu, co nazywamy staro-cerkiewno-słowiańskim, który oparty był na słowiańskich dialektach z okolic Salonik (tudzież Sołunia, bo tak to miasto po słowiańsku się nazywa). Paradoksalnie jednak jest to język dość młody, przynajmniej pod względem jego kodyfikacji i uznania międzynarodowego.  Macedoński nie był bowiem aż do lat 40. XX wieku (kiedy to został językiem urzędowym w socjalistycznej Jugosłowiańskiej Republice Macedonii) powszechnie uznawany za osobny twór, a i dziś budzi spore kontrowersje. Według Bułgarów chociażby jest to jeden z bułgarskich dialektów, a nie samodzielny język – mój pogląd w tej sprawie jeszcze przedstawię. Jeszcze inne spojrzenie na kwestię językową mają Grecy, którzy nie przyjmują do wiadomości nazwy „macedoński” używając w jej miejsce terminu „słowiano-macedoński” (gr. slavomakedoniki glossa – Σλαβομακεδονική γλώσσα).  Jest to jeden z elementów, które wchodzą w skład szerszego konfliktu pomiędzy Grecją a Macedonią dotyczącego nazewnictwa i symboliki używanej w tej byłej republice jugosłowiańskiej. Między innymi dlatego Macedonia na forum międzynarodowym musi obecnie używać nazwy FYROM (Była Jugosłowiańska Republika Macedonii), bo nazwa Macedonia według Greków odnosi się przede wszystkim do historycznej krainy oraz do obszarów, których stolicą są Saloniki. Tyle w skrócie. 
Czy macedoński ma prawo być osobnym językiem?
Najpierw powiem, że samo pytanie uważam za głupie, ale niestety czasem warto zadać głupie pytanie, żeby sprawa była bardziej przejrzysta. Moim zdaniem różnica między osobnymi dialektami a językami jest bardzo płynna. Jako przykład zawsze lubię podawać Niemcy i Jugosławię. W Niemczech mamy oficjalnie jeden język niemiecki rozbity na kilka nawzajem niezrozumiałych dialektów. Jeśli ktoś w to nie wierzy to polecam sobie obejrzeć kiedyś jakieś regionalne szwajcarskie programy w telewizji 3sat i spróbować zrozumieć tamtejsze dialekty – z reguły dla ułatwienia na dole ekranu są podawane napisy w Hochdeutschu. Podobnie ma się sprawa ze wspominanym już na tym blogu językiem dolnoniemieckim (Plattdeutsch), któremu nierzadko bliżej do niderlandzkiego. Pytanie zresztą, czy gdyby historia się potoczyła inaczej nie uznawalibyśmy niderlandzkiego za kolejny dialekt? Z drugiej strony mamy natomiast Jugosławię, gdzie aktualnie istnieją oficjalnie przynajmniej 4 języki pochodzące od serbsko-chorwackiego, które są niemal identyczne, a ich użytkownicy bez problemu się nawzajem rozumieją.
Mając zatem na uwadze poglądy bułgarskich językoznawców spojrzałem na macedoński głównie pod tym względem i doszedłem do wniosków dość zadziwiających. Otóż odnoszę wrażenie, iż mam do czynienia z jakąś przedziwną bułgarsko-serbską mieszanką – gramatyka jest bardzo podobna do bułgarskiej (uproszczona deklinacja, bogata koniugacja i rozwinięte czasy), natomiast słownictwo jest tak podobne do serbskiego, że od dnia pierwszego nie miałem większego problemu z czytaniem jakichkolwiek tekstów. Przy czym czytanie było o tyle zabawne, że rozumiałem większość przekazu, ale trafiały się czasem słowa tak pospolite jak „nawet” (mac. дури), których nie rozumiałem, bo były jednymi z niewielu wyrazów akurat charakterystycznych dla języka macedońskiego. Różnice leksykalne pomiędzy bułgarskim a macedońskim są jednak widoczne gołym okiem i o ile mówiony macedoński rozumiem w całkiem niezłym stopniu, o tyle bułgarski jest dla mnie niemal czarną magią. W języku pisanym różnica jest mniejsza, ale nadal dzięki znajomości serbskiego widzę spore różnice pomiędzy obydwoma językami w niemal każdym aspekcie. Na pewno są one znacznie większe niż pomiędzy serbskim a chorwackim.
Chciałem jeszcze napisać o rzeczach, które mnie zaskoczyły jako Polaka, który zaczął się uczyć macedońskiego, bo trochę ich było, ale zauważam, że długość tego artykułu zaczyna być już trochę przytłaczająca, a obiecałem jeszcze dodać coś dla ludzi zainteresowanych stricte nauką języka.
Jak się więc zabrać do nauki języka od zera? Jak się uczyłem macedońskiego?
Po pierwsze trzeba mieć motywację, bo bez tego daleko się nie zajedzie. Ja mimo tego, że kocham się uczyć kolejnych języków i faktycznie motywację mam, biorąc pod uwagę, że do końca września będę tego języka musiał używać, to nie zawsze byłem w stanie znaleźć chwilę czasu by go szkolić. Nie wierzę więc, by ktokolwiek bez motywacji był w stanie się języka nauczyć. Jeśli natomiast masz motywację, to naprawdę niewiele potrzeba by rozpocząć swoją „językową wyprawę”.  Tu nie są potrzebne żadne magiczne sztuczki, specjalne techniki – tak naprawdę wszystko potrafi zastąpić czas i skupienie. W celu nauki macedońskiego zgromadziłem w sumie trzy rzeczy:
1. podręcznik – „Macedonian. A course for beginning and intermediate students” autorstwa Christiny Kramer, naprawdę świetna książka, która okazuje się nieocenionym towarzyszem podróży po odmętach tego języka. Wiem, że niektórzy lansują naukę języka bez gramatyki itp., czego absolutnie nie neguję – jeśli komuś to odpowiada to tym lepiej dla niego. Ja osobiście gramatykę na swój sposób lubię i nie wyobrażam sobie nauki bez użycia choćby najprostszego podręcznika. Sam podręcznik posiada jeszcze nagrania audio, co jest moim zdaniem jednym z musów (nawet jeśli nagrania są kiepskiej jakości).
2. coś do czytania – bo ile można czytać dialogi, w których Branko narzeka, że chciałby mieć psa. O źródła czytane jest względnie łatwo w dobie Internetu, jako że każda licząca się gazeta ma stronę internetową. Jedną z nich jest Нова Македонија – http://www.novamakedonija.com.mk/. Do tego postanowiłem od czasu do czasu czytać artykuły o interesujących mnie rzeczach z macedońskiej Wikipedii – swoją drogą szczególnie ciekawe jest porównywanie tych samych artykułów w wersjach macedońskiej, bułgarskiej i greckiej.
3. coś do słuchania – tu mój wybór padł na Radio77 – http://www.kanal77.com.mk/ .
4. zeszyt do pisania i usta do mówienia – bo lubię przepisywać wszystkie dialogi i niezrozumiałe słowa/zdania oraz od czasu do czasu mówić jakieś zdania związane bezpośrednio z moim życiem bądź tłumaczyć z polskiego na język, którego się uczę.
I tyle. Wiem, że ktoś teraz zarzuci mi brak native speakerów. Po pierwsze – szybkość mojego Internetu nie pozwala mi na użytkowanie skype’a, po drugie – będę miał ich niedługo aż w nadmiarze:)
Temat macedońskiego jest oczywiście na tyle szeroki, że jeszcze go znacznie rozwinę w przyszłości. Pomysłów mam bowiem na przynajmniej kilka artykułów, tylko czasu trochę brak i mam świadomość, że nie każdy ma cierpliwość by brnąć przez coś dłuższego niż 8000 znaków. Tak więc myślę, że jeśli artykuł spotka się z pozytywnym odzewem to będę kontynuować te macedońskie sprawozdania.
Podobne posty:

Faza plateau – co to jest i jak przez to przejść?

Mówiąc zupełnie szczerze mocno zastanawiałem się nad napisanie tego artykułu. Jest to temat dość kontrowersyjny i nawet nie do końca czuję się w nim specjalistą. Biorąc jednak pod uwagę, że każda osoba ucząca się języków obcych prędzej czy później przez fazę plateau przechodzi, myślę, że warto o tym napisać. Niektórzy zapewne coś z tego wyniosą. Nie ukrywam też, że, jak zwykle, liczę na treściwe komentarze. Ale do rzeczy.

Czym jest plateau?
Na wstępie chciałbym wytłumaczyć, że nie znam naukowej definicji tego zjawiska i nie sądzę by była ona potrzebna do uporania się z nim. Żeby wytłumaczyć jednak istotę plateau (jeśli istnieje polska nazwa tego zjawiska i ktoś ją zna, to byłbym wdzięczny za jej podanie) posłużę się ogólnym schematem nauki języka obcego.

W nauce języka obcego niewiele rzeczy jest tak samo motywujących jak początki. Powiedzmy, że biorę mój podręcznik do abchaskiego (dla zainteresowanych polecam linki na końcu artykułu o językach "egzotycznych"). Nie mam zielonego pojęcia jak ten język brzmi, czy wygląda. Jedyny wyraz jaki w nim kojarzę to słowo "Аҧсны" oznaczające Abchazję, którego nawet poprawnie nie przeczytam, bo nie znam się na abchaskiej cyrylicy ani na fonologii tego języka. Więc otwieram podręcznik i nagle wszystko staje się dla mnie jasne. "Dzień dobry" to po abchasku "Мшыбзиa", dowiaduję się, że w języku tym nie ma rodzajów gramatycznych, a jedynie klasy rzeczowników ożywionych (odnoszących się wyłącznie do ludzi) i nieożywionych. Nagle dowiaduję się, że "ja" to po abchasku "сара", a iść to "ацара". Po 5 minutach dowiaduję się jak odmieniać czasownik w czasie teraźniejszym (co jest zbyt skomplikowane jak na tego rodzaju artykuł) przez trzy osoby liczby pojedynczej. Umiem więc powiedzieć Сара сцоит. – Ja idę. / Бара бцоит. – Ty idziesz. Nie ma to być artykuł o języku abchaskim, więc pominę tu resztę – chciałem jedynie pokazać jak w ciągu 15 minut wzrosła moja znajomość tego języka. Od kompletnego zera do znajomości około 20 wyrazów i pewnych podstawowych wiadomości gramatycznych, których, co najważniejsze, zapewne nie zapomnę, bo są tak podstawowe, że spotkam je tysiące razy. Nic nie motywuje człowieka tak jak sukces, więc aktualnie najchętniej rzuciłbym pisanie tego artykułu i przysiadł nad abchaskim dłużej.

Ale nie zawsze tak będzie, że w ciągu 15 minut moja znajomość języka wzrośnie 10-krotnie. Takie momenty zapewne skończyłyby się po tygodniu, aż wreszcie wraz z ukończeniem podręcznika przyszedłby moment zwątpienia, w którym już nie bardzo wiedziałbym co mam robić. Każde nowe słowo jakie bym napotykał stawałoby się kroplą w morzu tego co wiem (mimo, że określenie "kałuża" byłoby w tym wypadku chyba bardziej odpowiednie), nie mówiąc o tym jak dużo rzeczy pozostało dla mnie kompletnie nieznanych. W skrócie: uczyłbym się, ale kompletnie nie widziałbym efektów swojej pracy. Co gorsza, stan ten utrzymywałby się przez dłuższy czas. I to właśnie nazywamy fazą plateau.

Czym DLA MNIE jest faza plateau?
Swoje stanowisko na ten temat poniekąd opisałem już wcześniej w artykule pt. "Jakiego języka warto się uczyć?". Dla mnie bowiem plateau to nic innego jak sprawdzenie faktycznego sensu nauki danego języka, tego czy rzeczywiście ten język lubimy (bądź czy lubimy rzeczy, do których jest on przepustką) i jesteśmy w stanie z nim spędzać czas na dobre i na złe. Dlatego wątpię w możliwość nauczenia się języka obcego przez osobę, która nie jest nim w żaden sposób zainteresowana. Przejście przez plateau w wypadku takiego kogoś graniczyłaby z masochizmem.

Cóż więc począć?
Przede wszystkim należy zauważyć, że zjawisko to przytrafia się 90% osób uczących się języka obcego, niezależnie od poziomu ich zaawansowania. To, że plateau się komuś przytrafi nie znaczy, że brak mu umiejętności, talentu, czy że jego metody nauki są kompletnie bezproduktywne. Normalną koleją rzeczy jest, że łatwiej zauważamy wzrost z 0 do 1000 niż z 5000 do 6000. Jeśli ktoś poświęca wystarczająco dużo czasu to w fazie plateau się rozwija równie szybko jak wcześniej (lub, paradoksalnie, nawet szybciej) ale trudniej jest mu to zauważyć. Ważne jest więc przede wszystkim utrzymanie stałego czasu nauki (ok. godziny dziennie przynajmniej) i codzienny kontakt z językiem. W zasadzie wskazane jest nawet przeznaczanie na naukę większej ilości czasu niż wcześniej. Wiem, że dla niektórych może to być trudne, ale naprawdę warto.

Druga kwestia to nauka w oparciu o materiały przeznaczone dla rodzimych użytkowników danego języka, których język nie będzie specjalnie przygotowany pod osobę uczącą się. Często ludzie po prostu boją się zderzenia z czymś takim, uważając, że to za trudne, że nic nie zrozumieją itp. Tymczasem bazując na samych podręcznikach nikt się języka na razie nie nauczył. Ja sam naprawdę bardzo lubię niektóre serie podręczników. Uważam, że nie ma lepszej rzeczy niż gruntowne opanowanie podstaw właśnie na podstawie dobrych materiałów dydaktycznych. Ale nie oszukujmy się – dalej niż w okolice B1/B2 (i to głównie w przypadku łatwiejszych języków i dobrych podręczników) to nas nie zaprowadzi. Jeśli więc ktoś właśnie opanował podstawy gramatyki i podstawowe słownictwo to im prędzej przerzuci się na czytanie gazet i książek, oglądanie filmów bez napisów oraz rozmowy z użytkownikami języka, tym dla niego lepiej. W innym wypadku przejście na wyższy poziom jest po prostu niemożliwe.

Trzeci punkt dotyczy samych metod jakich się używa. Nierzadko bowiem okazuje się pomocny pewien powiew świeżości. Przez ostatnie kilka miesięcy przestałem chociażby używać Anki, bo odniosłem wrażenie, że popadłem w pewnego rodzaju rutynę, która mnie najzwyczajniej irytowała i nie dawała tej samej przyjemności co kiedyś. Zacząłem się bawić trochę z shadowingiem, tłumaczeniem tekstów i filmów, nagrywaniem samego siebie mówiącego w obcych językach (przez co doszedłem do interesujących wniosków, o których napiszę następnym razem) i wszystko na nowo nabrało kolorytu. Przede wszystkim jednak warto wypróbować samego siebie w rozmowie z ludźmi władającymi tym językiem na co dzień.

I ostatnia rada. Dla niektórych może się ona wydać śmieszna i bezproduktywna, bo w zasadzie jako tako języka nie jest w stanie nauczyć. Ale na pewno pomoże utrzymać motywację na wysokim poziomie. Chodzi mianowicie o spisywanie nowych rzeczy jakich się nauczyliśmy każdego dnia oraz o skrupulatne zliczanie czasu jaki spędzamy z językiem obcym. Po pierwsze zauważymy, że nadal uczymy się nowych rzeczy i że wcale nie ma ich tak mało. Tutaj akurat całkiem pomocne okazuje się Anki – stale powiększająca się liczba kart w talii pokazuje, że stale się rozwijamy. Po drugie natomiast łatwiej będzie pilnować tego, żeby nie robić sobie przerw w nauce.

Tak więc życzę wszystkim gładkiego przechodzenia przez fazy plateau i sukcesów w nauce. Wszelkie osoby, które mają natomiast doświadczenie w jej przechodzeniu zachęcam do komentowania, bo nie ma nic ciekawszego niż treściwa dyskusja.

Podobne posty:
Jakiego języka warto się uczyć?
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie?
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Przewodnik po Anki
Języki egzotyczne – jak, gdzie i czy warto?

Język arabski – MSA, dialekty, od czego zacząć i jak się uczyć – autor: Mahu

Jedną z ważnych umiejętności jaką powinien posiadać każdy człowiek jest umiejętność korzystania z porad osób, które w pewnych dziedzinach mają wiedzę większą od nas samych. W ciągu kilku miesięcy prowadzenia "Świata Języków Obcych" pojawiło się tu wiele komentarzy równie ciekawych i treściwych jak artykuły napisane przeze mnie. Jeden z takich wpisów pojawił się w temacie o języku  ukraińskim, a dotyczy nauki arabskiego.  W związku z tym, iż moje doświadczenie związane z językami semickimi jest bliskie zeru, bo nie wykracza zbytnio poza naukę pisma arabskiego i hebrajskiego, oraz podstawowych wiadomości o samej historii poprosiłem autora komentarza (Mahu) o zgodę na opublikowanie go w formie osobnego artykułu. Mam nadzieję, że przyda się osobom chcącym nauczyć się arabskiego i że sam Mahu będzie w stanie udzielić odpowiedzi na ewentualne pytania dotyczące tego języka. Oddaję więc głos koledze.

Przystępując do nauki arabskiego musisz sama się określić co od niego chcesz. Jeśli mają to być wyjazdy turystyczne, chęć pogadania ze sprzedwcami, obsługą hotelową, czy tym podobne to nie opłaca się, najlepiej wtedy wziąć jakieś rozmówki i już.
Jeśli chcesz uczyć się żeby czytać prasę, oglądać polityczne rozmowy w TV, czy np. strony internetowe będzie ci potrzebny MSA czyli standardowy arabski oparty na klasycznym języku (choć różni sie on od koranicznego dość znacznie wskutek czego do czytania Koranu znów musisz uczyć się troszkę innego arabskiego ale to nieważne).
Jesli chcesz i czytać i dogadywać się na ulicy, rozumieć potoczną mowę i być w pełni komunikatywna w kraju arabskim, musisz opanować dodatkowo dialekt używany w danym kraju.
Choć oczywiście wykształceni Arabowie (takich spotkasz bardzo mało, generalnie rozumienie MSA jest bardzo wysokie w Katarze czy ZEA, Libanie i troszkę w Kuwejcie, ale im kraj biedniejszy i większa ciemnota to tym bardziej MSA jest bezużyteczne) rozumieją MSA, to jednak potocznie go nie używają.
I tak masz do wyboru:

– Shami zwany dialektem lewantyńskim lub dialektem wschodnim , jest używany w Jordanii, Libanie, Palestynie, Syrii.
Dochodzi tu jeszcze podział na damasceński, bejrucki, palestyński, i tzw. Ashraf czyli dialekt chrzescijańskich maronitów – wlaściwie ciężko się go nauczyć z jednego względu. Jest strasznie rozbity wewnętrznie i jakakolwiek próba znalezienia dialektu, ktory wszędzie dawałby Ci swobodę rozumienia jest bezcelowa – najszerzej rozumiany jest dialekt jordański.
Z kolei najwięcej materiałów jest do syryjskiego ale ten np. jest bardzo znowu niepopularny i w Libanie i Palestynie. Także tu sie trzeba zdecydować co i jak.
Dużo w dialekcie syryjskim spiewa Hajfa Wehbe – nawet na youtube można poszukać.

Khaliji – dialekt uzywany w Kuwejcie, Bahrajnie, Katarze , wschodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej, oraz ZEA i częściowo Omanie, raczej nie jest popularny bo kraje te sa dosc hermetyczne.

Hijazi – zachodnia Arabia Saudyjska , szczególnie okolice Mekki.

Ibri – Oman , jest to dialekt beduinów spotkałem sie z nim osobiscie. Praktycznie jest dosc niezrozumiały nawet dla Omańczyków ponieważ ludnosc beduińska dość niechętnie asymiluje się społecznie i niemal w ogóle nie posługuje się dialektami narodowymi, a dialekt ten dodatkowo stanowi o ich odrębności.

Masri – dialekt Egipski. Najłatwiejszy i najbardziej rozpowszechniony dzięki arabskim filmom , oczywiście najwięcej książek do nauki dialektu arabskiego jest oczywiscie o tym z Egiptu

Darija – dialekt maghrebski oparty na językach berberyjskich z dużymi wpływami francuskiego, od Libii po Maroko, dość odmienny od poprzednich.

Hassaniya – język Mauretanii, praktycznie niezrozumiały dla reszty Arabów. Ogromne wpływy subsaharyjskiego języka wolof.

Do tego dochodzą pomniejsze dialekty :
– cypryjski – używany na Cyprze przez Maronitów
– iracki  w Iraku
– jemeński w Jemenie , jest to język najbliższy klasycznemu arabskiemu, czasem nazywany Arabic-Arabic ze względu na swoje archaiczne słownictwo
– sudański – okolice Sudanu i Etiopii

Najłatwiejszy jest egipski i do niego dostaniesz najwięcej książek, do Darija też jest całkiem nieźle, za to do dialektu zatoki i lewantyńskiego trzeba już raczej mieć kontakt z żywym językiem danego kraju bądź miasta i minidialektami, bo próba uczenia się wielkiego dialektu tylko po to żeby wyjść na ulicę i stać jak dupa nie rozumiąc nic jest bezsensowna

Dalsze dialekty jak hassaniya czy jemański są w ogóle poza zasięgiem, nie znalazłem nic co mogłoby w jakiś sposób nadawać się do nauki tychże dialektów. 

Jak powinna wyglądać przygoda z MSA ?
Otóż musisz sobie uzmysłowić, że książek polskich do arabskiego NIE MA. Są tylko jakieś rozmówki i inne bzdury zajmujące czas jak np. gramatyka Daneckiego, który poza tym, że jest profesorem arabistyki i opisem stosunków miedzy religiami w świecie islamu to chyba nic innego nie stworzył dla ludzi zainteresowanych nauką, a jego książka do gramatyki ma gigantyczne błędy.

Najlepsze książki do nauki jezyka arabskiego, z którymi się spotkałem są pisane po hebrajsku i nic tego nie zmieni. Niestety nie każdy ma do nich dostęp i nie każdy zna hebrajski więc będziesz zmuszona korzystać z anglojęzycznych pozycji które mają jedną wielką wadę – wymowę pisaną często fonetycznie dla anglosaskich czytelników co bardzo utrudnia prawidłową naukę przy braku wystarczającej ilości materiałów dźwiękowych.

Nigy nie ucz sie arabskiego z jednego zródła , ten jezyk gramatycznie jest bardzo skomplikowany i czasem lepiej sprawdzić w wielu książkach co i jak niż skupiać się błędnie na jednej.

Książki anglojęzyczne, które mogę polecić do MSA i początków nauki to:
Mastering Arabic Book 
Mastering Arabic Script: A Guide to Handwriting 
Mastering Arabic 2
Te trzy książki zaznajomią cię z podstawami arabskiego i lekką mieszanką słówek z dialektu egipskiego , plus poznasz podstawy pisma

Teach Yourself Arabic Complete Course
To bedzie dalsza lekcja MSA , poznasz gramatykę, zasady wymowy + dalsza nauka czytania

Basic Arabic Workbook: For Revision and Practice

Arabic Calligraphy: Naskh Script for Beginners

Intermediate Arabic Workbook: For Revision and Practice

Arabic Script: Styles, Variants, and Calligraphic Adaptations

Learn Arabic calligraphy

Alif Baa: Introduction to Arabic Letters and Sounds

Let's Read the Arabic Newspapers

Ksiazki uczace pisma , roznych stylow pisania ( Rashi, Naskh czy ten cholerny Nastaliq ktory nawet i mnie po 15 latach sprawia problemy ) , plus odczytywnie kaligrafii

Basic Arabic Workbook: For Revision and Practice – tu szczególnie muszę pochwalić tę książkę, zawiera ona pismo odręczne z masą przykładów – aż 14 wariantów pisma odręcznego, przykłady ulotek, pisma z zeszytów, czy demonstracji ulicznych

The Connectors in Modern Standard Arabic
Skomplikowana gramatyka – jak dojdziesz do poziomu B1 będzie bardzo przydatna , opisuje tworzenie połączeń między zdaniami , coś jak angielskie the, at, an, on + masa partykuł objaśnień, wyjatków czasów i innych pierdółek.

Z audio polecam:
-Teach Yourself Arabic Complete Course i Ultimate Arabic Beginner-Intermediate (zawiera jeszcze podstawy 5 innych dialektów – iracki, lewantyński, maghrebski, egipski, saudyjski)

Następne dwie to dialekt zatoki perskiej, ale tylko w wersji standardowej bez podziału na etnolekt Bahrajnu czy rijadzki:
Teach Yourself Gulf Arabic Complete Course
Colloquial Arabic of the Gulf 

Do egipskiego:
Colloquial Arabic of Egypt

Do lewantyńskiego:
Colloquial Arabic Levantine

Living Arabic: A Comprehensive Introductory Course – zajebisty kurs oparty w duzej mierze na dialekcie jordańskim, ale zawiera słownictwo jakim Arabowie posługują sie na co dzień i wyjątkowo aktualne. Zdecydowanie polecam.

Spoken Lebanese – to ciężko dostać z plyta CD. Ja kupiłem wersję arabsko-angielską w miejscowości Jounieh w Libanie zamieszkanym tylko przez Maronitów, wszędzie indziej widziałem tylko samą książkę w tym na Amazonie – książka jest bardzo ciekawa bo zawiera Ashraf czyli mowę maronitów

Media Arabic: A Coursebook for Reading Arabic News – i to na koniec bo zapomniałem. Uczy czytania arabskich newsów. Po jakimś czasie będzie to jedno z ćwiczen, które polecam, nagywaj newsy z al jazeery i próbuj czytac lecące napisy aż dojdziesz do momentu, że nie będziesz sie zastanawiac co znaczą tylko zaczniesz czytać automatycznie – ja tak ćwiczylem i efekty są świetne

Mniej więcej w połowie nauki polecam jak najszybciej próbować przerzucić sie na strony o gramatyce i jezyku pisane juz po arabsku i tam szukać kolejnych kursów.
W przypadku wyjazdu do kraju arabskiego niezwłocznie kup ksiązkę w języku docelowym !!!

No i to by było na tyle jeśli chodzi o arabski. I nie masz co się bać – język jest trudny będziesz miala problemy, ale poruszając się za moimi wskazówkami i korzystając z tych źródeł opanujesz bardzo szybko to co powinnaś i myślę, że do poziomu B1 a reszta będzie już zależała od Ciebie.
Powodzenia. 🙂
I naprawdę nie ma co sie bać arabskiego, są gorsze języki. Jak ktoś ma pytania odnośnie arabskiego to zapraszam na meila.
Mahu

PS: Jeśli ktoś nie może się doczekać nowych wpisów mojego autorstwa to już niedługo powinien je ujrzeć. Pozdrawiam wszystkich uczących się języków obcych i życzę powodzenia!

Czytanie, słuchanie, mówienie, pisanie – razem czy oddzielnie?

Prowadząc bloga powinno się od czasu do czasu go aktualizować. Niestety ostatnie tygodnie nie należały do najbardziej obfitujących w wolny czas. Jeśli natomiast zdarzało się, że takowy miałem,  to wolałem go przeznaczyć na to, co jest głównym tematem tego bloga, czyli nauce i korzystaniu z języków obcych. Bo pisanie i czytanie o tym jest bardzo interesujące, aczkolwiek nie powinno przysłaniać tego co jest najważniejsze, czyli rzeczywistej pracy. 
Postanowiłem dziś skupić się na jednym z komentarzy jaki pojawił się pod ostatnim wpisem pt. "Demony głupoty – część 1" jako że może to być rzecz, która wszystkich zainteresuje. 


Anonimowy napisał:
Witam.Mam prośbę, korzystając z faktu że jest to blog poświęcony nauce języków obcych chciałbym prosić o poradę:
– gdy czytam angielski tekst rozumiem ponad 90 % przekazu
– natomiast gdy ten sam tekst słucham rozumiem znacznie mniej i jest to bardzo frustrujące
proszę o precyzyjną podpowiedź jak ćwiczyć aby jak najszybciej zniwelować tą różnicę 

Odpowiedział mu Mahu:
Zacznij więcej słuchać, oglądaj filmy angielskie z napisami angielskimi , słuchaj więcej, naucz się dialogu na pamięć z kartki i powtarzaj go na głos naśladując to co słyszałes na filmie, słuchaj więcej, mów sam do siebie z głowy tzn. spróbuj sam składać zdania a nie tylko czytać z książek, no i słuchaj więcej – reszta będzie przychodzić z czasem.
I w nauce języka stosuj sie do zasady – najpierw słuchanie , potem mówienie , dopiero potem czytanie i pisanie. Nigdy odwrotnie.  

Mam wrażenie, że temat ten już kiedyś był tu poruszany (TUTAJ), ale odpowiem tu raz jeszcze: należy po prostu jak najwięcej słuchać. Jeśli to konieczne, to nawet tego samego materiału po kilka razy. Wyuczenie się niektórych fragmentów na pamięć też na pewno nie zaszkodzi. W nauce języka obcego sprawdza się bowiem stara sprawdzona zasada: chcesz lepiej rozumieć tekst mówiony – słuchaj więcej, chcesz lepiej mówić – mów więcej, chcesz lepiej czytać – czytaj więcej, chcesz lepiej pisać – pisz więcej. W gruncie rzeczy sprowadza się to do tego, co napisał Mahu.

Chciałbym się też jednak przede wszystkim odnieść do tego co napisał sam Mahu, czyli do jego zasady najpierw słuchanie , potem mówienie , dopiero potem czytanie i pisanie. Nigdy odwrotnie.  
Uważam, że jest to raczej kwestia: 1. indywidualnych predyspozycji i tego kto jaką czynność uważa za 2. najważniejszą oraz 3. najbardziej przydatną w danym języku. 

1. Jestem typem człowieka, który znacznie lepiej potrafi skupić się na tekście pisanym, niż mówionym – zawsze wolałem przeczytać jakąś książkę, niż słuchać wykładu na ten sam temat (szczególnie gdy wykładowca nie był porywający). I nie mówię tu jedynie o językach obcych, ale nawet o języku polskim. Wyjątkiem są filmy, które mogę oglądać na podobnej zasadzie jak czytać książki, tzn. nie muszę się zmuszać do tego, by przesiedzieć w skupieniu około 2-3 godzin. Drugą kwestią jest znajdywanie ciekawych materiałów – o ile nie jest dla mnie problemem wyszukanie czegoś interesującego do czytania, tak z czymś do słuchania jest znacznie gorzej. Zgadzam się jednak, że niektórzy mogą mieć na ten temat przeciwne zdanie.

2. Jeśli miałbym ustalić jakąś hierarchię czynności związanych ze znajomością języka obcego, to czytanie byłoby na pierwszym miejscu. Natomiast kombinacja słuchanie/mówienie jest na drugim (bo moim zdaniem trudno oderwać te dwie rzeczy od siebie). Po pierwsze: czytanie jak nic innego rozwija zasób słownictwa. Po drugie: mając spory zasób słownictwa czytanego i znając prawa rządzące relacją pismo-dźwięk też rozwijasz umiejętność słuchania – nierzadko bowiem zdarza mi się zrozumieć słowo, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, ale znam je z tekstów pisanych. Po trzecie: o ile przejście z języka czytanego na mówiony uważam raczej za kwestię przyzwyczajenia, tak przejście ze swobodnych rozmów do czytania literatury może się okazać szokiem – przynajmniej takim czymś było dla mnie kilka lat temu, gdy umiejąc się dogadać bez problemu po rosyjsku sięgnąłem po klasykę tamtejszej literatury i zrozumiałem ile rzeczy po prostu nie rozumiem. Choć tu również muszę dodać, że ktoś kto nie ma ambicji czytać książek, a jego jedynym celem jest prowadzenie konwersacji również może się nie zgodzić.

3. Osłuchanie się z niektórymi językami ma większy sens praktyczny niż z innymi. O ile angielski i rosyjski są dla mnie czymś, czego mogę potrzebować chociażby dziś, o tyle np. języka kaszubskiego w formie mówionej nigdy raczej nie użyję. Dlatego moja nauka kaszubskiego ogranicza się tylko i wyłącznie do czytania tekstów. Podobnie ma się sprawa z wszelkimi językami historycznymi takimi jak łacina, klasyczna greka, czy staro-cerkiewno-słowiański – bardzo lubię się starać by moja wymowa tych języków była nieskazitelna, akcenty rozłożone poprawnie, ale praktycznego sensu w tym raczej nie widzę.

Chciałbym jednak też nie kłaść nacisku na to, że należy najpierw czytać, a potem słuchać i mówić. Jestem raczej zwolennikiem połączenia jednego z drugim, czyli najpierw gruntownego przerobiania podręcznika książkowego z materiałem dźwiękowym (i zwracania szczególnej uwagi na wymowę, a nie przerabianie języka obcego według polskiego systemu fonetycznego – to jedna z najgorszych rzeczy jaką robi naprawdę spora liczba uczących się języka), a następnie przerzucenie się na żywe materiały – życie samo pokaże, które są bardziej interesujące i przydatne. Samo zaś oddzielanie czytania od mówienia uważam za bezcelowe i w dużej mierze upośledzające jedną z tych czynności. Poniekąd właśnie dlatego nigdy nie rozumiałem fenomenu takich kursów językowych jak Pimsleur, które opierają się tylko i wyłącznie na materiale audio. Jeśli chodzi o mnie sądzę więc, iż należy ćwiczyć wszystkie cztery umiejętności naraz.

PS. Na koniec jeszcze krótka informacja dla tych, którzy pisali do mnie maile w ciągu ostatnich kilku dni: pamiętam o wszystkich i postaram się odpowiedzieć na wszystkie listy jeszcze w ten weekend.

Podobne posty:
Rozumienie ze słuchu
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie
Jakie materiały warto czytać?
Językowe plany na rok 2011

Demony głupoty – część 1

Od blisko pół roku piszę na tym blogu o językach obcych, czasem dzieląc się poradami na temat tego co należy robić, aby nauka języków była bardziej efektywna, łatwiej było się do niej zmotywować itp. Czasem udaje mi się to lepiej, czasem gorzej. Dzisiaj natomiast, w związku z nadmiarem negatywnych bodźców, zamiast mówić co warto robić chciałbym się skupić na tym czego robić się nie powinno, jeśli mamy zamiar jakiś język opanować. I od czego należy się trzymać z daleka

Do napisania tego artykułu zainspirowały mnie 3 rzeczy: post na blogu Agnieszki Drummer (bloga polecam osobom zainteresowanym niemieckim) o podręczniku uczącym niemieckiego bez gramatyki, strona kolejnego "czarodzieja" oferującego nauczenie języka obcego w ciągu 14 dni oraz pytanie zadane na pewnym forum o dobry translator. Po raz kolejny nawiedziła mnie myśl (dodam, że raczej mało odkrywcza), że przynajmniej 80% materiałów do nauki języka obcego do niczego się nie nadaje, a ludzie mimo to wydają pieniądze na to by kupić książkę pani Pawlikowskiej, mimo że już sam tytuł ("Blondynka na językach") wskazuje, że wyżej niż na poziom A2 to z tym nie zajedziemy. Szerzej o tym pisać nie będę, bo ta książka już została zrecenzowana wystarczająco źle. Nawiązując zaś do samej możliwości nauki języka bez gramatyki – uważam, że siedzenie i wkuwanie tabelek na siłę niewiele daje w oderwaniu od kontekstów użycia, ale czasem robić to trzeba, czy się tego chce czy nie. Bez rozumienia zasad gramatyki możemy się natomiast pożegnać z jakąkolwiek znajomością języka obcego (poza tym gramatyka potrafi być bardzo ciekawa – naprawdę). Chyba, że ktoś ma marzenie by mówić niczym Kali z "W Pustyni i w puszczy"…

Tych co mają ochotę mówić jak Kali zaprosiłbym na stronę owego człowieka uczącego języka obcego w ciągu 14 dni, ale obawiam się, że mogą przejść na ciemną stronę mocy i utonąć w gąszczu historyjek o ogórkach walczących z kogutami. Brzmi zabawnie, czyż nie? Sęk w tym, że autor owej strony całkiem poważnie przedstawia ją jako świetny przykład zapamiętania znaczeń tych dwóch słów. Zawsze mnie zastanawiało co ludzie widzą w różnych technikach mnemonicznych, wymyślaniu niestworzonych historyjek, żeby zapamiętać jakiś wyraz, czy ich listę. Żeby naprawdę dobrze władać językiem obcym potrzeba około 10.000 słów. Szczerze mówiąc znam wiele ciekawszych i skuteczniejszych sposobów ich kolekcjonowania niż wymyślanie nowych baśń i legend. Może komuś podobne techniki odpowiadają – ja swego czasu próbowałem to robić, ale miałem wrażenie, że tylko dodatkowo zaśmiecam sobie głowę, a długofalowych postępów raczej nie było widać. A o tym, że języka się w 14 dni nie da nauczyć jeśli się nie jest osobą chorą na autyzm nie muszę chyba wspominać…

Trzecią kwestią są zaś translatory. Zawsze mnie zastanawia, gdy osoba chcąca się nauczyć danego języka używa nagminnie tego narzędzia do tłumaczenia tekstów. Wysługiwanie się translatorem to pierwszy krok do tego, by języka się nie nauczyć. O to właśnie chodzi w czytaniu trudnych obcojęzycznych tekstów – nie tylko wyłapujesz słowa i konstrukcje, których nie umiesz, ale też powtarzasz nieświadomie to co już jest Ci znane. Używając translatora tracisz tylko okazję, by ćwiczyć język. Szczerze mówiąc przychodzi mi na myśl jedynie jedno sensowne użycie tego wynalazku. Zdarzało mi się wykorzystywać go w charakterze słownika, gdy akurat nie miałem żadnego książkowego odpowiednika pod ręką. I tu rzeczywiście translator potrafi być pomocny, aczkolwiek też ma się nijak do normalnego słownika (nawet takiego który zawiera ok. 15000 wyrazów).

Podsumowując:
1. Nie łudź się, że języka można się nauczyć bez gramatyki. 2. Nie można się nauczyć języka w 14 dni. 3. Jeśli chcesz się poważnie zająć jakimś językiem to nie korzystaj z translatorów, albo rób to jak najrzadziej.

Serię "Demony głupoty" (tytuł zaczerpnięty z komiksów o Dilbercie) zapewne będę sporadycznie kontynuował, bo nierzadko zdarza mi się natrafić na coś co wręcz irytuje swoją nieskutecznością i chęcią taniego zysku. A tak może kogoś odwiodę od kupienia złego podręcznika, powierzenia swej duszy mnemonicznemu czarodziejowi bądź bezmyślnego tłumaczenia przez translator.

Podobne posty:
Historia motywacyjna
Jak się nauczyć cyrylicy w 2 dni
Płynny w 3 miesiące… Czy aby na pewno?
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie

Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku

Jedną z zasad jaką powinna się kierować osoba pisząca bloga jest pisanie tego co chcą czytelnicy. Z tego też powodu przed tygodniem napisałem o języku afrikaans i sądząc po komentarzach, było to wyjście całkiem trafione. W każdym razie do afrikaans jeszcze powrócimy. Ostatnimi czasy wiele osób pytało o moje podejście do podręczników Assimil, więc postanowiłem o tym napisać. W zasadzie nie tylko chodzi mi o tą serię – większość rzeczy jakie opiszę można równie dobrze stosować do każdego kursu, który posiada materiał audio oraz książkę, w której znajdują się dialogi, czytanki i objaśnienia gramatyczne.

Pierwszą rzeczą jaką uważam za niesłychanie ważną jest osłuchanie się z materiałem i imitowanie go w jak najlepszy sposób. Problem na pierwszy rzut oka wydaje się banalny – wielu ludzi ten krok często pomija kompletnie nie zwracając uwagi na fonetykę i stwierdzając, że "jakoś to będzie". Tymczasem wyćwiczenie poprawnej wymowy niektórych głosek jest kwestią bardzo ważną. I nie chodzi mi tu o uzyskanie wymowy identycznej z native speakerem – prawdopodobnie nasza zawsze będzie się różniła. Dobrze jednak byłoby wymawiać dane głoski tak jak powinny być wymawiane w danym języku, a nie porównywać je do głosek polskich, które, mimo pewnego podobieństwa, brzmią często trochę inaczej. Chodzi o to, by wymawiać angielskie "th" zamiast "t" (bądź, jak na Ukrainie i prawdopodobnie na innych obszarach byłego ZSRR "s"), francuskie/niemieckie "r" zamiast "r" polskiego, odróżniać ukraińskie "г" i "х" – czasem może to być bardzo trudne, ale moim zdaniem akurat w tej kwestii nie ma rzeczy niemożliwych. Sposób natomiast w jaki imitujemy dźwięki jest dowolny – można przesłuchiwać od czasu do czasu cały materiał, a można to robić wraz z kolejnymi lekcjami. Można używać metody shadowing, a można powtarzać po lektorze – próbowałem obydwu i wielkich różnic nie zauważyłem. Ważne tylko by robić to na głos, próbując być nawet przesadnie podobny do lektora.

Imitowanie materiału audio na głos, czytanie na głos, wreszcie tłumaczenie na głos – dlaczego nie jedynie w myślach? Bo w ten sposób ćwiczymy poprawną artykulację i naprawdę mówimy. Ktoś powie, że jest to tylko bezmyślne powtarzanie tekstu, bądź czytanie. Prawda jest jednak taka, że ktoś kto nie potrafi płynnie czytać albo imitować lektora w obcym języku, tym bardziej nie będzie dobrze mówił, gdy już zajdzie taka potrzeba. Wielu ludzi popełnia natomiast błąd, że siedzą nad podręcznikiem i zamiast naprawdę mówić, mamroczą pod nosem. Później natomiast mają problemy z powiedzeniem czegokolwiek mimo, że znają całkiem dobrze gramatykę i słownictwo.

Powiedzmy, że omówienie części dźwiękowej mamy już za sobą. Część druga to pisanie. Z reguły przepisuję wszystkie dialogi w osobnym zeszycie. Po lewej stronie język, którego się uczę, po prawej jego tłumaczenie – na dole, bądź w zdaniach umieszczam moje własne komentarze gramatyczne. Nie mam żadnego dowodu, na to, że to działa. Prawdopodobnie jednak przyswajam sam materiał lepiej, nie robię błędów ortograficznych i bardziej wnikliwie zastanawiam się nad konstrukcjami. Przy okazji sporo frajdy sprawia pisanie w języku, którego tak naprawdę się nie zna. W późniejszych lekcjach już się trudniej zmobilizować, ale nadal uważam, że warto. Przepisany tekst oczywiście analizuję pod kątem słownictwa, gramatyki.

Po przesłuchaniu, imitacji i przepisaniu dialogu z danej lekcji raczej nie ma możliwości, byśmy go nie zrozumieli. Jedyne co nam więc pozostaje to przełożenie tłumaczenia na język, którego się uczymy. Ostatnimi czasy pojawiło się mnóstwo głosów mówiących o tym, że nie ma sensu tłumaczyć z jednego języka na drugi i że lepiej jest nauczyć się myśleć w obcym języku, najlepiej w zupełnym oderwaniu od twojego ojczystego. Nie jestem neurologiem i nie wiem czy tłumacząc tworzymy jakieś nowe połączenia w mózgu. Wiem tylko, że jest to najstarsza metoda nauki języka na świecie i przez setki lat się sprawdzała 🙂 Przy okazji ćwiczymy też samą zdolność tłumaczenia z jednego języka na drugi, co się w życiu przydaje.

Jeśli natomiast w tych tłumaczeniach robię błędy to przychodzi czas na ANKI. Przeważnie błędy te dotyczą nie słownictwa (które po przesłuchaniu i przepisaniu jest z reguły znane), a struktur gramatycznych. Gdy więc popełnię błąd, staram się odnaleźć jego przyczynę i poprawić. Następnie nieznacznie zmieniam to zdanie i wstawiam do ANKI, żeby zastosowanie danej reguły się utrwaliło.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałem, czyli faza pasywna i faza aktywna – sposób przejścia podręcznika jaki poleca Assimil. W przypadku języka, o którym nie mamy zielonego pojęcia jest to całkiem ciekawe rozwiązanie. Poniekąd na tym też polega moje wstępne osłuchiwanie się z językiem i spisywanie dialogów. Nie lubię się jednak trzymać jakiegoś systemu w stylu jedna lekcja = jeden dzień. Każde zagadnienie ma odmienny stopień trudności – jeśli czułem, że coś w języku serbskim było prawie identyczne jak w polskim lub rosyjskim, to wiedziałem, że nic się nie stanie jeśli pójdę dalej. Czasem oznaczało to kilka jednostek lekcyjnych dziennie. W innym wypadku mogło to być przerobienie jednej lekcji w kilka dni. Bywa też, że wspomagam się jakimiś książkami do gramatyki jeśli dane zagadnienie mnie szczególnie nurtuje, jednak na początku nauki staram się raczej tego unikać.

A teraz NAJWAŻNIEJSZE:
To nie jest przepis na znajomość języka. Samo przejście podręcznika absolutnie niczego nie rozwiązuje. To jest raczej tworzenie solidnej podstawy, którą następnie należy rozbudowywać stosując tą wiedzę w praktyce.
Jeśli ktoś z tych rad skorzysta – fajnie. Jeśli ktoś stwierdzi, że mu nie odpowiadają, zna lepsze i o nich napisze w komentarzach – ucieszę się jeszcze bardziej. Fakt jest taki, że istnieją tysiące sposobów na to, jak przejść przez podręcznik. Wielu ludzi w internecie przedstawia swoje sposoby nauki języka i chwała im za to. W tych wszystkich prezentacjach nie chodzi jednak o to by ślepo podążać za tym co ktoś powie, lecz wykorzystywać niektóre porady, by tworzyć coś w rodzaju własnego systemu nauki. Sam mój sposób nauki co jakiś czas zmieniam uznając, że niektóre elementy są niepotrzebne, lub mnie zwyczjnie nużą. Wszystkim więc polecam eksperymentowanie i wybranie indywidualnej drogi, którą uznacie za najlepszą. I życzę każdemu aby mu się udało takową znaleźć!

Podobne posty:
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Przewodnik po Anki
Recenzja kursów Assimil
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?
5 rzeczy jakich mnie nauczyła nauka czeskiego

Jakie materiały warto czytać?

W życiu każdego człowieka nadchodzą czasem takie chwile, w których musi przyznać, że zmarnował czas, który mógł wykorzystać znacznie lepiej. Grunt to wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski i coś zacząć zmieniać. Oto więc powracam po czterodniowej przerwie z nowym postem, tym razem będącym rozliczeniem z samym sobą oraz moim lenistwem i mam nadzieję, że również wy wiele z niego wyciągniecie. Bo przede wszystkim będzie chodziło o wybór dobrych materiałów tekstowych.

Otóż natrafiła mi się nielicha okazja – dwa dni wolne od zajęć na uniwersytecie. Dawało to ogromną ilość godzin, które obiecałem sobie spędzić na nauce języków i innych rzeczach, na których mi powinno zależeć. I z jednej strony to się udawało – średnio spędziłem każdego dnia po 7-8 godzin będąc kompletnie odciętym od rodzimego języka. Ktoś mógłby pomyśleć, że można być z takiego czegoś dumnym – problem jednak w tym, że jakość materiału z jakim miałem do czynienia miała niewielką wartość pod względem nauki. Podobnie niewielkiej jakości było moje podejście.

Mój czas w większości poświęciłem na czytanie następujących rzeczy: forum how-to-learn-any-language, forum unilang, przeleciałem od niechcenia przez żywoty wszystkich królów wizygockich po angielskiej wikipedii, po czym przeglądałem sobie "Grammar of the Gothic language" Joshepha Wrighta, gazety Коммерсантъ oraz Известия, następnie obejrzałem kilka godzin filmów zamieszczanych przez różnych lepszych i gorszych poliglotów z całego świata, z których w sumie wiele nowego nie wyniosłem. Dodatkowo obiecałem sobie, że będę każde zdanie, którego nie będę chociażby w stanie szybko przelecieć z pełnym zrozumieniem będę zapisywać i ewentualnie wstawiać do Anki lub spisywać w moich odrębnych zeszytach, w których spisuję takie rzeczy po angielsku i po rosyjsku, a następnie analizuję pod względem leksykalnym i gramatycznym. W praktyce wyglądało to tak, że nawet jeśli coś znajdywałem to bardzo rzadko chciało mi się to spisać, bo stwierdzałem coś w stylu: "A tam, jeszcze mam sporo czasu, to się tych rzeczy nazbiera". No i się w efekcie nie nazbierało, bo potem moja dziewczyna wracała do domu, co znacznie zmniejszało możliwości intensywnej nauki. Efekt mojej nauki był więc niewielki.


Dlaczego jednak tak narzekam na jakość stron jakie czytałem? Bo w znacznej większości wypadków doskonale rozumiałem to co czytam bądź czego słucham. Słownictwo z zakresu historii, polityki czy językoznawstwa jest mi na tyle znane, że o ile samo czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, o tyle niewiele z tego wynoszę pod względem językowym. Dlatego postanowiłem, zresztą za radą mojej nowo poznanej znajomej z Rosji, przerzucić się na penetrowanie i udzielanie się na różnorakich forach internetowych o tematyce ogólnej i mieć nadzieję, że to pomoże powiększyć zasób słownictwa.

Reasumując: moim zdaniem dobry materiał do uczenia się języka to taki, w którym mniej więcej 5-10% rzeczy jest nowych. W którym co chwilę jesteś wstanie wychwycić coś nieznanego. Bo czytając non-stop o dziedzinach tobie znanych masz radość z tego, że są zaspokajane twoje zainteresowania, ale z drugiej strony stoisz w miejscu jeśli chodzi o język. Dlatego czasem warto poczytać np. o tym co kto dziś jadł na obiad, albo jaki miał sen – w dłuższej perspektywie da to pewnie znacznie więcej niż przeczytanie analizy koniugacji gockich  czasowników bądź kolejnego artykułu o merze Moskwy.

A tak poza tym to nie są to jedyne wnioski jakie wyciągnąłem z ostatnich kilku dni, ale na te inne przyjdzie czas wkrótce.
Podobne posty:
5 rzeczy jakich nauczyła mnie nauka czeskiego
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie
Jak mi pomogła czeska wikipedia
Jak efektywnie uczyć się słówek?
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?

A nie mylą Ci się te języki?

Istnieje wiele mitów związanych z nauką języków – od tych, że wystarczy znajomość 1000 słów by przeprowadzić konwersację na niemal dowolny temat, po te, że do nauki języków obcych jest potrzebny jakiś nadzwyczajny talent, a dzieci języka uczą się znacznie szybciej niż dorośli.  Jednak nie o tych będę dziś pisał. Zajmę się czymś na co w realnych sytuacjach życiowych trafiałem znacznie częściej, co większość ludzi uważa za "oczywistą oczywistość" (że zacytuję klasyka), a ja niekoniecznie. 


Na początek przedstawię krótki dialog, który najlepiej odda sytuację jaką zamierzam przedstawić.
– Jakiego języka się uczysz?
– Angielskiego, rosyjskiego, niemieckiego i serbskiego.
– A nie mylą ci się?

Obok standardowego "A powiedz coś po serbsku" była to najczęstsza reakcja. Innym zaś przykładem mogą być niektóre wypowiedzi na forach w stylu: "Nie będę się uczyć innego języka, bo wtedy będzie mi się mylić np. z angielskim". Muszę powiedzieć, że zaintrygował mnie ten fenomen i zamierzam omówić ów problem "mylenia się" języków.

Czy języki się mogą mylić?
Powiedziałbym, że i tak i nie. Przesadą jest twierdzić, że sama liczba języków spowoduje, iż będziemy je ze sobą notorycznie mylić. Wszystko zależy bowiem od podobieństw między nimi. Trudno, żebym mówiąc po serbsku używał angielskich słów, lub też nie używał przypadków, tudzież produkował zdania używając present  continuous. Języki te są od siebie na tyle dalekie, że jakiekolwiek ryzyko pomylenia jest bardzo znikome. To, że bym się nagle zaczął uczyć np. arabskiego i chińskiego niewiele zmieni. Nadal nie dałoby się pomylić któregokolwiek z nich. Porównam to do różnych dyscyplin sportu, tudzież różnych instrumentów muzycznych. Czy grając w koszykówkę spróbujesz kopnąć piłkę do kosza? Albo czy będziesz uderzał klawisze pianina tak jak struny gitary? Raczej nie.

Kiedy zatem mogą się mylić?
Istnieją jednak sytuacje kiedy dwa języki są do siebie na tyle podobne, że ich pomylenie jest możliwe. O ile zawsze mnie zastanawiało jak ludziom może się mylić angielski z niemieckim (a parę razy słyszałem takie stwierdzenia), które mimo oczywistego pokrewieństwa (obydwa należą do grupy języków germańskich) posiadają inne brzmienie oraz, w dużej części, leksykę, tak zupełnie nie dziwił mnie fakt, że problemy mają ludzie uczący się równolegle rosyjskiego i ukraińskiego. Podobieństwa pomiędzy tymi językami często bardziej przeszkadzają niż pomagają. Sam zresztą odczuwałem to na własnej skórze.

Osoba znająca wcześniej rosyjski zaczynając naukę ukraińskiego posiada z początku mnóstwo atutów. Ma zasadnicze pojęcie o cyrylicy, posiada ogromny zasób słownictwa, a mając odrobinę oleju w głowie jest w stanie w ciągu jednego wieczoru nauczyć się wszelkich odmian części mowy, bo większość różnic w tym zakresie zależy głównie od fonetyki. I tu się pojawia problem. Dlaczego?

Po pierwsze: cyrylica rosyjska się nieco różni od ukraińskiej. Nieznacznie, ale jednak. Z własnej obserwacji wiem, że ludziom trudno się przestawić z jednej na drugą. Po drugie: posiadamy ogromny zasób słownictwa pasywnego, które jak najbardziej rozumiemy (szczególnie w wersji pisanej), ale już niezbyt potrafimy go używać w praktyce. Automatycznie bowiem używamy ich wersji rosyjskich. Po trzecie: gdy wszystko wydaje się wyglądać tak samo często nie zauważamy subtelnych różnic, które dwa języki różnią. Staramy się mówić szybko i płynnie, wskutek czego zdarzy się odmieniać wyrazy ukraińskie po rosyjsku.

Podobne relacje z rosyjskim zauważyłem w nauce serbskiego, ale bardziej sporadycznie. Generalnie zasada jest prosta: nie polecam się uczyć równolegle dwóch języków bardzo blisko ze sobą spokrewnionych. Poniżej przedstawiam grupy języków, z których czasem lepiej jest najpierw wybrać jeden i doprowadzić go do "stanu używalności" (dopiero potem ewentualnie dodać następny jeśli czujemy niedosyt) niż rzucać się na obydwa i w żadnym nie mówić do końca prawidłowo:
czeski – słowacki
serbski – chorwacki – bośniacki – czarnogórski (moje zdanie na temat odrębności tych języków już przedstawiłem)
rosyjski – ukraiński – białoruski
bułgarski – macedoński
szwedzki – norweski (bokmål) – duński
niderlandzki – afrikaans
hiszpański – portugalski
kataloński – prowansalski
fiński – estoński

Spotkałem się również z opiniami jakoby równoległa nauka niemieckiego i niderlandzkiego, albo włoskiego i hiszpańskiego nie była najlepszym pomysłem, ale tą kwestię na razie zostawiam otwartą.

Wnioski
Sama liczba języków nie wpływa na to, czy będą się mylić. Ważniejsze jest ich pokrewieństwo.

Podobne posty:
5 rzeczy jakich nauczyła mnie nauka czeskiego
Przewodnik po różnych rodzajach cyrylicy – języki słowiańskie
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?
Co przyjdzie z słuchania radia przez godzinę dziennie?
W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii?

Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?

Artykuł ten piszę niejako w związku z postem zamieszczonym na blogu LangSpot o metodzie nauki języka polegającej na nauczeniu się najpierw 1000 najczęściej używanych słów. Od wielu lat ludzie próbują znaleźć jakieś metody, które ułatwią im naukę języka w taki sposób, aby opanować go jak najszybciej i jak najmniejszym nakładem sił. W tym wypadku badania mówiące, że w przypadku opanowania 1000 słów człowiek będzie rozumiał 70% tekstu w obcym języku wygląda całkiem obiecująco. Czy metoda ta sprawdza się w praktyce?

Mamy tendencję do czytania o różnych metodach nauki w taki sposób, aby wydawały nam się bardzo dobre. Na pierwszy rzut oka bowiem wygląda to niesamowicie – nauczyć się 1000 słów i rozumieć 70% czytanego tekstu. Spotkałem się również z ogłoszeniami głoszącymi, że z firmą "x" nauczysz się 1000 słów w ciągu tygodnia i nauczysz się języka obcego. Podobne reklamy każą mi się zastanawiać dlaczego świat nie jest pełen poliglotów, a ludzie uczą się języków obcych przez wiele lat.

Prawda jest taka, że owe 70% rozumianego tekstu to bardzo mało. Podam przykład z życia wzięty:

Ponad rok temu notorycznie czytałem gazety obcojęzyczne w pięciu językach (rosyjski, angielski, niemiecki, serbski i ukraiński) i skrupulatnie zapisywałem ilość słów przeczytanych oraz tych, których nie potrafiłem dokładnie zdefiniować, bądź musiałem zgadywać. W każdym z nich nieznane słowo trafiało mi się w przedziałach od raz na 100 (niemiecki i serbski ) do raz na 600 słów (rosyjski). Oznaczałoby to, że znałem w każdym z tych języków przynajmniej 99% czytanej treści. Ktoś powie, że to wynik imponujący i też chciałby do takiego poziomu dojść. Sęk jednak w tym, że powyższe statystyki są bardzo mylne.

Po pierwsze – czytałem materiały z moich dziedzin zainteresowań czyli wszelkiego rodzaju rzeczy związane z polityką zagraniczną, muzyką, piłką nożną i językami. Gdybym miał czytać prozę wynik ten byłby zapewne ciut niższy. Po drugie – statystyki te dotyczyły jedynie znajomości pojedynczych słów, a nie całych zdań. Jeśli dotyczyłyby całych zdań wynik byłby jeszcze gorszy. Po trzecie – rozumienie ponad 99% słów miało się nijak do umiejętności władania językiem. Dowodem na to był fakt, że całkiem nieźle wypadał w tych statystykach język ukraiński, którego aktywną znajomość mam dość ograniczoną. Po czwarte – sprawdzanie co setnego słowa w słowniku jest bardziej czasochłonne niż się wydaje. W efekcie radość czytania czegoś poniżej 99,5% znajomości bywało trochę wkurzające.

Jak zatem miałbym być zadowolony ze znajomości 1000 słów i rozumienia 70% słów? Oznaczałoby to przecież sprawdzanie co trzeciego słowa w słowniku. I nawet jeśli niektóre rozumiałbym z kontekstu, to na pewno byłoby to za mało, żeby chociaż odgadnąć jakie stanowisko zajmuje autor danego artykułu.

Wniosek z tego jest taki, że nauka języka obcego nie jest rzeczą, która ogranicza się do wykucia w ciągu maksymalnie krótkiego czasu 1000 słów. To coś co wymaga ciągłej pracy przez lata i opanowania nieporównywalnie większej ilości materiału.

Zawsze byłem też przeciwnikiem uczenia się słów podawanych zupełnie bez kontekstu.  Osobiście szkoda by mi było czasu siedzieć i zakuwać setki wyrazów bez ich osadzenia w konkretnych sytuacjach, w jakich są używane. Zamiast tego lepiej jest wziąć jakiś lepszy podręcznik i go przerobić – najpopularniejsze słowa zapewne się w nim znajdą, a dodatkowo będą podparte przykładami oraz gramatyką. Gdy do tego będziemy odpowiednio dużo czytać i słuchać, to wejdą one do głowy jeszcze szybciej i, co najważniejsze, nie wylecą z niej. Nauczymy się owych 1000 słów tak czy tak, ale w nieco bardziej konstruktywny i dużo ciekawszy sposób.

Jeśli jednak ktoś nie ma na ten temat wyrobionego zdania to polecam spróbować – a nuż będzie to akurat sposób, który dla kogoś innego zadziała. Sam jestem ciekaw jakie wrażenia z nauki tą metodą mają inni.