Author: Karol Cyprowski

(Nie)płynny w 3 miesiące, czyli eksperyment językowy

South_Africa_2011_Afrikaans_speakers_proportion_map.svgPrzeglądając różnego rodzaju strony internetowe poświęcone językom obcym, możemy często natrafić na wszelkiego rodzaju porady dotyczące metod nauki, w których autorzy przekonują o ich słuszności, jednocześnie nie wychodząc samemu daleko poza mało dokładny opis metody i przeważnie nie wgłębiając się w temat. Czytelnicy natomiast, przynajmniej ci, którzy języków się uczyć nie potrafią, czekają cały czas na to, aż któregoś dnia na stronie pojawi się jakiś wpis, który zmieni ich życie raz na zawsze i pozwoli się nauczyć języka obcego w relatywnie krótkim czasie. Pewnego razu jeden z naszych komentatorów zarzucił mi, że za dużo piszę o językach na świecie, o historii, o polityce, za mało natomiast o samej nauce. W dużej mierze było tak dlatego, że naprawdę dawno nie miałem okazji się jakiegokolwiek języka uczyć. Z różnych powodów – z jednej strony był to brak czasu i inne, znacznie ważniejsze zajęcia, z drugiej bezcelowość takiego działania, o czym pisałem już wcześniej w artykule pt. "Ilu języków tak naprawdę potrzebujesz?". Wielokrotnie podkreślałem, że nauka języka celem samym w sobie być nie może. Teraz cel się pojawił, jest motywacja, można więc zacząć działać. Żeby być natomiast w swoich zmaganiach z czytelnikiem jak najbardziej szczerym, postanowiłem wszystkie moje kroki w formie dziennika nauki spisywać na Woofli, tak by każdy mógł prześledzić jak spędzę najbliższe trzy miesiące. Tyle jeśli chodzi o zapowiedź nowego projektu, teraz przejdźmy do konkretów.

JAKIEGO JĘZYKA SIĘ UCZĘ, DLACZEGO I JAKI MAM CEL?
Wybór padł na afrikaans. Starsi czytelnicy na pewno pamiętają artykuł o afrikaans, który opublikowałem już parę lat temu na "Świecie Języków Obcych". Nigdy nie ukrywałem, że jest on moim zdaniem jednym z najpiękniejszych języków świata. Niestety jego walory estetyczne są odwrotnie proporcjonalne do rzeczywistej potrzeby jego nauki, w związku z czym nigdy nie miałem odpowiedniej motywacji by się go nauczyć. Tę ostatnią zmienia jednak znacznie perspektywa dwutygodniowego wyjazdu do RPA, w trakcie którego pojawi się mnóstwo okazji by afrikaans rzeczywiście używać.

Kwitnące jakarandy w Pretorii. Źródło: https://www.flickr.com/photos/south-african-tourism

Czy afrikaans jest dla mnie czymś zupełnie nowym? Tak i nie. Z jednej strony nigdy się go celowo nie uczyłem, w związku z czym miałbym problem ze sformułowaniem nawet najprostszych zdań w tym języku. Gdy włączam afrykanerskie radio mam poważne problemy z określeniem o czym w ogóle jest mowa. Z drugiej strony jego podobieństwo do pozostałych języków germańskich sprawia, iż w pewnej mierze rozumiem tekst napisany w afrikaans (choć nadal znacznie gorzej niż np. słowacki czy bułgarski, których również się nie uczyłem), mam nawet niewielkie doświadczenie w kwestii czytania źródeł i względnie znana mi jest jego gramatyka, która na dodatek w związku z kreolskim charakterem tego języka uległa na przestrzeni wieków znacznemu uproszczeniu – nie pojawi się więc zapewne wiele rzeczy, które w jakiś sposób będą w stanie mnie zaskoczyć. Głównym zadaniem jest więc nabycie podstaw komunikacyjnych, ich aktywacja i zwiększenie pasywnej znajomości.

Co stawiam sobie za cel? Skupię się tutaj na czterech głównych sferach użycia języka:
Czytanie – Chciałbym po kilku miesiącach móc bez większych problemów czytać prozę w afrikaans.
Pisanie – Chciałbym jeszcze przed wyjazdem móc napisać parę maili, które ten wyjazd uczynią jeszcze bardziej atrakcyjnym.
Mówienie – Chciałbym rozmawiać na nieskomplikowane tematy, nie uciekając się do pomocy języka angielskiego.
Słuchanie – Chciałbym obok prostych konwersacji rozumieć audycje radiowe oraz reportaże Netwerk24.

JAK BĘDZIE WYGLĄDAŁA NAUKA I Z CZEGO BĘDĘ KORZYSTAŁ?
Projekt ten ma dwa cele – służy opanowaniu samego języka oraz przedstawieniu procesu nauki naszym czytelnikom. Mając mnóstwo obowiązków edukacyjno-zawodowo-społecznych, nie mogę na naukę afrikaans przeznaczyć zbyt dużo czasu, na pewno nie będzie więc porad w stylu przebywania 24 godzin na dobę w afrykanerskim otoczeniu. Im więcej czasu na naukę można poświęcić, tym lepiej. Tu będzie go raczej stosunkowo niewiele (nierzadko pewnie mniej niż godzinę dziennie), co z jednej strony na pewno zmniejsza szanse na jakiś spektakularny wynik, ale z drugiej nada całej przygodzie bardziej realny charakter. Będzie to swoisty eksperyment, dzięki któremu będę mógł oszacować do jakiego poziomu można w zaciszu domowym opanować język, poświęcając nań dawkę czasu, jaką na naukę jest w stanie przeznaczyć statystyczny Janusz. Najważniejsze będzie więc by wykorzystać ten czas tak efektywnie, jak tylko można.

coll_afrikaansZawsze podkreślałem, że różnorodność materiałów, z których się korzysta od samego początku, jest bardzo ważna. Posiadam dwa podręczniki – Colloquial Afrikaans (autor B. Donaldson) oraz Teach Yourself Afrikaans (L. McDermott), z których zwłaszcza ten pierwszy będzie moją bazą i zamierzam go przerobić w możliwie krótkim czasie, przechodząc kolejno przez lekcje oraz sukcesywnie wrzucając zdania w afrikaans do programu SRS, żeby później móc tłumaczyć z polskiego bądź angielskiego na afrikaans. Zawsze uważałem tłumaczenie z L1 na L2 za najbardziej efektywną formę nauki i właśnie tej czynności będzie w moim projekcie najwięcej. Do przerabiania aktywnej talii będę używał, wbrew moim dotychczasowym przyzwyczajeniom, nie Anki, lecz Mnemosyne.

W Anki mam już pasywną talię (uzupełniającą osobny zeszyt, o czym wspominałem w artykule o tym jak nauczyć się czytać w języku obcym) zawierającą stosunkowo niewiele bo zaledwie 295 rekordów (stan na 28.11.2015), jakie nazbierały się w ciągu ostatnich lat, którą zamierzam teraz regularnie uzupełniać o niezrozumiałe wyrażenia napotkane podczas czytania afrykanerskich tekstów. Czytać natomiast będę między innymi wikipedię w afrikaans (na pierwszy ogień idzie artykuł o Helen Suzman) – o tym jak wikipedia pomaga w nauce języka obcego zdarzyło mi się już kiedyś napisać na łamach Woofli i swojego zdania w tej kwestii nie zmieniłem. Z chęcią sięgnąłbym również po materiały Netwerk24, ale te są limitowane. Bezpłatne natomiast są portale w stylu Maroela, Koerant czy też PRAAG (Pro-Afrikaanse Aksiegroep) (rewizjonistyczna wizja rzeczywistości forsowana przez ten ostatni jest mimo mojego krytycznego stanowiska względem obecnej sytuacji politycznej w RPA trochę trudna do zaakceptowania, ale jednocześnie bardzo ciekawa pod względem czysto kulturowym) – zdecydowanie gorsze, ale chodzi przede wszystkim o nabycie biegłości w czytaniu. Na trzy miesiące powinny więc zupełnie wystarczyć.

pop-headerZnacznie lepiej wygląda sytuacja z materiałami audio. Mamy tu zarówno Radio Sonder Grense, umożliwiające ściągnięcie ogromnej liczby interesujących audycji, reportaże Netwerk24 oraz powszechnie dostępną afrykanerską muzykę.

JAK BĘDZIE WYGLĄDAŁ DZIENNIK NAUKI?
Żeby nie zaśmiecać głównej strony Woofli, wpisy będą widoczne w osobnej sekcji "Eksperyment językowy". W związku z tym, że przedsięwzięcie to jest dość czasochłonne nie należy oczekiwać, iż będą one szczególnie rozbudowane. Można jednak liczyć na dość ścisły opis tego co robiłem danego dnia i co mogło mnie zbliżyć do opanowania afrikaans na poziomie umożliwiającym podstawową komunikację. Czasem będę tam również zamieszczał swoje przemyślenia dotyczące nauki, odpowiadał na ewentualne zapytania czytelników, postaram się również pisać krótkie wypracowania w języku, którego się uczę i dorzucać linki dotyczące afrykanerskiej kultury, co moim zdaniem jest nieodłącznym elementem samej nauki. Chciałbym po prostu, żeby taki dziennik mógł z jednej strony motywować mnie do nauki (wiadomo nie od dziś, że jeśli swoim celem podzielimy się z otoczeniem, to jego osiągnięcie jest znacznie bardziej realne), z drugiej natomiast aby był miejscem, z którego może czerpać motywację osoba ucząca się nawet innego języka, ale czująca się w procesie nauki trochę zagubiona. Postaram się być w nim szczery do bólu, nie ubarwiając mojej językowej przygody w żaden sposób, żeby czytelnicy wyciągnęli z niego jak najwięcej dla siebie tj. wyciągnęli wnioski z ewentualnych sukcesów oraz niepowodzeń i zastosowali je w razie potrzeby podczas swojej własnej przygody językowej.

Pozdrawiam i zapraszam do komentowania,
Karol

Podobne artykuły:

Wyznania ankioholika

Kiedy i jak korzystać z Wikipedii przy nauce języka obcego?

Nauka języka bez podręcznika – część 1

Nauka języka bez podręcznika – część 2

Jak uczyć się w oparciu o tłumaczenie robocze?

Opowiadanie po wielkopolsku na rocznicę Woofla.pl

poznan_ratusz

Ratusz w Poznaniu

Zanim przejdę do podsumowania roku i podziękowań, chciałbym w związku z naszym świętem zaproponować Wam dziś coś znacznie lżejszego – coś z pogranicza zabawy językiem i podstaw polskiej dialektologii, będącego rozwinięciem artykułu o gwarach wielkopolskich. Podjąłem mianowicie próbę napisania bardzo krótkiego opowiadania w wielkopolskim dialekcie, używając charakterystycznych słów, jakie pamiętam z młodych lat i zwracając szczególną uwagę na fonetykę, która w paru przypadkach różniła się od rozpowszechnionego w telewizji standardu. Proszę przede wszystkim wybaczyć ortografię, jakiej w poniższym opowiadaniu użyję, bo będzie całkiem nienormatywna, odbiegająca niekiedy nawet od "Słownika gwary poznańskiej" Waldemara Wierzby oraz serwisu gwarowego dawniejtutej.pl.  Nie rozdrabniając się jednak zbytnio nad szczegółami powstawania poniższego tekstu, chciałbym zachęcić wszystkich czytelników, bez względu na to czy z Wielkopolski, czy z daleka, do spróbowania swoich sił w zrozumieniu tej krótkiej historii:

Rychu dał se wczoraj w tytę, śruba fest, bo Kolejorz majstra zdobył i łaził z modrakowo-biołą faną – dzie był to nie wie, purtelam też chyba zaliczył, ale ućkło mu. Pamięta ino, że gorunc był i jak wracoł na szage przez chynchy, pogonił go kejter jakiś. Aż do chaty go gonił, tak, że porty, fifne takie, prawie zgubił jak ten go szczapił. Łe jery, to by była poruta – Rychu bez portek – dość że szplejty mioł bose. Nie, że był fleja… Normalny szczun, sznupa taka fajna, bystry taki, ino klapioki mioł fest, takie same jak brachol, co sie z nich budzie chichrali. Stetrany Rychu wpadł do sklepu, zapalił światło, zgasił, zapalił, czorno. I cug jaki taki łed łekna. "Tu wyra se nie zrobię" – pomyśloł Rychu, że sie w sklepie nie skitra i taki rozmemłany poszedł do góry, gdzie brachol ćmika polił. "Ole mosz jape tej! Gdzie żeś se je tak obrzympolił?" – i nie czekając na Rycha – "Pa to tej!". I śwignął Rycha po glacy. "Nyga!". Rychu wiedzioł, że muły ma jak bocian pjynty i że z takim patanem jak Przemo mu łatwo nie pójdzie. Wziął wjync drabke, ćpnoł porty na ryczke, gdzie już leżały klunkry, cuś tutej mu nie gra – wykukuje z wyra, a Przemo se łoblek korbol na glace. "Tyn to ma z gorem." Rychu rozumiał – stara Fydlera go łociotała, czarciego żebra nie było. Mogło być gorzy, wiadomo. Wtedy mieszkali w Poznaniu – bilety w bimbie odbijali, bejmy mieli, szneki kupowali za winklem, na wildeckim fyrtlu ze szczunami było szukano, było gonito, bioło była zawsze na stole. Tera bioły ni mo. Tu, na wygnajewie, zostały ino haferfloki, korbol, pyry i modro. Erzac. I hyćka za łeknem. I chójka, ale ta ino na gwiazdora.

czarnkow

Czarnków

Na gwiazdora to zawsze bana przyjeżdża zez Wronek i wuja Lechu – kakalud taki z kluką jak u gapy, stara Fydlera by powiedziała, że nojszpłat. Rojber był za młodu, na blałki łaził, kamlotami świgał najdali, na kaście w trampkarzach Kolejorza – a tera sie brynkot zrobił. Frechowny taki na dodatek. I makiełki żre, ino do chaty wejdzie. I plyndze. I gzik (z pyr i gziku glajde robi, nie to co my). I nasze szare kluchy. Pener po prostu. Szkieły też go nie lubieją, ale to dlatego, że rojbrował, a potem kielczył się jak go złapali. W tych laczkach swoich, z jabzem w ręku, ino co zerwanym, tak że z jabłoni ino ogigle zostawały. Taki Lechu, no. Nahajcowali jak gość przyjechoł, dziecioki rychło wstały, ojciec ćpnoł do skrytki haczke i szype, zakluczył takim dynksem, co go na jarmarku świętojańskim za golitko wymienił. Przemo oczywiście już jest precz, dzieś na dworze, goni kociambry. A Rychu? Ten to ma rułe. Nim wstanie, nadusi guzik radia, obejrzy pamperki stojące pod łeknem, zaś pójdzie do łazienki ze swoją szwamką. Słyszy jak mama kroi skibki, podjadając kromke, cuś kwirlejką robi (plyndze pewno), nabierką wlewa ślepe ryby. "Łe jery!" – krzyczy – "Jakieś fafoły pływają". Pomojtała troche – fafołów ni mo. Wuchta wiary ma dziś przyjść, każdy z tytką czegoś, a Rychu ołówkiem na oszczytku naoszczonym pisze co kto ma – buhalterem chce być. Bejmy liczyć. Cała wiara przyszła – nawet ta miągwa spod łebory Altmanów z kanką mleka. Jak Rychu był fertyś, skoczył na stopy, powiedział "Ide los" i pobiegł do Jadzi. Fajna dziewucha taka. Na szukano i gonito już są za starzy, ale w tytę zawsze dać se można.

Podejrzewam, że dla osób z Wielkopolski wiele zwrotów było znajomych i nawet jeśli nie używają ich na co dzień, to w dużej mierze je rozumieją. Ciekawią mnie natomiast wrażenia osób z innych części kraju, bądź osób, które polskiego uczyły się jako języka obcego. Jakie były wasze wrażenia? Czy tekst był zrozumiały?

obrzycko

Obrzycko

Woofla.pl ma już rok

Niewiele ponad rok temu, 13 października, pojawił się na Woofli pierwszy artykuł. Pamiętam emocje związane z rozpoczęciem tego projektu, posiadającego z jednej strony wiele wspólnych cech ze "Światem Języków Obcych", z drugiej natomiast mającego ambicje stania się czymś więcej niż kolejnym blogiem językowym pisanym przez jednego autora. Zawsze przyświecał mi raczej cel stworzenia platformy, na której osoby zainteresowane językami mogłyby wymieniać się poglądami i Woofla takim miejscem miała się stać. Sporo było jednak w tym wszystkim niepewności. Zastanawiałem się, czy uda nam się utrzymać liczbę czytelników (ta początkowo była bardzo niewielka), czy zaciekawimy ich nowatorską formułą strony, czy jest możliwa na dłuższą metę kolaboracja kilku niezależnie od siebie działających autorów, z których każdy interesuje się zupełnie innym skrawkiem językowej rzeczywistości. Okazało się, że warto było podjąć ryzyko – dziś Woofla jest chyba jedynym miejscem w polskiej blogosferze współtworzonym przez zespół, obecnie już 10, pasjonatów, gdzie nowy artykuł pojawia się co trzy dni. Dziennie odwiedza nas około 500 osób, posiadamy konto na Facebooku mające ponad 3000 fanów, zajęliśmy też 2 miejsce w zestawieniu najlepszych blogów językowych zorganizowanym przez firmę EF Education First (mimo to planujemy odejść od blogowego formatu, który w pewien sposób nas "uwiera"). Jak na pierwszy rok całkiem nieźle.

poznan1

Rynek w Poznaniu

Chciałbym w tym miejscu podziękować wszystkim naszym współautorom, bo bez nich to przedsięwzięcie zwyczajnie by się nie powiodło – w pojedynkę niełatwo pogodzić troskę o wszystkie kwestie administracyjne, zarządzanie stroną i kontem na FB, korektę tekstów oraz komunikację mailową z naszymi czytelnikami. Dziękuję też wszystkim osobom, które naszą stronę regularnie odwiedzają oraz komentują nasze wpisy tworząc przy tym niepowtarzalną atmosferę – mam nadzieję, że choć w części udaje nam się im zrewanżować tworzeniem wolnej przestrzeni do dyskusji. Dziękuję również za każdy głos konstruktywnej krytyki względem publikowanej na naszej stronie treści. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nikt z nas nie jest idealny, a wiele trzeba poprawić, żeby dojść do naprawdę wysokiego poziomu. Szczere wskazanie błędu zawsze daje więcej niż niekończący się strumień pochwał – to pierwsze skłania bowiem do refleksji, która następnie jest matką wszelkiego rodzaju ulepszeń. Te natomiast są niezbędne, żeby nieustannie brnąć do przodu i tworzyć coś rzeczywiście przydatnego.

Żeby nie być przesadnie patetycznym, powiem tylko, że mam nadzieje, że następny rok trwania Woofli będzie jeszcze bardziej owocny. Zarówno dla nas autorów, jak i dla Was, Drodzy Czytelnicy.

W obronie filologii i nauczycieli

SPonad 5 lat temu, kiedy pisałem wstęp do "Świata języków obcych", przyświecał mi przede wszystkim cel popularyzacji samodzielnej nauki języka obcego. Ówcześnie panowało dość powszechnie przekonanie, że obcą mowę można opanować jedynie na kursie lub w szkole, podczas gdy siedzący w domu student z samouczkiem rzucał się tak naprawdę z motyką na słońce. Patrząc na napływające na naszą skrzynkę redakcyjną maile oraz komentarze, zarówno na stronie jak i na naszym facebookowym profilu, odnoszę wrażenie, że pogląd ten powoli odchodzi w zapomnienie. Jednocześnie jednak niepokoi mnie trochę negatywna propaganda na temat studiów filologicznych, jaka ostatnio ma miejsce. Mówi się, że studia te nie uczą języka, że nauczyciele prowadzą zajęcia w nieciekawy sposób bądź za dużo wymagają. Chciałbym stanąć teraz w ich obronie, jednocześnie wbijając trochę szpilę w zachowania studentów/uczniów (terminów tych będę używał zamiennie, bo tyczy się to niemal każdej zorganizowanej formy nauki). Mam nadzieję, że co bardziej ambitni nie przestaną po tym artykule nas czytać.

O prawdziwej roli nauczyciela
Dość często zdarza mi się słyszeć bardzo niepochlebne opinie na temat możliwości nauczenia się języka obcego na kierunku filologicznym. Sam jestem zresztą zdania, iż osoba kończąca studia nie powinna mieć większych problemów ze zdaniem egzaminu na poziomie C1 – jeśli nie, to oznacza, że coś w całym procesie nauki nie gra. Jesteśmy tylko ludźmi i trudno nam czasami spojrzeć na problem z innej perspektywy niż nasza własna. Nie dziwi w związku z tym, iż znacznie częściej winy szukamy w naszym systemie edukacji, rzadziej widzimy ją natomiast w nas samych.

W dzisiejszym świecie panuje mylne moim zdaniem przekonanie, że głównym zadaniem nauczyciela jest nauczenie języka, bez względu na postawę ucznia względem samego procesu nauki. Pogląd ten jest dla przeciętnej osoby uczącej się języka obcego bardzo wygodny – w razie niepowodzenia możemy bowiem winić nie samych siebie, lecz nauczyciela, który był osobiście odpowiedzialny za naszą edukacyjną porażkę. Wszystkiemu, co złe, winien jest mityczny system, który zbudowany jest tak, by maksymalnie utrudnić nauczenie się języka, najpierw w szkole, a później na studiach. Mało kto zauważa, że w tym systemie ogromną rolę odgrywają też sami studenci, którzy bardzo często przybierają postawę malkontenta, nie starają się, po czym szukają winy wszędzie, tylko nie w sobie.

Nauczyciel języka obcego to nie jest osoba, której zadaniem jest podanie Ci tabelki z odmianą czasownika "być" bądź listy słówek w języku X. To pierwsze znajdziesz bez problemu w podręczniku, to drugie w dobrym słowniku. Ktoś powie, że nikt inny nie jest w stanie Cię nauczyć poprawnej wymowy? Zaręczam, iż najlepszym wzorcem wymowy nie jest nauczyciel, lecz prezenterzy telewizyjni lub radiowcy. Jeśli nauczyciel jest dobry, to jest w stanie co najwyżej rozwiać Twoje wątpliwości dotyczące poszczególnych aspektów języka, które w dużej mierze opanowałeś wcześniej samemu bądź poprawić błędy.

Bardzo na miejscu wydaje mi się w tym momencie analogia do nauki programowania. Dla każdego studenta informatyki dość oczywistym jest, że pracując wyłącznie na materiale dostarczanym przez uczelnię, profesjonalnym programistą nie zostanie, bo do tego potrzebne są godziny samodzielnej pracy i poznawanie aspektów, które najbardziej nas interesują w kontekście naszych prywatnych projektów czy też przyszłej pracy. Dziwi mnie, dlaczego dla tak wielu studentów filologii jest to pogląd zupełnie obcy. Przecież język obcy, podobnie jak języki programowania, nie jest przedmiotem, którego można nauczyć bez odpowiedniego zaangażowania osoby uczącej się. Same zajęcia natomiast powinny bardziej przypominać konsultacje z przygotowanymi studentami, którzy przykładają się do pracy, sami wiedzą, czego chcą się nauczyć, z czym mają największe problemy. Przez ostatnie 10 lat zaledwie przez 2 lata nie studiowałem – wiem z doświadczenia, że nawet na najbardziej prestiżowych uczelniach krajowych wspomniana wyżej sytuacja należy do rzadkości. Za brak sukcesu możemy mieć w tym wypadku pretensje głównie do samych siebie i do tego, że nie mieliśmy kontaktu z językiem poza zajęciami szkolnymi.

kursyO prawdziwej roli studiów filologicznych
Gdyby spytać przeciętnego studenta, dlaczego poszedł na studia filologiczne, ten najpewniej odpowiedziałby, że możliwość nauczenia się języka była największą motywacją. Rzecz jednak w tym, że celem studiów filologicznych jest przede wszystkim zapoznanie studenta z szeroko pojętą kultura danego języka i zakłada się, iż student włoży trochę pracy w to, by opanować tak podstawowe narzędzie jak język, który do badań tej kultury mu będzie służył. Jeśli ktoś uważa, że pozna kulturę X, nie znając języka X oraz polegając tylko i wyłącznie na tłumaczeniach na polski czy angielski, to się grubo myli. Opanowanie języka obcego jest na filologii czymś, czego powinno się przede wszystkim wymagać od studentów. Ci tak naprawdę na trzecim roku studiów powinni już być w stanie chociażby czytać literaturę w obcym języku. Umiejętność ta zresztą w idealnej sytuacji, zwłaszcza gdy mówimy o językach takich jak angielski, niemiecki czy rosyjski, powinna być warunkiem przyjęcia na dane studia filologiczne. Jeśli ktoś natomiast po dwóch latach wytężonej nauki nadal ma poważny problem z przeczytaniem publikacji czy też przeprowadzenie pozapodręcznikowej konwersacji w swoim docelowym języku, to oznacza, że ten okres najzwyczajniej w świecie zmarnował i powinien się zastanowić, czy rzeczywiście zależy mu na tym, by dany kierunek studiować.

Jeśli cokolwiek mógłbym na filologii skrytykować, to brak interdyscyplinarnego podejścia i skupienie się na bardzo wąskim wycinku kulturowej rzeczywistości. Znajomość języka obcego i kultury daje naprawdę ogromne możliwości w sytuacji, kiedy jesteśmy to w stanie połączyć z wiedzą na temat historii, stosunków międzynarodowych, ekonomii, prawa, programowania. Program filologii przeważnie do tego nie zachęca, ale jest to raczej tendencja ogólna każdej instytucji. Osobiście uważam, że mamy za dużo inżynierów, którzy mają problem z czytaniem literatury oraz za dużo magistrów nie potrafiących całkować. Jest to jednak temat na zupełnie inny artykuł.

Nie chcę, żeby artykuł ten brzmiał jak tyrada wymierzona we wszystkich studentów, której autor jako jedyny zawsze miał wszystko w małym palcu – prawdę powiedziawszy, mnie samemu nieraz zdarzało się przyjść na zajęcia nieprzygotowanym. Z perspektywy czasu jednak stwierdzam, że dużo więcej byłbym w stanie wynieść z zajęć, gdyby te były odwiedzane przez osoby, które rzeczywiście w nich chciały uczestniczyć i miały kontakt z językiem obcym również po zajęciach. Chciałbym więc nakłonić do trochę bardziej krytycznej postawy względem samych siebie. Przeważnie bowiem mamy pretensje do lektora, do programu nauczania, do narzucanego nam z góry systemu. Tymczasem w nauce języka obcego 90% sukcesu to nasza własna praca i kontakt z językiem. Jeśli wystarczająco dużo pracujemy samodzielnie, to kiepski nauczyciel nie zahamuje naszego postępu. I na odwrót – nawet najlepszy nauczyciel będzie bezradny w sytuacji, kiedy nic z siebie nie dajemy. Narzekać natomiast zawsze możemy. Rzecz w tym, że samym narzekaniem jeszcze nigdy nikt nic konkretnego nie zbudował.

Podobne artykuły:
Rola współczesnej nauki języków klasycznych
Kiedy i jak korzystać z Wikipedii przy nauce języka obcego?
Nauka języka bez podręcznika – część 1
Nauka języka bez podręcznika – część 2
Myśl samodzielnie i nie patrz na innych, czyli krytyka poliglotów

Co każdy powinien wiedzieć o sytuacji językowej na Białorusi

Niesłychanie się cieszę mogąc powrócić po dłuższym urlopie na łamy Woofli, zwłaszcza, że przybywam z tematem jeszcze gorącym, jakim jest lingwistyczny miszmasz u naszego wschodniego sąsiada. Gorącym, bo właśnie wróciłem z dwutygodniowej podróży na Białoruś i mogłem na własne oczy zobaczyć oraz skonfrontować to o czym wcześniej czytałem z nieznaną mi wcześniej rzeczywistością, która w zależności od aspektów wyglądała mniej lub bardziej kolorowo. Z racji tematyki naszego serwisu największa część artykułu będzie naturalnie poświęcona kwestii językowej, ale znajdzie się też miejsce na czysto osobiste obserwacje oraz demaskowanie niektórych stereotypów krążących w polskim społeczeństwie. Bo wbrew pozorom jest to piękny kraj, pełen gościnnych ludzi (o mentalności zupełnie innej niż Ukraińcy, co warto zaznaczyć), o niezwykle ciekawej historii i kulturze, którego choćby namiastkę chciałbym Wam niniejszym przekazać. Gotowi do wycieczki za Bug? Пошли!

Kto tak naprawdę mówi po białorusku?
Hierarchia znaczenia języków wschodniosłowiańskich zdaje się być po zawirowaniach ostatnich kilkunastu lat dość oczywista. Na pierwsze miejsce wysuwa się, rzecz jasna, rosyjski, który śmiało pretenduje do bycia jednym z języków światowych, pełniąc na terenie byłego ZSRR rolę lingua franca. Mamy też mowę ukraińską – ta w ostatnich latach, zwłaszcza na fali ostatnich wydarzeń na Krymie i w Donbasie, skutecznie wchodzi w różne sfery życia codziennego na Ukrainie (nie tylko tej zachodniej) dotychczas zarezerwowane dla rosyjskiego i wszystko wskazuje na to, że utrzyma swój status jedynego języka urzędowego kraju. Jest też białoruski, który na tle swoich dwóch braci prezentuje się bardzo skromnie, do tego stopnia, że zadane powyżej pytanie wcale nie brzmi bezpodstawnie. Nie zawsze tak jednak było.

Brześć

Pomnik w Brześciu, na którym znajdują się ważne osoby w historii miasta. Wśród nich król polski i wielki książę litewski Władysław Jagiełło.

O więzi Białorusi z Litwą i Polską słów kilka
Cofnijmy się około 700 lat w dziewicze lasy Europy środkowo-wschodniej – to właśnie tam na znaczeniu zaczęło zyskiwać państwo wielkich książąt litewskich, którzy w ciągu jednego stulecia wykorzystując polityczną próżnię powstałą po najazdach mongolskich stworzyli największe państwo na kontynencie. Rozmiar Wielkiego Księstwa Litewskiego znacznie przekraczał obszar faktycznie zamieszkiwany przez plemiona litewskie, a zdecydowaną większość poddanych stanowili prawosławni Słowianie władający rozmaitymi wersjami języka ruskiego. Dwór książęcy bardzo szybko się zrusyfikował, częste były przypadki prawosławnych chrztów w obrębie dynastii panującej (wbrew mitom rozpowszechnianym na lekcjach historii Jagiełło nie był pierwszym księciem litewskim, który przyjął chrześcijaństwo – jego chrzest katolicki niósł za sobą jedynie najbardziej znaczące konsekwencje), a językiem używanym w litewskiej administracji stało się coś, co dziś nazywamy językiem starobiałoruskim. Aż do drugiej połowy XVII wieku to właśnie w nim były wydawane akty prawne tyczące się obszaru należącego do Wielkiego Księstwa Litewskiego, często o bardzo istotnym znaczeniu dla całości Rzeczypospolitej, jak chociażby Statusy litewskie. Białorusinami byli Radziwiłłowie, Sapiehowie, Sanguszkowie, Chodkiewicze, Kościuszkowie. Jakie więc dwa narody stanowiły główne części składowe Rzeczpospolitej Obojga Narodów? Podpowiem – drugim narodem nie byli Litwini. Przynajmniej nie w obecnym tego słowa znaczeniu. Geograficzna Litwa była jeszcze do lat 20. XX wieku czymś zdecydowanie więcej, niż tym czym jest obecnie. Mickiewicz, pisząc "Pana Tadeusza", wspominając Litwę, miał na myśli rodzime ziemie białoruskie. Gdy na przełomie XIX i XX wieku zaczęły krążyć wśród miejscowej inteligencji idee wywalczenia niepodległości, dość powszechnym była myśl o odrodzeniu Wielkiego Księstwa będącego krajem Litwinów litewskojęzycznych oraz ruskojęzycznych, których dziś nazywamy już wyłącznie Białorusinami. Podobne pomysły mieli zresztą nawet bolszewicy. Powołany w roku 1919 LitBieł (biał. Літоўска-Беларуская Савецкая Сацыялістычная Рэспубліка) ze stolicą w Wilnie miał obejmować obszar dzisiejszej Litwy i Białorusi. Historia chciała jednak inaczej, dlatego też nie mamy dziś w Europie kolejnego tworu na kształt Szwajcarii, lecz dwa państwa narodowe. Pozostałością po więziach łączących oba narody jest Pogoń – oficjalny symbol państwowy Litwy oraz do niedawna (zamieniony w 1995 roku) Białorusi. Powróćmy jednak do kwestii językowej.

Język białoruski

Język codziennego użytku na Białorusi. Kolorem czerwonym zaznaczono obszary, w których przewagę przynajmniej teoretycznie posiadają użytkownicy języka białoruskiego. Warto zwrócić uwagę na zdecydowaną przewagę rosyjskiego w ośrodkach miejskich.

Dwie mowy czy jedna?
Język białoruski, tak mocny w Wielkim Księstwie Litewskim, znacznie stracił na znaczeniu w ostatnim okresie funkcjonowania Rzeczypospolitej, a podczas zaborów upadł do rangi jednego (acz bardzo osobliwego) z wielu rosyjskich dialektów. Na arenie międzynarodowej pojawił się on znów w latach 1918-1919, kiedy to na krótki czas miejscowi nacjonaliści powołali do życia BNR – Białoruską Republikę Ludową (biał. Беларуская Народная Рэспубліка), w której miejscowa mowa otrzymała po raz pierwszy od ponad 200 lat urzędowy status. Wtedy też wydano pierwszą białoruską gramatykę, której autorem był Branisłau Taraszkiewicz. Zasady wprowadzone przez tego ostatniego nie podobały się władzom radzieckim, które uznały je za wywrotowe i zdecydowały się na ponowne ustandaryzowanie języka. Od 1933 roku mamy więc dwa warianty języka białoruskiego – taraszkiewicę oraz narkamaukę. Nie ma miejsca na szczegółowe opisanie różnic między nimi, warto tylko wspomnieć o tym, że ta pierwsza jest znacznie bliższa jest językowi polskiemu, wierniej oddaje typową dla Białorusinów wymowę (przede wszystkim chodzi o stawianie miękkich znaków tam gdzie faktycznie miękkie spółgłoski są wymawiane) i przez lata była związana głównie ze środowiskami narodowo-konserwatywnymi, druga jest bliższa językowi rosyjskiemu, i jako dominująca w czasach ZSRR dziś uznana została również po upadku imperium oficjalną wersją tego języka. Z jednej strony na narkamaukę przeszła parę lat temu nawet największa opozycyjna białoruskojęzyczna gazeta Nasza Niwa (biał. Наша Ніваwww.nn.by), z drugiej natomiast miałem okazję spotkać osoby, które do dziś używają taraszkiewicy i uważają ją za wariant znacznie lepiej oddający specyfikę języka białoruskiego. Jak łatwo się domyślić – występowanie dwóch standardów w języku białoruskim i realny konflikt zwolenników niektórych z nich tylko podkopuje jego znaczenie.

A może nawet trzy?
Artykuł o języku białoruskim nie miałby najmniejszego sensu, gdybym nie wspomniał o trasiance. Nieraz na łamach Woofli przewijało się słowo surżyk używane w kontekście Ukrainy. Trasianka jest jego białoruskim odpowiednikiem. Dla tych, którzy nie wiedzą – jest to bliżej nieokreślona, daleka od jakiejkolwiek standardyzacji forma języka mówionego będąca połączeniem białoruskiego z rosyjskim. Proporcje oraz wszelkiego cechy takiego połączenia (ktoś może mówić po rosyjsku z białoruskimi zapożyczeniami, a ktoś po białorusku z rosyjską wymową – to tylko dwa z nieokreślonej bliżej liczby przypadków) zależą w zasadzie od samej osoby, która trasianką posługuje się na co dzień – od jej pochodzenia, wyuczonego zawodu, kontaktu ze światem zewnętrznym. Ta dziwna forma, nierzadko bardzo daleka od jakichkolwiek zasad nauczanych w szkołach, zupełnie wystarcza takiemu osobnikowi do codziennego funkcjonowania, ale jednocześnie staje się poważną barierą i kolejnym konkurentem białoruskiego, zwłaszcza na terenach wiejskich. Ludzie nierzadko używają tam trasianki sądząc, że mówią po białorusku, co z dumą podają potem w spisie powszechnym. Z tego natomiast otrzymujemy potem dane liczbowe świadczące o całkiem mocnej pozycji narodowego języka w tym kraju. Rzeczywistość jest jednak trochę inna.

Bazylika św. Franciszka Ksawerego w Grodnie

Bazylika św. Franciszka Ksawerego w Grodnie

Gdzie się podziała białoruska Galicja?
Nie sposób nie porównywać Białorusi z Ukrainą, również w kwestiach językowych. Nie będę tutaj wyjątkiem i zaryzykuję twierdzenie, że dzisiejszy język ukraiński rozwinął się przede wszystkim dzięki temu, że na zachodzie język ukraiński dominuje nieprzerwanie od końca II wojny światowej. Były naturalnie procesy rusyfikacyjne, przybysze z różnych stron imperium przybywali do Lwowa, zwiększając udział rosyjskojęzycznej populacji miasta, ale mimo to Galicja potrafiła pozostać tym bastionem ukraińskiej mowy, z którego ta mogła po uzyskaniu niepodległości promieniować na pozostałe ośrodki. Na Białorusi jest inaczej. Każde miasto mogące być Lwowem zostało w ciągu ostatnich 200 lat zrusyfikowane – tak naprawdę jedynymi latami, w których nie dominował rosyjski, było dwudziestolecie międzywojenne, kiedy to zachodnia Białoruś znajdowała się w granicach II RP (dla porównania – Lwów, Iwano-Frankiwsk czy Tarnopol przeżyły pod okupacją rosyjską zaledwie niecałe 50 lat) i nie ma tak naprawdę regionu, który mógłby stać się silnym ośrodkiem języka narodowego. Zniszczony przez wojnę Brześć jest wbrew pozorom bardzo ładny, ale z racji zniszczeń większość obecnych mieszkańców to przybysze z różnych stron ZSRR, którzy porozumiewali się ze sobą po rosyjsku. Mińsk to stolica, gdzie co prawda mieszka wielu sympatyków języka białoruskiego, ale jak w każdej stolicy liczą się przede wszystkim pieniądze i prestiż. Pozostaje nam Grodno – stolica obłasti, w której największy odsetek osób deklaruje użycie języka narodowego w codziennym życiu. Ale nawet w tym Grodnie, porównywanym zresztą ze Lwowem (trochę na wyrost, aczkolwiek miasto jest bardzo urokliwe i warto tam zajrzeć), na ulicy słyszy się przede wszystkim rosyjski.

Mińsk - brama do centrum

Witająca nas na wyjściu z dworca kolejowego brama wjazdowa do centrum Mińska

Użycie języka w praktyce
Faktycznie, gdyby pominąć przypadki moich znajomych, których prosiłem czasami o zwracanie się do mnie po białorusku (bo to strasznie ciekawe), to nie słyszałem go na ulicy w wersji standardowej ani razu. Na terenach wiejskich pod Połockiem oraz w autobusach z Baranowicz do Nowogródka oraz z Mińska do Lahojska zdarzyło mi się pojedynczo usłyszeć osoby mówiące bardzo bliskimi białoruskiemu odmianami trasianki. Ale to tyle. Poza tym białoruski słyszy się tak naprawdę przede wszystkim w trolejbusach oraz w mińskim metrze. Nieco lepiej ma się stan języka pisanego – ten jest praktycznie wszechobecny. Widać go na budynkach administracyjnych, zabytkach ozdobionych tabliczką z napisem Каштоўнасць, bilboardach z kampaniami społecznymi (reklamę komercyjną prowadzi się bowiem niemal wyłącznie po rosyjsku), bez większych problemów można w księgarniach kupić białoruskie książki (zgodnie zresztą ze starym zwyczajem zakupiłem sobie jedną pozycję autorstwa Wasyla Bykaua – najwybitniejszego chyba białoruskiego pisarza drugiej połowy XX wieku). Ba, napisy na miejscowych banknotach są wyłącznie po białorusku. Zdaje się to jednak nie wpływać znacząco na częstotliwość posługiwania się nim na co dzień. Warto zwrócić uwagę na użycie przeze mnie terminu "częstotliwość", a nie "umiejętność", bo liczba osób potrafiących mówić po białorusku znacznie przekracza liczbę osób używających go w życiu codziennym. Niektórzy nawet jeśli go umieją, to nie widzą sensu w jego pielęgnowaniu. Jeden z moich znajomych powiedział, że zna osoby, które równie biegle jak on władają białoruskim i wtedy z chęcią go używa, ale nie wyobraża sobie sytuacji, w której miałby wejść do sklepu i nagle mówić inaczej niż po rosyjsku. Określił to jako sytuację skrajnie nienaturalną. Mniemam, że wiele osób podziela jego zdanie.

Kampania prezydencka w Mińsku

Zbieranie podpisów podczas kampanii prezydenckiej w Mińsku. Po lewej stanowisko czołowej kandydatki opozycji Tacjany Karatkiewicz. Po prawej urzędującego prezydenta Łukaszenki.

Piętno opozycji
Jeszcze jedna osoba stwierdziła, że jednym z największych problemów z jakimi borykał się do niedawna język białoruski, był fakt jego zdominowania przez środowiska opozycyjne, przez co, o ile stawał się on formą protestu społecznego dla osób zbuntowanych przeciw obecnemu systemowi, o tyle przeciętnemu Białorusinowi kojarzył się przede wszystkim z miejscowymi nacjonalistami. Trudno temu nie przyznać racji. Od zarania dziejów języki bywały przedmiotem polityki – nie inaczej było na Białorusi. Tuż po ogłoszeniu niepodległości język białoruski był jedynym urzędowym aż do roku 1995, kiedy podobny status uzyskał rosyjski, co oburzyło opozycję, która aktualnie jako jeden z najważniejszych punktów swojego programu wymienia powrót jednego języka urzędowego oraz starych symboli państwowych tj. biało-czerwono-białej flagi oraz Pogoni. Cele szczytne, ale, jeśli wziąć pod uwagę niektóre aspekty wymieniane przez moich rozmówców, bardziej szkodzą niż pomagają rozwojowi języka białoruskiego. Aktualnie sytuacja się zmienia – na ulicach możemy zobaczyć sponsorowane przez rząd bilboardy nakłaniające do poznawania narodowej mowy, a nawet prezydent Łukaszenka wygłosił w niej całkiem niedawno pierwsze od 20 lat przemówienie. W miastach powstają natomiast kluby konwersacyjne, w których ludzie mogą ćwiczyć swój białoruski. Opozycja przestaje mieć monopol na język, co może mu wyjść tylko na dobre. Jaka będzie natomiast przyszłość, to już czas pokaże – niewykluczone, że na fali nowego samookreślania się narodów w państwach byłego ZSRR możemy jeszcze być świadkami wzrostu popularności tego języka wschodniosłowiańskiego.

Tyle tytułem wstępu. Temat z wielką chęcią poszerzę o inne informacje (materiały do nauki, opis samego języka – jest bowiem wiele cech wyróżniających go na tle pozostałych języków wschodniosłowiańskich, czy nawet najprostsze porady turystyczne) jeśli tylko zauważę osoby zainteresowane tematyką, dlatego gorąco zachęcam do komentowania.

 

Podobne artykuły:

Lwowiaki nie mówią ino bałakają – czyli o języku polskim na Ukrainie

Język rosyjski na Ukrainie

Czy i kiedy opłaca się uczyć ukraińskiego?

Jak się nauczyć cyrylicy w 2 dni?

Jak się nauczyć rosyjskiego?

O Gotach, Wandalach i ich językach

Parę dni temu miałem okazję odbyć ze znajomą bardzo ciekawą dyskusję na temat pochodzenia narodów, tego czy istniały one od zawsze, czy też są jedynie wynalazkiem ostatnich kilku wieków. W jej trakcie cofnęliśmy się m.in. do epoki wędrówek ludów, kiedy to liczne zbitki przeważnie germańskich plemion postanowiły w obawie przed nadciągającymi Hunami przekroczyć granice cesarstwa rzymskiego i następnie walnie przyczynić się do jego upadku. Nawet osoby niespecjalnie zainteresowane historią słyszały o takich plemionach jak Goci czy Wandalowie, które na przełomie IV oraz V wieku najbardziej dały się we znaki Rzymianom, ostatecznie zdobywając nawet Wieczne Miasto odpowiednio w 410 i 455 roku (ciekawostką jest, że Rzym był zdobyty w 472 roku po raz trzeci przez Burgundów, o czym wspomina się tylko okazjonalnie). Ślad po nich jednak w dużej mierze zaginął. Co się z nimi stało? Jakimi przede wszystkim językami władali? Jak one wyglądały? Kiedy wyginęły? Gdzie można znaleźć ich pozostałości? W poniższym artykule postaram się nieco przybliżyć tę skomplikowaną tematykę.

Plemiona Gotów i Wandalów wybrałem nieprzypadkowo – po pierwsze, poprzez swoją wędrówkę przyczyniły się one w największym stopniu do upadku zachodniej części imperium rzymskiego, wykrawając na jego terenie w V wieku osobne królestwa w Galii, Hiszpanii oraz północnej Afryce, po drugie natomiast, ich języki należały do grupy języków wschodniogermańskich, których dziś już próżno szukać na lingwistycznej mapie Europy. Trudno określić liczbę barbarzyńców, jaka przekroczyła Ren i Dunaj w omawianym okresie, jeszcze trudniej jest dyskutować o takich kwestiach jak skład etniczny poszczególnych plemion – możemy jednak z całą pewnością stwierdzić, że było ich znacznie mniej, niż to zwykło się sądzić dawniej (R. Collins w swoim dziele "Visigothic Spain 409-711" podaje, iż w momencie wkroczenia na półwysep Iberyjski stanowili oni faktycznie mniej niż 2% jego ludności, dodając przy okazji, że nawet bardzo wygórowane szacunki nie przekraczają 10%) oraz że były mniej homogeniczne, niż to nam się wydaje i z wyjątkiem wąskiej warstwy będącej zalążkiem późniejszej arystokracji stanowiły mieszaninę wolnych ludzi różnorakiego pochodzenia. W skład armii króla Genzeryka, która dokonała w 429 roku inwazji na Afrykę, wchodzili zarówno Wandalowie i inne germańskie plemiona, ale spory odsetek stanowili również irańscy Alanowie czy galijscy wieśniacy znani pod nazwą bagaudów, którzy mając dość ucisku władzy centralnej postanowili dołączyć do plemienia, którego celem naczelnym było znalezienie nowych siedzib. Język czy pochodzenie nie odgrywały aż tak istotniej roli, znacznie ważniejszy był w tym wypadku wspólny cel oraz religia – przybyszów odróżniało od Rzymian przede wszystkim to, że byli arianami.

Arianizm stanowił na przełomie wieków najpoważniejszą konkurencję dla katolicyzmu w chrześcijańskim świecie – o jego mocnej pozycji świadczy chociażby fakt, iż zdecydowanie sprzyjali mu panujący w latach 337-361 i 364-378 cesarze Konstancjusz II oraz Walens. Na okres ich panowania przypada działalność misyjna biskupa Wulfili, który postanowił przełożyć Ewangelie na język gocki. Przekład ten znany jako Biblia Wulfili lub Codex Argentus jest po dziś dzień najważniejszym źródłem do jakichkolwiek badań nad językiem gockim i kluczem do jego poznania. Z jego kart wyłania się język germański znacznie różniący się od tych współczesnych, z jednej strony pełen archaizmów zbliżających go do hipotetycznego języka pragermańskiego, z drugiej natomiast wykazujący odrębną ścieżkę rozwoju niż języki północno- i zachodniogermańskie. Dzisiaj przyjmuje się, że stanowił on część grupy określanej jako języki wschodniogermańskie. W jej skład wchodziły przynajmniej 3 języki:
– gocki
– wandalski
– burgundzki
Niektórzy autorzy do grupy tej zaliczają również język przybyłych w VI wieku do Italii Longobardów, ale w związku z poświadczonymi zmianami spółgłoskowym tożsamymi dla górnoniemieckiego, a więc zachodniogermańskiego obszaru językowego, przynależność longobardzkiego jest tematem kontrowersyjnym.

Objętość artykułu na Woofli nie zezwala na dogłębną analizę języka gockiego i osoby bardziej zainteresowane tematem odsyłam przede wszystkim do kultowej już książki Josepha Wrigtha pt. "Grammar of the Gothic Language" będącej jednym z najłatwiej dostępnych opracowań tego języka oraz stron University of Texas czy Project Wulfila. Materiałów do jego nauki, podobnie jak w przypadku języków klasycznych, jest wbrew pozorom dość dużo.

alfabet_gocki

Gocki alfabet

Język gocki jako język wschodniogermański
Oto gocki przekład Ewangelii św. Łukasza 2:1-10 (komentarz gramatyczny do tegoż znajdziecie na stronie UoT) zapisany w dzisiejszej transkrypcji. Warto bowiem dodać, że Wulfila wymyślił na potrzeby swojego przekładu alfabet oparty na podstawie greki, którego jednak nie użyję tutaj ze względu na możliwe problemy z jego wyświetlaniem w przypadku braku zainstalowanych gockich czcionek.:
Warþ þan in dagans jainans, urrann gagrefts fram kaisara Agustau, gameljan allana midjungard. soh þan gilstrameleins frumista warþ at [wisandin kindina Swriais] raginondin Saurim Kwreinaiau. jah iddjedun allai, ei melidai weseina, ƕarjizuh in seinai baurg. Urrann þan jah Iosef us Galeilaia, us baurg Nazaraiþ, in Iudaian, in baurg Daweidis sei haitada Beþlahaim, duþe ei was us garda fadreinais Daweidis, anameljan miþ Mariin sei in fragiftim was imma qeins, wisandein inkilþon. warþ þan, miþþanei þo wesun jainar, usfullnodedun dagos du bairan izai. jah gabar sunu seinana þana frumabaur jah biwand ina jah galagida ina in uzetin, unte ni was im rumis in stada þamma. jah hairdjos wesun in þamma samin landa, þairhwakandans jah witandans wahtwom nahts ufaro hairdai seinai. iþ aggilus fraujins anaqam ins jah wulþus fraujins biskain ins, jah ohtedun agisa mikilamma. jah qaþ du im sa aggilus: ni ogeiþ, unte sai, spillo izwis faheid mikila, sei wairþiþ allai managein, þatei gabaurans ist izwis himma daga nasjands, saei ist Xristus frauja, in baurg Daweidis.

Nawet niewprawione w lingwistycznych zagadkach oko zauważy, że mówimy tu o języku germańskim – zwroty w stylu "warþ þan in dagans jainans" są doskonale czytelne dla osób znających chociażby niemiecki. Jednocześnie też trudno zakwalifikować go do któregokolwiek z języków nowożytnych. Obecność litery "þ" ("thorn") skłania do porównań z językiem islandzkim i nie jest to wcale pozbawione podstaw, bo litera "þ" jest swoistym archaizmem, a tych w obydwu językach jest dość dużo. Za taki można też uznać przypadki, których gocki ma aż 5 (wliczając w to szczątkowy wołacz) – w pozostałych językach germańskich system deklinacyjny uległ sporym uproszczeniom.

dialekty_germanskie

Dialekty germańskie w I wieku n.e. Zielonym kolorem zaznaczono grupę wschodniogermańską, do której należał język gocki.

Z wymienionych przedstawicieli grupy wschodniogermańskiej jedynie gocki wytworzył coś na kształt własnej literatury i możemy pokusić się o jego rekonstrukcję. W przypadku pozostałych dwóch, znaczną większość leksykonu stanowią imiona oraz nazwy własne, pozwalające jednak ponad wszelką wątpliwość dowieść bliskiego pokrewieństwa z językiem Wulfili. Wspomnieliśmy jednak o tym, iż wspomniane plemiona utworzyły organizmy państwowe na dalekim zachodzie – dlaczego więc mówimy o językach wschodniogermańskich? Ma to związek przede wszystkim z ich geograficznym rozmieszczeniem w latach wcześniejszych. Różne odłamy wschodnich Germanów zamieszkiwały tereny dzisiejszej Polski i Ukrainy i to właśnie tam, w warunkach względnej izolacji od Skandynawów czy też plemion uważanych za przodków dzisiejszych Niemców (Alamanowie, Bawarowie, Frankowie i Sasi), doszło najpewniej do ich wyodrębnienia. Szczególne ważną rolę historyczną odegrali w tym kontekście Goci, którzy w połowie III wieku zajęli niemal cały obszar czarnomorskiego wybrzeża od Dunaju aż po Półwysep Krymski, regularnie nękając wschodnie prowincje imperium rzymskiego. Apogeum ich znaczenia we wschodniej Europie przypada na połowę IV wieku, kiedy wpływy ich króla Hermenaryka sięgały wybrzeży Bałtyku, Morza Czarnego oraz brzegów Donu i Wołgi. Wtedy też nastąpił najazd koczowniczych Hunów, który wywrócił wschodniogermański świat do góry nogami – pierwsza połowa Gotów uznała zwierzchnictwo tych ostatnich i pozostała na wschodzie (Ostrogoci), druga postanowiła natomiast wyruszyć w poszukiwaniu siedzib na zachód (Wizygoci). Wędrówka Wizygotów usłana licznymi sukcesami, jak chociażby zwycięstwo pod Adrianopolem (378) czy złupienie Rzymu (410), zakończyła się w Hiszpanii, która od 507 roku stała się centrum ich nowego królestwa. Ostrogoci odzyskali niezależność dopiero w 454 roku, kiedy koalicji germańskiej udało się pokonać Hunów nad rzeką Nedao (swoją drogą jest to jedna z ważniejszych bitew w historii Europy, o których większość podręczników się nawet nie zająknie) i następnie wyruszyli również na zachód, żeby ostatecznie osiedlić się w Italii. Nieco inną drogę przeszli Wandalowie – ci przekroczywszy Ren, wtargnęli do Galii, następnie Hiszpanii, żeby ostatecznie założyć swoje królestwo ze stolicą w afrykańskiej Kartaginie.

Wymarcie języków wschodniogermańskich
Krym, Włochy, Hiszpania czy Tunezja nie należą dziś do miejsc, w których spodziewalibyśmy się spotkać jakikolwiek żywioł germański w charakterze innym niż turystyczny i prawdę mówiąc nie sądzę, by sytuacja wyglądała inaczej, gdyby historia potoczyła się inaczej, a organizmy państwowe przetrwały znacznie dłużej niż 300 lat, jak to miało miejsce w przypadku Królestwa Wizygotów, które upadło jako ostatnie, po najeździe arabskim w 711 roku. Zwłaszcza pod względem językowym wędrówki ludów były dla wschodnich Germanów samobójstwem. Język gocki, którym władała jedynie niewielka część samych Gotów stanowiących w najlepszym wypadku kilka procent społeczeństwa, stał na przegranej pozycji w stosunku do łaciny, będącej od wieków skodyfikowanym językiem administracji i nauki oraz jej lokalnych wariantów, którymi posługiwała się reszta ludności. Sami Goci zresztą najprawdopodobniej tym się zbytnio nie przejmowali i wtapiali się w miejscowe społeczeństwo, porzucając swój ojczysty język na rzecz łaciny. Źródła w każdym razie nie mówią o jakichkolwiek próbach ratowania ginących języków wschodniogermańskich, co z jednej strony jest trochę smutne, z drugiej natomiast pokazuje, iż jest to typowy problem świata nowożytnego. Nasi przodkowie odnosili się do języka przede wszystkim jako do środka komunikacji – jeśli uznawali go za niepraktyczny, to po prostu go bez jakichkolwiek sentymentów odrzucali na rzecz innego, co może być tematem do refleksji. Szacuje się, że użycie języka gockiego zanikło w VI wieku w przeciągu zaledwie jednego stulecia. Ciosem stało się zwłaszcza przyjęcie katolicyzmu przez króla Rekkareda w 589 roku – jednocześnie język gocki, już wcześniej używany przez nieliczną część społeczeństwa, stracił nawet swoją pozycję jako języka obrzędowego miejscowych arian. Tym samym odszedł on w zapomnienie i jedynym śladem, jaki pozostawił na Półwyspie Iberyjskim, są germańskie imiona takie jak Rodrigo, Alfredo, Americo, Fernando, Alfonso, Hermenegildo, Roberto, Osvaldo – początkowo nadawane przede wszystkim w obrębie gockiej szlachty w Asturii, która jako jedyna oparła się arabskiej inwazji, a następnie rozpowszechnione również wśród prostego ludu. Poza imionami, lista słów wizygockiego pochodzenia jest bardzo skąpa: agasajo (got. gasalja), guardia (got. wardja), guardián (got. wardjan), atacar (got. stakka). Zupełnie rozpłynął się natomiast język Wandalów. Po podbiciu ich królestwa przez Bizancjum w 534 roku, zniknęli oni z kart historii, będąc najprawdopodobniej już wtedy zromanizowanymi w podobnym stopniu jak ich hiszpańscy pobratymcy.

Ostatnie gockie ślady na Krymie
Nie wiemy, kiedy i gdzie zmarła ostatnia osoba posługująca się językiem gockim. Prawdopodobnie najdłużej język gocki utrzymał się paradoksalnie na Krymie, który pozostawał przez wiele lat odizolowany od świata wielkiej polityki, co pozwalało uniknąć dominacji innych kultur. Pod koniec XVI wieku obiegła nawet Europę wiadomość o rzekomym odkryciu na Krymie osad, których mieszkańcy mówią germańskim językiem, mają jasne włosy i niebieskie oczy, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. O specyficznym wyglądzie niektórych greckich mieszkańców Mariupola, nie używających już jednak innego języka, pisał w 1890 roku F.A. Braun, sugerując, że byli to zhellenizowani Goci (I.Nordgren "The Well Spring of the Goths"). Trudno informacje te w jakikolwiek sposób potwierdzić i nie sposób im zaprzeczyć. Zdaje się jednak, że tezy mówiące o prawdopodobnym przetrwaniu Gotów jako osobnej grupy etnicznej do 1944 roku, są mocno przesadzone. Większość wtopiła się z czasem w miejscową ludność stając się Grekami, Tatarami bądź Karaimami, kończąc w ten sposób romantyczną swoją historię.

Podobne artykuły:
O dwóch legendarnych słowiańskich literach
Rola współczesnej nauki języków klasycznych (łacina, greka, scs)
5 języków słowiańskich, o których zapewne nie słyszeliście – połabski
Języki regionalne Francji – oksytański. Część 3.
Języki regionalne Francji – oksytański. Część 2.

5 języków słowiańskich, o których nigdy nie słyszeliście – (2/5) kajkawski

100_7535

Kościół św. Marka w Šestine pod Zagrzebiem

W naszym cyklu poświęconym niszowej słowiańszczyźnie opuścimy dziś granice Niemiec (nie będziemy bowiem mówić w tym cyklu o językach łużyckich, które, choć nie mogą się poszczycić sporą liczbą użytkowników, posiadają oficjalny status) i udamy się na dłuższą chwilę do północnej Chorwacji, bo właśnie tam znajduje się kolebka drugiego języka, o którym chciałbym opowiedzieć. Sam artykuł będzie też swego rodzaju rozliczeniem z przeszłością – starsi czytelnicy "Świata Języków Obcych" pamiętają zapewne, że cztery lata temu wyjechałem na krótko do Zagrzebia (zahaczając przy okazję o Macedonię, co zaowocowało dwoma wpisami na temat tamtejszego języka). Były wielkie plany, by poważnie zająć się chorwackimi dialektami, a zwłaszcza stołeczną gwarą i napisać na ten temat serię artykułów, które z różnych powodów się nie urzeczywistniły. Czas więc nadrobić zaległości i jednocześnie uzupełnić parę luk we wcześniejszych wpisach o językach byłej Jugosławii.

Na Woofli wielokrotnie już pisaliśmy, że różnica pomiędzy językiem a dialektem jest bardzo płynna i nierzadko większe znaczenie na tym polu odgrywają względy polityczno-historyczne niż językowe. Obszar byłej Jugosławii dostarcza nam w tej materii wielu paradoksów. Jesteśmy przyzwyczajeni do sytuacji, w której na skutek dominacji jednego z dialektów formuje się jeden język standardowy. W Chorwacji mamy sytuację całkiem odwrotną – wskutek zawirowań politycznych na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat z jednego dialektu oficjalnie wyodrębniły się aż cztery języki (serbski, chorwacki, bośniacki, czarnogórski). Sam standard chorwacki z powodów politycznych został paradoksalnie oparty na najbardziej serbskim wariancie – gdy w XIX wieku popularne wśród południowych Słowian były tendencje zjednoczeniowe ojciec języka chorwackiego Ljudevit Gaj poszedł dokładnie tą samą drogą co jego serbski odpowiednik Vuk Karadžić, dzięki czemu powstał faktycznie jeden język, kompletnie ignorujący fakt istnienia peryferyjnych dialektów, które, co warto zaznaczyć, miały już na swoim koncie bogaty dorobek literacki. Gdyby historia potoczyła się trochę inaczej moglibyśmy mieć dziś do czynienia z trzema rzeczywiście różniącymi się językami – w zamian mamy cztery, które, choć faktycznie bliźniaczo podobne, ze względów czysto politycznych niekiedy na siłę usiłuje się zmieniać w celu odróżnienia od pozostałych. Jak się mają natomiast dialekty, które mimo wyraźnych cech odrębnych nie stały się podstawą jakiegokolwiek języka urzędowego? Jak wygląda przede wszystkim sytuacja kajkawszczyzny, która od wieków była rodzimą mową mieszkańców Zagrzebia i okolic (to co dziś nazywamy językiem chorwackim przyszło do Zagrzebia faktycznie dopiero na przełomie XIX i XX wieku)?

karta_Kajkavski_jezík.jpg

Współczesny zasięg kajkawszczyzny. Źródło: zvirek.net

Na początek scenka z zagrzebskiego życia codziennego – wchodząc do kuchni witały mnie niemal zawsze dwie rzeczy. Pierwszą była nadająca bez przerwy lokalna rozgłośnia radiowa, w której pomiędzy utworami biesiadnymi a reklamami regularnie emitowano hasło "Radio Kaj za kajkavski kraj". Drugą był nasz współlokator, pochodzący z Zagorja Damir, którego chorwacki standard był gęsto ubarwiony lokalnym dialektem (wszechobecne "kaj" czy "kužiš" to tylko najbardziej oczywiste przykłady) i trochę czasu minęło zanim w pełni dostroiłem się do jego sposobu wyrażania samego siebie. Jako osoba rozmiłowana we wszelkiego rodzaju różnicach dialektalnych, ale jednocześnie też zupełnie świadoma ich stopniowego zaniku, z pewną rezerwą podchodziłem do danych mówiących o przewadze dialektu kajkawskiego w okolicach Zagrzebia. Miłym zaskoczeniem był dla mnie więc fakt, że mnóstwo elementów tegoż było rzeczywiście wykorzystywanych w codziennej mowie mieszkańców stolicy. Usłyszenie natomiast partykuły pytającej "što" użytej przez kogokolwiek miejscowego graniczyło niemal z cudem. Bo w Zagrzebiu niepodzielnie panuje "kaj". Im dalej na północ, w kierunku Varaždina, tym mowa tubylców ma mniej cech wspólnych z językiem urzędowym. Inna jest też mentalność, architektura – przeciętnemu Polakowi Chorwacja kojarzy się przede wszystkim z dalmatyńskim wybrzeżem oraz wyspami, podczas gdy tak naprawdę jest to strasznie zróżnicowany kulturowo kraj i wiele razy odnosiłem wrażenie, że jego poszczególne poszczególne części składowe zwyczajnie do siebie nie pasują i tylko przypadek sprawił, iż dziś połączone są w jeden organizm państwowy. Przebywając na Zagorju, które jest bastionem kajkawszczyzny i rozmawiając z miejscowymi bez problemu można wyczuć poczucie odrębności oraz lokalną dumę z bycia najbardziej ułożoną, gospodarną i najchłodniejszą w kontaktach międzyludzkich społecznością w Chorwacji. Kulturowo jest Zagorcom znacznie bliżej do Słoweńców, Austriaków czy Węgrów niż do swoich nadmorskich pobratymców. W samej kajkawszczyźnie znajduje się zresztą mnóstwo zapożyczeń z niemieckiego i węgierskiego, a z racji pokrewieństwa niektórym gwarom bliżej do języka słoweńskiego niż chorwackiego (kolejny z serii jugosłowiańskich paradoksów).

100_7659

Rynek w Varaždinie

Historia samego języka (celowo używam terminów zamiennie, bo jak zaraz się okaże, ciężko o jednoznaczność w tym temacie) kajkawskiego jest równie ciekawa. Jedna z ciekawszych hipotez mówi, iż przed przybyciem plemion madziarskich na tereny Wielkiej Niziny Panońskiej ludność ją zamieszkująca używała dialektów kajkawskich oraz wchodzących dziś w skład grupy zachodniosłowiańskiej słowackich, które do początków X wieku rozwijały się obok siebie zachowując do dziś zresztą wiele cech wspólnych (o tych szerzej pod koniec artykułu). Jak już wspomniałem w poprzednim artykule, pojawienie się Węgrów poważnie zachwiało światem słowiańskim i doprowadziło do tego, iż grupa zachodnia i południowa zaczęły się rozwijać całkiem niezależnie od siebie. Zamieszkujący obecne tereny Węgier ludność słowiańska z czasem przyjęła język najeźdźców, a niedobitki przetrwały na Słowacji i na Zagorju. Panowanie węgierskie, które od 1526 było równoznaczne z panowaniem dynastii Habsburgów w ogromnej mierze wpłynęło na pogłębianie różnicy pomiędzy kajkawszczyzną, a sąsiednimi dialektami czakawskim i sztokawskim. Kajkawcy nigdy nie zaznali niewoli tureckiej i, podobnie jak Polacy, pielęgnowali mit obrońców Europy przed muzułmanami – daremnie więc szukać w ich mowie tureckich zapożyczeń, tak szeroko rozpowszechnionych we wszystkich językach opartych na dialekcie sztokawskim. Długi dystans dzielił też Kajkawców od Adriatyku, co jednocześnie spowodowało brak elementów pochodzenia włoskiego, których jest mnóstwo w czakawskich gwarach Dalmacji oraz Istrii. Zapożyczano natomiast głównie z niemieckiego i węgierskiego.

100_7004

Trg bana Jelačića w Zagrzebiu

Po kajkawsku od połowy XVI wieku również pisano przez co zdawał się on być na dobrej drodze do wyewoluowania w nowoczesny język urzędowy. Stało się jednak inaczej. W XIX wieku dostrzegano odrębność kajkawskich dialektów, ale językoznawcom bardzo ciężko było jednoznacznie określić do czego najłatwiej je przyporządkować. Osobom znającym chorwacki polecam krótką pracę Mijo Lončarića pt. "Kajkavsko narječje u svjetlu dosadašnjih pručavanja", gdzie problem opisany jest znacznie szerzej – tutaj postaram się streścić kilka panujących ówcześnie poglądów na temat językowej przynależności kajkawszczyzny:
a) kajkawski wraz ze słoweńskim jako język chorwacki w opozycji do serbskiego, który zawierał dialekty czakawskie i sztokawskie
b) kajkawski wchodzący w skład języka słoweńskiego (zwolennikiem tego poglądu był ojciec języka słoweńskiego Jernej Kopitar)
c) kajkawski i/lub czakawski jako język chorwacki w opozycji do sztokawskiego, który uważany był za język serbski
d) kajkawski wchodzący w skład szeroko rozumianego języka serbsko-chorwackiego, ostatecznie opartego wyłącznie na dialektach sztokawskich (zwolennikiem tej opcji był Ljudevit Gaj i z czasem większość chorwackich językoznawców)
Wygrała opcja ostatnia, język chorwacki został oparty na dialektach sztokawskich przejmując bardzo niewiele z kajkawskiej leksyki. Następne lata były okresem stopniowej degradacji kajkawszczyzny i ekspansji dialektu sztokawskiego, który szerzył się zwłaszcza w ośrodkach miejskich za sprawą masowej migracji zarobkowej z terenów Slawonii, Dalmacji czy Bośnii. Paradoksalnie dopiero ostatnimi laty podejmuje się, w dużej mierze sztuczne, próby przeładowania języka oficjalnego peryferyjnymi wyrazami celem powiększenia dystansu do języka serbskiego – dialekty kajkawskie świetnie się akurat do tej roli nadają, bo, w odróżnieniu od wszystkich pozostałych, z Serbią nie miały na przestrzeni wieków zasadniczo nic wspólnego i dysponują sporym arsenałem sobie tylko właściwych zwrotów.

100_7560

Samobor

Jak wygląda i brzmi język kajkawski? W odróżnieniu od przedstawionego w poprzednim odcinku języka połabskiego możemy się tu pokusić o znacznie ciekawsze przykłady niż "Ojcze nasz". Bardzo ciekawą stroną, na której można znaleźć masę materiałów poświęconych kajkawszczyźnie (zarówno po kajkawsku i angielsku) jest zvirek.net, gdzie znajdziemy zarówno dzieła literackie, artykuły naukowe jak i krótkie prezentacje na temat cech odróżniających język kajkawski od chorwackiego – w tych ostatnich ogromny nacisk jest położony m.in. na podobieństwa języka kajkawskiego do języków zachodniosłowiańskich:
– w kajkawskim zachowane zostały dyftongi "uo, oa, ie": kaj. duogi – pl. długi – chorw. dugi
– w kajkawskim istnieją tylką długie formy przymiotników podobnie jak w zachodniej słowiańszczyźnie
– w kajkawskim nie ma zamiany spółgłosek k,g,h na c,z,s w odmianie rzeczowników: kaj. oblak – oblaki, słow. oblak – oblaky, chorw. oblak – oblaci
– podobnie jak w czeskim "v-" znajduje się przed "u" i "o" na początku: vugurek, vuho, vulica
– w kajkawskim tworzy się tak samo czas przyszły: kaj. ja bu(de)m čital, pl. ja będę czytał, hr. ja ću čitati
– rzeczowniki rodzaju męskiego w dopełniaczu liczby mnogiej kończą się na "-ov": kaj. jezikov, pl. języków, chorw. jezika
– rzeczowniki rodzaju żeńskiego w dopełniaczu liczby mnogiej tracą sufiks: kaj. krav, pl. krów, chorw. krava
– jer przeszedł w "e" zamiast "a": kaj. den, veter, pekel – słow. den, vietor, peklo – chorw. dan, vjetar, pakao
Zdecydowanie inna jest też kajkawska wymowa, która w pewnym stopniu przypomina pod względem ruchomego akcentowania język rosyjski. Najlepszym przykładem jest film chorwackiej telewizji o gwarach kajkawskich w gminie Dubravica – narracja jest oczywiście w standardowym chorwackim, ale warto posłuchać od 7 minuty krótki fragment czytany po kajkawsku.

Do zagłębiania się w tematykę dialektalną oczywiście jak zwykle gorąco zachęcam – czasem zdaje się to być z czysto praktycznej perspektywy mało przydatne, ale w rzeczywistości pozwala nam lepiej zrozumieć rzeczywistość, w której się znajdujemy, łatwiej wniknąć w mikroświat tubylców i choć przez chwilę żyć jak oni, czerpiąc z danego miejsca znacznie więcej niż jest to dane zwykłemu turyście. Zachęcam też do wizyty w Zagrzebiu i okolicach – nie ma tam plaży, słońca, ludzie są bardzo zdystansowani (zwłaszcza gdy porówna się ich z pozostałymi narodami zamieszkującymi Bałkany), ale jest to naprawdę ciekawy region z malowniczymi miasteczkami i wzgórzami oraz austro-węgierskimi tradycjami, który można polubić.

Cykl "5 języków słowiańskich, o których nie słyszeliście":

1/5 – język połabski

Podobne artykuły:
O dwóch legendarnych słowiańskich literach
Dlaczego serbski? Dlaczego chorwacki?
W jakim języku się mówi w byłej Jugosławii?
Język macedoński w praktyce
Macedoński – wstęp i z czego się uczyłem przez ostatni miesiąc

Muzyczne po Europie podróże

des_visages_des_figuresZgodnie ze starym zwyczajem odpowiadania na potrzeby czytelników chciałbym odnieść się do artykułu Adriany pt. "Urugwajskie głosy" oraz pewnego komentarza, który się pod nim znalazł. Pochodzący z mojego rodzinnego miasta Wojta zaproponował, abyśmy kontynuowali serię artykułów o muzyce w obcych językach, promując tym samym coś, czego w polskim radiu, naszpikowanym przeważnie anglojęzycznymi hitami, nie uświadczymy. Nikt chyba nie zaprzeczy, że utwory muzyczne odgrywają od zarania dziejów bardzo istotną rolę w życiu człowieka i są jednym z nieodłącznych elementów kultury. Muzyki słucha każdy, od najmłodszych po najstarszych – w każdym zakątku świata można znaleźć utwory, które znają zarówno pierwsi jak i drudzy, bez których trudno sobie wyobrazić lokalną codzienność. Zaryzykowałbym tym samym stwierdzenie, że osoba nie znająca muzyki wykonywanej w języku, którego się uczy, traci jednocześnie możliwość obcowania z istotną jego częścią i staje się niepełnym odbiorcą lokalnej kultury. A ta, nawet jeśli czasem wydaje się na pierwszy rzut oka mało atrakcyjna, otwiera nam drzwi do zupełnie nowego świata, co pozwala zrozumieć miejscowych nie mniej niż język, którym oni władają. Poniższy artykuł proszę potraktować trochę z przymrużeniem oka – nie będzie tutaj opowieści o jerach, zmianach samogłoskowych i ewolucji języków słowiańskich na przestrzeni wieków. Będzie za to trochę autobiograficzno-ekshibicjonistycznych wynurzeń i sporo muzyki. Całkiem dobrej muzyki. I będę niezwykle rad, jeśli ktoś dzięki temu krótkiemu wpisowi rozpocznie swoje własne poszukiwania (oraz podzieli się nimi w komentarzach).

Zacznijmy od mocnego wejścia w wykonaniu sztandarowego przedstawiciela francuskiej muzyki rockowej – ( Noir Désir – Fin de siècle) – polecam utwory przesłuchiwać w kolejności, w jakiej tu się pojawiają, bo w ogromnej mierze wpłynęły na sam tekst. Ocenę samego jej wpływu pozostawiam samym czytającym, aczkolwiek mam nadzieję, że dość optymalnie uda mi się utrzymać proporcje dynamiki oraz treści.

Muzykę obcojęzyczną, jakiej słucham, mogę swobodnie podzielić na przynajmniej trzy kategorie:
1) muzyka, która mi się ewidentnie podoba i z której sam mogę czerpać inspirację
2) muzyka, która jest w szczególny sposób związana z kulturą, językiem bądź historią danego kraju
3) obcojęzyczny hip-hop (będący w istocie czymś pomiędzy kategoriami a i b, co wyjaśnię w dalszej części artykułu)

1) Pierwsza kategoria jest chyba najbardziej oczywista – wszak słuchamy przede wszystkim muzyki najbardziej lubianej, tej, która wywołuje w nas jakieś emocje, czy to z powodu charakterystycznych riffów gitarowych, bębnów, barwy głosu wokalisty, czy poruszającego tekstu. O ile nie ma większych problemów ze znalezieniem czegokolwiek nas interesującego po angielsku (w moim przypadku byłyby to przykładowo Pearl Jam oraz Queens Of The Stone Age) czy po polsku (Hey oraz Myslovitz) i każdy z nas w wieku licealnym miał względnie ukształtowany gust muzyczny, to niekoniecznie musiał to być bliski kontakt z muzyką pochodzącą z innych krajów, której w naszym radiu jest jak na lekarstwo. Tu z pomocą przychodzą nam dwa źródła:
a) pierwszym są oczywiście nasi obcojęzyczni znajomi, którzy zapytani o ulubione utwory w swoim własnym języku przeważnie staną na głowie, żeby zaprezentować Wam muzyczną wizytówkę swojego kraju. Chęć do stanięcia na głowie jest przeważnie wprost proporcjonalna do "niszowości" danego języka. Moim ostatnim odkryciem pod tym względem jest legendarny słowacki zespół rockowy Horkýže Slíže (Atomový kryt  / Mám v piči na lehátku ) – polecam przesłuchać choćby po to, żeby przekonać się, jak wiele można zrozumieć.
louise_attaqueb) drugim źródłem jest natomiast last.fm – całkiem przyjemny portal muzyczny, z którego kilka lat temu namiętnie korzystałem właśnie w celu znajdywania niestandardowej muzyki. Dzięki dość przejrzystemu systemowi otagowania oraz automatycznemu podrzucaniu propozycji mogłem w bardzo krótkim czasie otrzymać dość pokaźną listę artystów wykonujących muzykę w dowolnym języku. Przedstawione na samym wstępie Noir Désir było pierwszym wykonawcą francuskim, jakiego w ten sposób znalazłem. Później moją uwagę przykuł przede wszystkim zespół Louise Attaque łączący w swoich kompozycjach muzykę rockową z francuskim folkiem – w moim przekonaniu nie ma sobie pod tym względem równych (Louise Attaque – La brune  ).

Przykłady dobrej muzyki gitarowej można znaleźć praktycznie wszędzie (żeby nie ograniczać się do Francji dodam mój ulubiony zespół serbski Van Gogh i ich utwór Ludo Luda –  oraz chorwacki Hladno Pivo – Samo Za Taj Osjećaj ). Nie samym rockiem jednak człowiek żyje – są miejsca, gdzie zdecydowanie lepiej sprawdzają się inne style muzyczne. Do takich miejsc należą chociażby kraje bałtyckie, w których niepodzielnie króluje poezja śpiewana, a wspólne śpiewanie patriotycznych pieśni jest powszechnie uważane za rodzaj narodowej rozrywki (zwłaszcza w Estonii). Do moich ulubionych wykonawców należą tutaj pochodzący z Litwy Ieva Narkutė ( Raudoni vakarai ) oraz Saulius Mykolaitis ( Matrica ). Warto zwrócić uwagę na piękno samego języka, który w połączeniu z głęboką liryką daje efekt jedyny w swoim rodzaju, jakiego, przynajmniej w moim odczuciu nie są w stanie oddać hity radiowe. Jeśli chcecie posłuchać sobie mojego numeru dwa, jeśli chodzi o współgranie języka z melodią, to zapraszam do przesłuchania "Liefs uit Londen" holenderskiego zespołu Bloef.

b) Jeszcze w czasach "Świata Języków Obcych" zapoznałem się z twórczością Boka van Blerka. Afrykanerski artysta zasłynął z tego, iż zaczął nagrywać w afrikaans piosenki gloryfikujące historię osadników, poczynając od wojen burskich (De La Rey ), po zmagania militarne na granicy z Angolą (Die Kaplyn ). Muzycznie są to dzieła bardzo przeciętne, których na dłuższą metę słuchać się nie da, jednak z punktu widzenia osoby zainteresowanej nowoczesną afrykanerską kulturą nie sposób przejść obok nich obojętnie, podobnie zresztą jak obok określanego w konserwatywnych kręgach mianem obrazoburczego zespołu Fokofpolisiekar. Sam hymn południowoafrykański jest natomiast niezwykle ciekawy – łączy bowiem pieśń Nkosi Sikelel' iAfrika będącą oficjalnym hymnem ANC będącego faktycznym przedstawicielem czarnej większości oraz Die Stem pełniącego rolę jedynego hymnu państwowego do roku 1995. Nowy hymn śpiewany jest kolejno w xhosa, zulu, sesotho, afrikaans oraz po angielsku ( https://www.youtube.com/watch?v=xsNwg5J8Q8k ).
PS: Do tej samej kategorii rzeczy, których słuchać się nie da, ale są niesłychanie ciekawym fenomenem, można również zaliczyć chorwackiego Thompsona, którego utwory w samej Chorwacji mają status nieoficjalnych hymnów (Lijepa li si ) – jest to jednak zjawisko na tyle interesujące, że wymagałoby zupełnie odrębnego artykułu.

jeinc) Za hip-hopem osobiście nigdy specjalnie nie przepadałem i nie licząc młodzieńczego zafascynowania twórczością Kalibra 44 oraz Paktofoniki , stałem raczej z dala od niego, zwłaszcza ze względu na brak żywych instrumentów i wszechobecność sampli, co mnie zwyczajnie irytowało. Jako że jednak jest to muzyka nastawiona przede wszystkim na przekaz słowny, trudno przecenić jej znaczenie, jeśli chodzi o poznawanie obcej kultury. Przeważnie poziom tekstów hip-hopowych jest paradoksalnie znacznie wyższy niż muzyki rockowej, która w większości powtarza niestety od wielu lat dokładnie te same frazesy, przerabiając je jedynie w mniej lub bardziej oryginalny sposób. Naturalnie mam tu na myśli hip-hop ambitny, daleko odbiegający od rzeczy w stylu "Dla mnie masz stajla". Przykładem może być chociażby pochodzący z Hamburga niemiecki Fettes Brott, który odznacza się chociażby tym, że ich utwór Nordisch by Nature jest w swojej oryginalnej wersji rapowany w Hochdeutschu, Plattdeutschu, po niderlandzku oraz po duńsku i znajdują się w nim aluzje do wielu regionalnych tradycji (np. tzw. Hamburger Gruß – "Hummel, Hummel") wyróżniających północ Niemiec. Inny ich utwór Jein w dość komiczny sposób przedstawia znaczenie tytułowego słowa będącego połączeniem słów "ja" i "nein". Zupełnie innym przedstawicielem niemieckiej sceny hip-hopowej jest z kolei Fler, który pomiędzy swoimi przesiąkniętymi niecenzuralnymi słowami tekstami rapuje między innymi o poczuciu niemieckiej świadomości narodowej na multikulturowych osiedlach Berlina (Ich bin Deutscha ).

Skoro już jesteśmy przy niemieckiej muzyce, to przejdę do istoty komentarza wspomnianego we wstępie. Najchętniej poleciłbym Die Ärzte, którzy dla mnie są od blisko 20 lat zespołem nr 1 na tamtejszej scenie muzycznej oraz solowe projekty jego członków (Bela B. oraz Farin Urlaub). Niezwykle ciekawym zjawiskiem jest też muzyka z dawnego NRD, a konkretnie zespół City, którego tryptyk Am Fenster jest kolejnym przykładem na kapitalne połączenie gitary ze skrzypcami. W kolejnym ich utworze pod tytułem Glastraum można się natomiast doszukać krytyki komunistycznego reżimu. To jest jednak zaledwie czubek góry lodowej i szczerze zachęcam do własnych poszukiwań – te na pewno okażą się w końcu owocne i przyniosą wam wiele wspaniałych chwil oraz poszerzą tak muzyczne jak i językowe horyzonty. I przede wszystkim proszę pamiętać:  nie ma tak naprawdę kraju ze słabą muzyką.

Podobne artykuły:

Kiedy i jak korzystać z Wikipedii przy nauce języka obcego?

Urugwajskie głosy

Pytanie od czytelnika – ćwiczenia z uzupełnianiem luk w zdaniu

Hiszpańskie filmy, które łatwo przeoczyć

Hiszpański na marginesach

 

O dwóch legendarnych słowiańskich literach

jeryPrzed czterema laty zdarzyło mi się opublikować, jeszcze na łamach “Świata Języków Obcych”, krótką listę znaków używanych w cyrylicy poszczególnych języków słowiańskich, której celem było ukazanie różnorodności używanych alfabetów. Traf chciał, że artykuł ten został niedawno odgrzany przez jednego z naszych czytelników, który opierając się na swojej znajomości rosyjskiego (zdecydowanie najbardziej popularnego języka słowiańskiego) zarzucił mi m.in. błędne nazewnictwo liter ъ oraz ь, do których bardziej według niego pasowałyby nazwy "znak twardy/miękki" niż "jer twardy/miękki". Wywiązała się z tego ciekawa dyskusja, która natchnęła mnie do opisania wyżej wspomnianych liter trochę szerzej, zwłaszcza iż wywarły one (w zasadzie nie tyle ich obecność, co stopniowy zanik) niemały wpływ na to, jak wyglądają obecnie wszystkie języki słowiańskie, z polskim włącznie. Artykuł może się okazać pomocny szczególnie dla osób, które przygodę z językami słowiańskimi dopiero rozpoczynają – opowiada bowiem o jednej z podstawowych zasad słowotwórczych pozwalających na znacznie swobodniejsze poruszanie się w języku, którego dopiero zaczynamy się uczyć.

180px-Cyril-methodius-smallPoczątki słowiańskiego piśmiennictwa wiążą się z działalnością braci Cyryla i Metodego, których przekłady ksiąg biblijnych na dialekt sołuński w drugiej połowie IX wieku stały się podstawą tworu znanego dziś pod nazwą języka staro-cerkiewno-słowiańskiego (nazywany w dalszej części artykułu SCS). Wbrew powszechnej opinii SCS wcale nie był monolitem, z którego wywodzą się nowożytne języki słowiańskie i nie sposób porównywać go z łaciną – jego średniowieczne redakcje potwierdzają tezę o tym, iż już w dobie chrztu Polski zarysowywały się istotne różnice pomiędzy mowami mieszkańców tak odległych od siebie regionów jak Ruś oraz dzisiejsza Macedonia. Niemniej jednak służy on nam jako punkt wyjścia przy jakichkolwiek dywagacjach na temat hipotetycznego języka prasłowiańskiego oraz ewolucji jego regionalnych odmian.

Jery w języku staro-cerkiewno-słowiańskim

Jedną z rzucających się w oczy cech SCS-u jest wszechobecność w nim samogłosek zredukowanych zwanych jerami (każda litera w alfabecie głagolickim oraz cyrylickim posiadała niegdyś nazwę własną). Jery były dwa:
a) jer twardy lub tylny (scs. jerъ) zwany niekiedy również jorem, oznaczany jako ъ, który symbolizował krótką samogłoską tylną bliską w wymowie do samogłoski /u/
b) jer miękki lub przedni (scs. jerь), oznaczany jako ь, symbolizujący krótką samogłoskę przednią bliską w wymowie do samogłoski /i/.
Ich częste występowanie było uwarunkowane przede wszystkim zasadą otwartej sylaby, która miała zastosowanie w prasłowiańszczyźnie. Oznaczała ona, że każda sylaba musiała się kończyć na samogłoskę bądź spółgłoskę zgłoskotwórczą (tj. taką, która tworzy sylabę – przykłady można znaleźć chociażby w języku czeskim – vlk, vlna, osm, strč prst krz krk- oraz serbsko-chorwackim – na vr-hu br-da vr-ba mr-da). Dlatego możemy spotkać w SCS takie słowa jak pьsъ (pies), dьnь (dzień), sъnъ (sen), które w odróżnieniu od ich nowoczesnych odpowiedników kończą się jerami. Jak widać z powyższych przykładów, jery uległy wokalizacji (tj. zmieniły się w samogłoskę) lub zanikły całkowicie. Następstwa ewolucyjnych zmian jerów można zaobserwować w każdym ze współczesnych języków słowiańskich i w znacznej większości przypadków charakteryzują się one regularnością pozwalającą niekiedy prawidłowo odgadnąć brzmienie danego słowa w innym języku.

Zanik oraz wokalizacja jerów we współczesnych językach słowiańskich
Przede wszystkim musimy sobie zdać sprawę z tego, iż jer mógł stać w pozycji mocnej lub słabej. Jery słabe znajdowały się zawsze w wygłosie (tj. na końcu wyrazu) oraz w sylabach poprzedzających jer mocny bądź inną samogłoskę. Z biegiem lat jery słabe uległy zanikowi, jery mocne natomiast się zwokalizowały. Żeby lepiej zilustrować powyższe zjawisko, posłużę się przykładem ewolucji czeskiego słowa švec (pl. szewc) – jery w pozycji mocnej są pogrubione, jery słabe są zapisane kursywą.
SCS: šьvьcь → CZ: švec
SCS: šьvьcьmь → CZ: ševcem
Zanik jerów słabych był zjawiskiem powszechnym, które dokonało się pomiędzy X a XIII wiekiem – jedyną pozostałością po nich jest przeważnie zmiękczenie ostatniej spółgłoski w przypadku gdy na końcu wyrazu znajdował się jer miękki (przykład konь koń). Wokalizacja jerów mocnych, w zależności od języka, wyglądała bardzo różnie.

Dla języków wschodniosłowiańskich (rosyjski, ukraiński, białoruski) było to przejście “ъ → о”, “ь → е/je”:
SCS: dьnь, sъnъ → RUS: день, сон (djeń, son) / UKR: день, сон (deń, son) / BEL: дзень, сон (dzjeń, son).
Dla języków zachodniosłowiańskich w zdecydowanej większości przypadków (w polskim i czeskim zawsze, słowacki oraz języki łużyckie dopuszczają wyjątki w przypadku jeru twardego) nastąpiło ujednolicenie jerów i przemiana “ь, ъ → е”:
SCS: dьnь, sъnъ → POL: dzień, sen / CZE/SVK: deň, sen
W serbsko-chorwackim nastąpiła przemiana “ь, ъ → a”:
SCS: dьnь, sъnъ → SER/CRO: dan, san.
W bułgarskim sytuacja z wokalizacją się nieco skomplikowała. O ile jer miękki przechodzi w "e" (“ь → е”), o tyle jer twardy przechodzi w półprzymkniętą głoskę tylną oznaczaną w IPA jako /ɤ/, która po dziś dzień jest zapisywana po bułgarsku jako “ъ”.
SCS: dьnь, sъnъ → BUL: ден, сън (den, sъn).

Graficzne przedstawienie jerów we współczesnych językach słowiańskich
Co się stało natomiast z samymi literami? Jery, mając mocną pozycję w języku cerkiewno-słowiańskim używanym w prawosławnej liturgii, zostały automatycznie przeniesione do opartych na cyrylicy alfabetów słowiańskich i na przestrzeni wieków spotykał je bardzo różny los. W XIX wieku zostały one, zgodnie z żelazną zasadą Piši kao što govoriš i čitaj kako je napisano, usunięte z języka serbskiego, co zaowocowało brakiem tychże również w języku macedońskim, którego zasady ortograficzne zostały oparte właśnie na przykładzie serbskiego.

Jak już wcześniej wspomniałem litera "ъ" zachowała się w bułgarskim, gdzie jest znana jako ер голям (pl. jer wielki). Jeszcze do 1945 roku jer twardy w języku bułgarskim był zapisywany zgodnie z prasłowiańską tradycją na końcu wyrazów, jednak wraz z reformą ortograficzną zaniechano tego procederu jako formalnie niemającego zastosowania w praktyce (na podobnych zasadach odrzucono wtedy zupełnie dwa inne historyczne znaki jak ят – Ѣ oraz голям юс – Ѫ). Jer miękki (znany jako ер малък) zachował się natomiast jedynie w kombinacji z literą "o" ("ьо") i oznacza "jo".

Języki wschodniosłowiańskie wraz z cyrylicą przejęły również symbole jerów, które, mimo iż ich dźwiękowe odpowiedniki uległy zanikowi bądź zwokalizowaniu, nie zostały usunięte z alfabetów. Od reformy roku 1918 nazywają się one odpowiednio twardym i miękkim znakiem (твёрдый / мягкий знак). O ile miękki znak występuje w każdym ze wschodniosłowiańskich języków, odgrywając identyczną rolę zmiękczania poprzedzającej go spółgłoski, o tyle sytuacja ze znakiem twardym jest dość skomplikowana. Aż do wyżej wspomnianej reformy znak twardy był zapisywany, podobnie jak w języku bułgarskim na końcu wyrazów – obecnie pełni on w języku rosyjskim funkcję rozdzielającą i oznacza twardość poprzedzającej go spółgłoski. W białoruskim oraz ukraińskim zamiast znaku twardego używany jest apostrof (').

Ewolucja, jaką przeszły jery, zarówno w formie dźwiękowej jak i pisanej, jest tylko jedną z wielu mających miejsce na przestrzeni wieków w językach indoeuropejskich – uważam jednak, że jest świetnym punktem wyjścia dla początkującego slawisty, który chciałby się bardziej zainteresować językoznawstwem historyczno-porównawczym. Jest to niezwykle interesujący dział językoznawstwa, badający rozwój spokrewnionych ze sobą języków i snujący teorie na temat tego, jak mógł wyglądać np. hipotetyczny język praindoeuropejski. Natomiast nawet jeśli dział ten nas nigdy nie zachwyci, to warto zawsze niektóre jego elementy znać, żeby było nam zwyczajnie łatwiej, kiedy zetkniemy się z nieznanym nam dotychczas językiem spokrewnionym z naszym ojczystym. Bo mimo wszystko dobrze jest wiedzieć, że pies to po rosyjsku пёс, a po serbsku pas. A jak jeszcze potrafimy to wytłumaczyć, tym lepiej.

Podobne artykuły:

5 języków słowiańskich, o których zapewne nie słyszeliście – połabski

Lwowiaki nie mówią ino bałakają – czyli o języku polskim na Ukrainie

Język rosyjski na Ukrainie

Po naszemu… czyli kilka słów o gwarach wielkopolskich

Język kaszubski – nowe źródła

Wyznania ANKIholika

Logo AnkiPrzed paroma dniami otrzymaliśmy na naszą skrzynkę redakcyjną wiadomość od czytelnika, który zapytał o to w jaki sposób efektywniej korzystać z elektronicznych fiszek, jakie oferuje nam wielokrotnie na Woofli wspominany program Anki. Pytanie brzmiało: Mam wątpliwość, czy korzystniejsze będą flashcardy 'angielskie słówko – definicja po angielsku' czy 'angielskie słówko – polskie słówko'? (…). Osobiście ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ z pierwszej opcji nie korzystałem nigdy, drugą natomiast wykorzystuję w pewnym stopniu do dziś, ale z użyciem osobnego zeszytu, w którym każdej fiszce przypisane jest przynajmniej jedno zdanie zawierające dane słowo (wycięte przeważnie podczas lektury ciekawej książki, artykułu). Zeszyty, a raczej zapisane w nich zdania pozwalające automatycznie przypomnieć dane słowa w odpowiednim kontekście czynią wielką różnicę – sama nauka bez kontekstu na zasadzie "słowo po angielsku – słowo po polsku/definicja po angielsku" zdaje się być natomiast, przynajmniej w moim odczuciu, stratą czasu. W najlepszym wypadku będziemy potrafili podać poprawną odpowiedź dla aktualnie wyświetlanej fiszki. Niestety żywy język to nie wyświetlane w regularnych odstępach karty z pojedynczymi wyrazami, więc bycie mistrzem w rozwiązywaniu swojej talii w Anki niekoniecznie musi być kluczem do władania językiem obcym. I o tym właśnie będzie dzisiejszy artykuł.

Mimo faktu, iż użytkowników Anki jest całe mnóstwo i ciężko mi o przypomnienie sobie jakiejkolwiek darmowej aplikacji, która w tak krótkim czasie zdobyła uznanie w językowej blogosferze to jeszcze nigdy nie spotkałem się z wpisem krytykującym zastosowanie tego programu, którego jednocześnie autorem byłaby osoba korzystająca z niego codziennie. Przeważają bardzo skrajne opinie – od ludzi czyniących z Anki swoje główne narzędzie nauki i traktujących opuszczenie wyznaczonej przez program powtórki jako grzech śmiertelny po osoby, które totalnie negują jego użycie, mimo iż tak naprawdę nigdy w życiu z niego nie korzystały. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku i mimo iż używam Anki niemal codziennie to zdaję sobie sprawę z wad, których aplikacja ta w żaden sposób nie przeskoczy. I to bez względu w jaki sposób będziemy tworzyć fiszki.

20150417_230904To co na fiszkach to niekoniecznie w głowie
Pierwsze wrażenie po instalacji aplikacji jest z reguły bardzo pozytywne – zapisywane na fiszkach zwroty rzeczywiście wchodzą do głowy niesłychanie szybko i po tygodniu wydaje się, że z Anki rzeczywiście można przez rok bez problemu utrzymać tempo 50 słówek dziennie osiągając w danym języku płynność. Znajomość słowa w Anki jest utożsamiana z jego znajomością w rzeczywistym świecie i naprawdę twierdzimy, że jeszcze tylko 10000 fiszek i będziemy asami konwersacji. Nic bardziej mylnego. Jak już napisałem we wstępie: żywy język to nie wyświetlane w regularnych odstępnych karty z pojedynczymi wyrazami. Okazuje się, że często spotkanie ze słowem w sztucznych warunkach (a mimo wszystkich ulepszeń tylko takie jest nam w stanie Anki zaproponować) ma się nijak do warunków naturalnych kiedy trzeba go użyć w niespotykanym dotychczas kontekście. Po roku używania Anki zauważyłem, iż nierzadko zdarza mi się dane słowo poprawnie przetłumaczyć z polskiego na język obcy na fiszkach, ale absolutnie nie ma to nic wspólnego z rzeczywistą umiejętnością jego użycia podczas konwersacji. Ta bowiem wymaga czegoś znacznie więcej niż udzielana od czasu do czasu bezkontekstowa odpowiedź na ekranie twojego komputera bądź smartfona. Przeważnie słowa nauczamy się dzięki temu, iż spotykamy się z nim odpowiednio często w różnych sytuacjach, a nie dzięki temu, iż zapamiętamy jego definicję bądź tłumaczenie – to też jest powodem, dla którego popularne w szkołach i na uczelniach kartkówki ze słówek są czymś szalenie nieefektywnym. Wrócmy jednak do tematu, bo nie o tendencjach panujących w polskim systemie edukacji ma być ten artykuł.

Anki - statystykiCzy nie żal Ci czasu?
Jedna sesja z Anki trwa u mnie przeważnie około 30 minut. Nie nazwałbym moich talii małymi , ale też do szczególnie rozrośniętych nie należą – na dzień dzisiejszy wszystkie mają łącznie 11581 wyrazów i na każdą z nich nie przeznaczam więcej czasu niż 10 minut, co przeważnie w zupełności mi starcza by wyrobić dzienny harmonogram. Jeśli przyjąć, iż robiłbym powtórki codziennie to z prostego rachunku wynika, iż użycie Anki pożera 183 godziny w ciągu roku. Liczba dość spora, zwłaszcza jeśli unaocznimy sobie fakt, iż taka liczba godzin spędzonych z językiem obcym w inny sposób mogłaby przynieść znacznie trwalsze efekty. Anki to mimo wszystko jedynie kontakt z białymi kartami, który nie nauczy nas nic więcej niż poprawnie rozpoznawać znaczenie zapisanej na tych kartach treści. Dużo więcej by nam oraz naszej znajomości języka dało gdybyśmy w tym czasie przeczytali jakąś ciekawą książkę, bądź odbyli interesującą rozmowę. Za jedną z lepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem użytkując Anki było ustawienie maksymalnej długości dziennej sesji (w moim wypadku jest to pół godziny z tendencją malejącą) – nawet jeśli nie uda mi się przerobić wszystkiego to uważam, iż dużo więcej zyskam biorąc się za coś innego, nawet chwytając jakiś artykuł bądź książkę, najlepiej w formie drukowanej, bo wtedy istnieje znacznie mniejsze ryzyko, że zaczniemy przeglądać nowe wiadomości na Facebooku czy zmieniać co 5 minut muzykę przez YouTube. Tego typu "złodzieje czasu" również potrafią odciągnąć naszą uwagę, kiedy korzystamy z jakiejkolwiek aplikacji komputerowej docelowo ułatwiającej naszą naukę – im bardziej powtórka jest monotonna (czytaj: suche listy na zasadzie "słowo w języku A" – "słowo w języku B") tym ryzyko utraty skupienia jest większe.

Anki to nie uniwersalna metoda nauki językaAnkiStat
Bardzo łatwo wpaść też w pułapkę wiary w to, że kontakt z Anki to kontakt z prawdziwym językiem i wykonawszy powtórkę stwierdzić, iż nic więcej dziś już robić nie trzeba. Podobnie jednak jak rozmaite suplementy diety nie powinny być stosowane jako jedyne źródło pożywienia tak programy SRS (ang. Spaced Repetition System) jak Anki, Mnemosyne czy Supermemo nie mogą być jedyną formą kontaktu z językiem, bo same w sobie mogą okazać się szkodliwe. Na dodatek uczą w pewien sposób lenistwa i zabijają kreatywność, w ogromnej mierze odpowiadającą za nasze sukcesy w nauce. Ma to miejsce zwłaszcza w przypadku gdy korzystamy z gotowych list, których importowanie nie wymaga od nas najmniejszego wysiłku. Zawsze byłem zwolennikiem nauki poprzez własne doświadczenie, które znacznie lepiej niż jakiekolwiek utworzone przez trzecie osoby listy jest w stanie wyodrębnić zestaw terminów rzeczywiście zbieżnych z naszymi własnymi potrzebami komunikacyjnymi. Ktoś mógłby powiedzieć: "A co z listami 1000 najpopularniejszych słów?". Nie uważam, że tego typu zestawy są jednoznacznie złe – sądzę jednak, iż mając wystarczająco dużo kontaktu z językiem obcym, nawet w postaci podręczników czy prostych artykułów, pierwszy tysiąc słów jesteśmy w stanie bez problemu opanować również bez pomocy Anki (będziemy się na nie natykać tak naprawdę co chwilę, bez względu na to jakiej maści materiałów użyjemy) i wyjdzie nam to tylko na dobre. Mimo to o ile jestem wrogiem wszelkiego rodzaju suplementów diety, o tyle SRSów jeszcze nie porzuciłem – dlaczego? Nie można im bowiem odmówić pewnych zalet.

Gdzie SRSy się naprawdę sprawdzają?
Po czterech latach doświadczeń z tym programem muszę powiedzieć, że sprawdza się on wyśmienicie przynajmniej w trzech aspektach:
1) Talie do pasywnego słownictwa tworzone na podstawie czytanych tekstów – to właśnie w nich wykorzystuję wspomniane już na samym początku artykułu zeszyty i obecnie do tego aspektu ograniczam tak naprawdę użycie programu. Służą one jednak raczej nie tyle do nauki, lecz do bardziej efektywnego utrzymywania rzadkiego inwentarza leksykalnego na przyzwoitym poziomie.
2) Aktywne talie "dynamiczne" – te wymagają znacznie więcej zachodu, ale też służą do czegoś zupełnie innego. Na pomysł ich tworzenia wpadłem już parę lat temu przy okazji studiowania serbskiego – podstawą są tłumaczenia całych zdań z języka polskiego na obcy. Najważniejszą cechą jest rozrastanie się talii na podstawie błędów jakie popełniamy. Przykładowo – jeśli popełnię błąd w tłumaczeniu danego zdania to tworzę dodatkowo nową kartę z bliźniaczym zdaniem dokładnie w taki sposób, aby nacisk przy jej sprawdzaniu był położony na aspekt, w którym dany błąd popełniłem. Tworzenie takiej talii było co prawda dość czasochłonne, ale rezultaty dawało całkiem niezłe i zmuszało mnie do czegoś więcej niż tłumaczeń "słowo w języku A = słowo w języku B", które w moim odczuciu, zwłaszcza jeśli chodzi o aktywne użycie języka mają się często nijak do rzeczywistości.
3) Dla osób lubujących się we wszelkiego rodzaju statystykach użytkowanie Anki może być silnym czynnikiem motywującym – sama aplikacja daje nam bowiem dostęp do sporej liczby danych obrazujących nasz postęp, co dla niektórych osób może być czynnikiem decydującym o utrzymaniu motywacji.

Na tym lista zastosowań naturalnie się nie kończy – ich liczba może być tak duża jak liczba użytkowników samej aplikacji i każdy z nich będzie mieć zapewne różne zdanie na temat preferowanych przez siebie technik . Osobiście zachęcam wszystkich, również osoby silnie uprzedzone oraz nigdy nie korzystające z tego rodzaju narzędzi do eksperymentów i odnalezienia jakiejś własnej wizji ich użytkowania. Przy odrobinie zdrowego rozsądku mogą się one okazać bardzo przydatne. Wystarczy jedynie pamiętać, że uczymy się języka, a nie naszej talii z Anki.

 

Oficjalne strony najpopularniejszych programów SRS:
Anki – http://ankisrs.net/
Mnemosyne – http://mnemosyne-proj.org/

Podobne artykuły:
Przewodnik po Anki
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Peterlin 3 – jak się uczyć
Ile klasyki w postępie?
Nauka języka bez podręcznika – część 2. Czytanie.

Rola współczesnej nauki języków klasycznych (łacina, greka, scs)

ciceroW ostatnią sobotę na naszym facebookowym profilu rozgorzała dyskusja na temat postrzegania przez naszych czytelników nauki łaciny w szkołach średnich. Padło mnóstwo ostrych słów, zarówno ze strony zwolenników jak i przeciwników spędzania dodatkowych godzin nad nauką zawiłych zasad gramatycznych oraz sentencji. @Agnieszka stwierdziła np., iż "nie wie w ogóle jak można się nazwać wykształconym człowiekiem bez znajomości chociażby podstaw łaciny." Wiele osób uważa natomiast, iż mimo nauki tego języka na różnych etapach swojej edukacji nie są w stanie rozpoznać jakichkolwiek korzyści, jakie mogłaby im dać jego znajomość. Ekspertem w nauce języków wymarłych absolutnie nie jestem – na studiach musiałem zdać co prawda trzy z nich (greka, łacina oraz staro-cerkiewno-słowiański), na własną rękę zajmowałem się przez bardzo krótki czas dwoma kolejnymi (gocki oraz staroangielski), ale do prawdziwej znajomości któregokolwiek z nich mi naprawdę daleko. Mimo to chciałbym dorzucić swoje 3 grosze i ewentualnie poznać zdanie reszty czytelników na temat nauki języków wymarłych. Co jest tak naprawdę jej celem? Jak języka wymarłego należy się uczyć? Czy nauka języków klasycznych w jakiś sposób nobilituje? Czego może nas ona nauczyć?

Jako były student Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej UAM, któremu podlegały wszystkie języki słowiańskie oprócz rosyjskiego i ukraińskiego (te podchodziły od zawsze pod Neofilologię, co powodowało znaczne różnice programowe – na czym oparto ten, w moim mniemaniu szkodliwy, podział pozostaje dla mnie do dziś tajemnicą), jestem osobą, która przynajmniej w teorii powinna była znać podstawy trzech języków wymarłych. Chodzi tu o będące filarami europejskiej cywilizacji starożytną grekę i łacinę oraz staro-cerkiewno-słowiański, który stanowi podstawę do jakichkolwiek badań nad diachronicznym językoznawstwem słowiańskim i pozwala teoretyzować na temat tego jak mógł niegdyś brzmieć wspólny język prasłowiański. Prawdę mówiąc chyba żadnych zajęć nie wspominam tak dobrze, bo rzeczywiście miałem na nich do czynienia z pasjonatami, którzy mimo świadomości drugorzędnego znaczenia swoich przedmiotów (co miało miejsce zwłaszcza w przypadku greki i łaciny) potrafili wzbudzić w nas, przynajmniej na krótki czas, zainteresowanie omawianym przedmiotem. Jakie zdobyliśmy natomiast kompetencje? Jakie były tak naprawdę moje oczekiwania?

"Uczę się tego języka dwa lata i nadal nie potrafię mówić…"
Dość często można spotkać się z zarzutem, iż mimo nauki języka wymarłego nadal nie umiemy wypowiedzieć w nim podstawowych zdań, co według ogromnej części studentów równa się bezsensowności samego procesu. Powyższe twierdzenie tylko zyskało na popularności ostatnimi czasy, kiedy to tak duży nacisk położono na aspekt mówienia w języku obcym, które uważane jest dość powszechnie za jedyną umiejętność językową, na którą warto poświęcać czas i nierzadko bywa zbyt ogólnie utożsamiane ze znajomością danego języka. Problem polega jednak na tym, że języków wymarłych z bardzo rzadkimi wyjątkami nie uczymy się, by w nich mówić (bo z kim i w jakich sytuacjach? Jeśli nie jesteś osobą totalnie zafiksowaną na punkcie danego języka i nie znajdziesz pod tym względem swojej bratniej duszy to szanse na taką konwersacje są niemal zerowe) – znacznie ważniejsze jest w tym przypadku czytanie oraz rozpoznawanie pewnych schematów gramatycznych, które mogą ewentualnie przydać się w przyszłej pracy związanej z pokrewnymi dziedzinami wiedzy.

platoGramatyka języków wymarłych a nauka języków żywych
Osobie, która sumiennie podeszła, do któregoś z języków wymarłych nie trzeba później tłumaczyć czym są różnego rodzaju akcenty, przypadki, bez większych problemów odróżnia koniugację od deklinacji – to rzeczy, które w przyszłości pozwalają na znacznie szybsze rozpracowanie innego systemu językowego. Czy potrzeba do tego akurat języka wymarłego? Moim zdaniem przynajmniej z dwóch powodów nie jest to wcale zły pomysł:
a) jedną z żelaznych zasad jest to, że systemy językowe na przestrzeni wieków ulegają stopniowemu uproszczeniu, czego przykładem może być chociażby nasz język polski, w którym nie ma już de facto czasu zaprzeszłego, imperfektu, aorystu, sami natomiast używamy, z czego nawet sobie nie zdajemy często sprawy, czasu przeszłego złożonego, który na przestrzeni wieków ewoluował do znacznie prostszej formy. W językach romańskich z kolei nie zachowały się tak liczne w łacinie przypadki. Opanowanie gramatyki języków wymarłych stawia nas w sytuacji, w której w przyszłości niewiele rzeczy jest nas w stanie w tej materii zaskoczyć.
b) przy nauce języka żywego jest masa innych rzeczy, na które trzeba zwrócić uwagę i przeważnie nie mamy tak naprawdę wystarczających możliwości, żeby gramatyka była tym na czym się koncentrujemy (jeśli zaś mamy to znaczy to tylko, że za mało czasu poświęcamy samemu użyciu danego języka).
Żeby jednak być zupełnie szczerym i obietkywnym powiem, że nieuczęszczanie na zajęcia z języków klasycznych nie spowoduje u nikogo spadku liczby szarych komórek czy zmniejszenie potencjału naukowego. Nie przeceniałbym też wpływu ich nauki na sukces w nauce języków żywych. Jest bowiem tak jak z wieloma rzeczami w życiu – jeśli się do tego teraz przyłożysz, to jest wielce prawdopodobne, iż zaprocentuje to w innej dziedzinie. Jeśli podejdziesz do tego jak do swojego znienawidzonego przedmiotu to zapewne nigdy w życiu go nie wykorzystasz, a zdobyta wiedza ucieknie natychmiast po ostatnim egzaminie.

Dostęp do europejskiego dziedzictwa kulturowego w oryginale
Choć już wcześniej miałem do czynienia z czytaniem oryginalnych tekstów literackich po angielsku czy rosyjsku to dopiero zajęcia z greki uświadomiły mi w pełni, jak proste jest w istocie czytanie tekstu z przysłowiowej górnej półki w języku, którego rzekomo się nie zna. Czytanie fragmentów dzieł Platona po grecku i poznawanie przy okazji prawideł rządzących starożytnymi czasownikami oraz rzeczownikami stało się naszym obowiązkiem. Wszystko odbywało się naturalnie z pomocą słownika, było z początku pracą bardzo żmudną, ale ileż radości sprawiało, gdy któreś zdanie można było zrozumieć bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Mój etap fascynacji filozofią zakończył się pod koniec studiów (ewentualne refleksje pozostawię raczej na rozmowy przy piwie, jako że nie one są tematem dzisiejszego artykułu), jednak sam fakt czytania antycznych dzieł utwierdził mnie w przekonaniu, iż osoba naprawdę dobra w swoim fachu powinna to zrobić bez większego problemu. I jakieś 100 lat temu nie miałbym co do tego żadnych wątpliwości – jeśli ktoś znał się na dziełach Platona czy Arystotelesa to było oczywiste, iż czytał je w oryginale. Dziś natomiast już niekoniecznie. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, w których osoby kończące filologię w życiu nie przeczytały ani jednej książki w docelowym języku. Mamy tendencję do ułatwiania sobie zadań tam gdzie tylko możemy, korzystania z tłumaczeń nie zastanawiając się nawet nad tym ile tak naprawdę tracimy. Czy wyobrażacie sobie czytanie po angielsku powieści, której akcja jest osadzona w polskiej wsi? Oglądanie "Wesela" Smarzowskiego z angielskim dubbingiem? Uważacie, że słowo "kurwa" można oddać poprzez angielskie "fuck"? Dla mnie odpowiedź na trzy postawione wyżej pytania jest jednoznacznie negatywna. Tak samo jak nie wierzę w czytanie polskiej literatury po angielsku, bo ten nie odda w stu procentach przedstawionej w niej atmosfery, tak uważam, że polskie tłumaczenia książek dziejących się w Rosji czy Wielkiej Brytanii rażą niedopasowaniem języka do opisywanych realiów. Języki klasyczne jak greka czy łacina są natomiast dla mnie symbolem tego, że przez te wszystkie lata ludzie mimo wszystko podejmowali starania by sięgnąć po oryginalną wiedzę ukrytą w antycznych tekstach filozofów i mimo tego, iż mieli do dyspozycji znacznie uboższe narzędzia (nie było chociażby elektronicznych słowników, które znacznie przyspieszają proces czytania) to nie poddawali się dopóki nie byli w stanie rzeczywiście obcować z autorem w taki sposób, jakiego on faktycznie chciał. Cieszyli się prawdziwym kontaktem, a nie jakąś atrapą, którą byłoby znacznie prostsze w odbiorze tłumaczenie. I może właśnie dlatego powinniśmy się dziś, w świecie, w którym podobnego rodzaju atrapy królują niepodzielnie, zmusić do pewnej refleksji nad tym światem, do którego mamy dostęp poprzez języki klasyczne.

Podobne artykuły:
5 języków słowiańskich, o których zapewne nie słyszeliście…
Czytanie, słuchanie, mówienie, pisanie – razem czy oddzielnie?
Języki regionalne Francji – oksytański część 1
Języki regionalne Francji – oksytański część 2
Języki regionalne Francji – oksytański część 3

5 języków słowiańskich, o których zapewne nie słyszeliście…

Niklot

Książę Obodrytów Niklot (-1160)

…jeśli Słowiańszczyzna nie jest czymś, czym zajmujecie się od dłuższego czasu. Zgodnie z tytułem porzucimy dziś południową Francję, którą mieliśmy okazję odwiedzić ostatnim razem i zawitamy w rejony znacznie nam bliższe zarówno geograficznie jak i językowo. Języki słowiańskie są na dobrą sprawę jedynymi, do nauki których kiedykolwiek Czytelnika bezpośrednio namawiałem – uważam, że nawet średnio inteligentny rodzimy użytkownik polskiego w relatywnie krótkim czasie jest w stanie nabyć umiejętności umożliwiające dość swobodną konwersację oraz czytanie literatury w dowolnym innym języku słowiańskim. Połączenie języków z gałęzi zachodniej (tu mamy polski), wschodniej (np. rosyjski) oraz południowej (np. serbski) jest w stanie zupełnie zmienić nasze spojrzenie na więzi, jakie łączą nas z innymi narodami Europy środkowo-wschodniej, nadać im nowy wymiar, pozwala też na znacznie lepsze wzajemne zrozumienie, którego niestety często brakuje. Dzisiejszym artykułem chciałbym jednak zacząć serię o dialektach/językach, których próżno szukać w atlasie geograficznym i których ze względu na ich niszowość bądź wymarcie niełatwo się nauczyć. Zapraszam do krótkiej podróży po peryferiach Słowiańszczyzny.

Na początek cofnijmy się o 1100 lat, do okresu, który śmiało można nazwać apogeum słowiańskiej obecności w Europie. Wraz z upadkiem chanatu awarskiego na przełomie VIII i IX wieku plemiona słowiańskie stały się dominującą grupą etniczną na całym obszarze od Łaby po Ruś i od Bałtyku do Morza Egejskiego. Trudno dziś stwierdzić, na ile możliwe było wzajemne zrozumienie chłopa żyjącego na terenie dzisiejszej Meklemburgii i mieszkańca Sołunia (słowiańska nazwa greckiego miasta Saloniki – w językach południowosłowiańskich używana powszechnie do dziś); nie ulega jednak wątpliwości, że podobieństw pomiędzy ich gwarami było znacznie więcej, niż obecnie w przypadku kaszubskiego oraz macedońskiego, które są ich odległymi spadkobiercami. Niewątpliwie wiele daje do myślenia fakt, iż sołuński dialekt, który legł u podstaw języka staro-cerkiewno-słowiańskiego zdołał zdobyć sobie uznanie na obszarze niemal całej Słowiańszczyzny, a jego uniwersalność pozwoliła mu odegrać w rozwoju dzisiejszych standardów niemal taką samą rolę, jaką łacina pełniła wśród języków romańskich. Przede wszystkim był on związany z Wielkimi Morawami – tworem państwowym, który w okresie swojej świetności obejmował teren dzisiejszej Słowacji, Czech, Węgier, północnej Serbii oraz najprawdopodobniej południowej Polski i którego upadek w pierwszej połowie X wieku za sprawą konfliktów z Niemcami oraz przybyłych ze wschodu Madziarów oznaczał nieodwracalne przerwanie bezpośredniego kontaktu gałęzi południowych i zachodnich oraz przejście żywiołu słowiańskiego do defensywy. Poniższy artykuł nie ma być tyradą wymierzoną w wyżej wspomniane narody – ma raczej unaocznić, do jakich ciekawych przetasowań potrafi doprowadzić historia na przestrzeni wieków i jak na tle tych przetasowań wypadła w ostatecznym rozrachunku Słowiańszczyzna.

640px-Petrikirche_mit_Stadtmauer-3

Petrikirche w Rostocku

1) Język połabski
Podróżując przez wschodnie Niemcy, można niemal na każdym kroku spotkać nazwy miejscowości, które już na pierwszy rzut oka zdają się być podejrzanie słowiańskie takie jak Pankow, Hönow, Rudow, Güstrow, Pieskow, Seelow. Absolutnie nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek przypadku. We wczesnym średniowieczu były to tereny zamieszkałe przez Słowian, których osady przetrwały do dzisiejszych czasów zachowując swoje stare brzmienie (zmianie uległa jedynie wymowa finalnej głoski "w" – tej Niemcy nie wymawiają). Dawne korzenie można znaleźć nawet w toponimach, które na pierwszy rzut oka wydają się rdzennie niemieckie. Największym miastem Meklemburgii jest Rostock, którego nazwa pochodzi od słowiańskiego roztok, które oznacza "ujście rzeki" (co ciekawe, Rostock pojawia się też w nieoficjalnym kaszubskim hymnie "Zemia Rodnô", w którym to kaszubski kraj rozciąga się "(…)Òd Gduńska tu, jaż do Roztoczi bróm".). Znaczenie nazwy wspomnianego już wyżej miasta Güstrow staje się znacznie łatwiejsze do odgadnięcia, kiedy wiemy, że po serbsko-chorwacku gušter oznacza "jaszczurkę". W połabskim słowo to miało formę guščer. Mamy więc "Jaszczur(k)ów". Stralsund to po kaszubsku Strzelewò. Wismar to Wyszomierz. Słowiańskiego pochodzenia są końcówki -itz (polskie -ice/-ica) również szeroko rozpowszechnione we wschodnich landach. Najlepszym przykładem jest miejscowość Crostwitz w Saksonii, która po górnołużycku nazywa się Chrósćicy. Gdy dodamy, iż także końcówka -in posiada niegermańskie korzenie, dojdziemy do wniosku, że nawet niemiecka stolica musiała być kiedyś zamieszkana w znacznej mierze przez ludność pochodzenia słowiańskiego. Co więc się z nią stało? Co stało się z językiem Słowian zamieszkujących ziemie pomiędzy Odrą a Łabą?

ostsiedlung

Rozwój osadnictwa niemieckiego na ziemiach wschodnich w średniowieczu.

Przede wszystkim należy na początek odróżnić dwie grupy Słowian zamieszkujące ziemie leżące na zachód od Odry. Pierwszą grupą są zamieszkujący tereny dzisiejszej Brandenburgii (dłuż. Bramborska) i Saksonii (głuż. Sakska) Łużyczanie, którzy stosunkowo wcześnie (X wiek) przyjęli zwierzchnictwo niemieckie, ulegli chrystianizacji i paradoksalnie mimo tej uległej postawy przetrwali do dziś, w odróżnieniu od swoich walecznych pobratymców z północy. Mowa o zamieszkujących obszar dzisiejszej Meklemburgii plemionach słowiańskich, takich jak Obodryci oraz Wieleci, których powszechnie nazywa się Słowianami połabskimi. Ci opierali się bardzo długo niemieckiemu naporowi oraz misjom chrystianizacyjnym – ostatni rozdział tej walki, prowadzony przez będącego do dziś symbolem antygermańskiego oporu księcia Niklota, okazał się wyniszczający dla całej populacji słowiańskiej na terenie dzisiejszych północnych Niemiec. Gdy w 1167 roku syn Niklota Przybysław składał hołd lenny, który oznaczał de facto koniec niepodległej Słowiańszczyzny na zachód od Odry, cały kraj był w ruinie i jedynym ratunkiem pozostawało włączenie się w pełni do systemu politycznego Rzeszy, który zakładał stopniową germanizację podbitych ziem. Następcy Przybysława (którzy, co ciekawe, już jako niemiecka dynastia rządzili Meklemburgią do roku 1918) wspierali też niemiecką kolonizację ziem północnych w celu zagospodarowania nieużytków i ożywienia lokalnej gospodarki. Z napływającej ludności germańskiej oraz resztek miejscowej ludności słowiańskiej wykształciła się z czasem zupełnie nowa grupa etniczna znana jako Meklemburczycy, władająca jednym z dialektów języka północnoniemieckiego. Dialekty połabskie tymczasem stopniowo zanikały.

Wendland-Chronik_ma

J.P.Schultze – "Die Wendland Chronik"

Ostatnią słowiańską wyspą w niemieckim morzu była okolica znana do dziś jako Wendland, tzn. kraj Wendów (niem. określenie Wenden jest często nadal używane zarówno w odniesieniu do Słowian połabskich, jak i Serbów łużyckich) na granicy dzisiejszej Meklemburgii, Dolnej Saksonii oraz Saksonii-Anhalt. Język połabski przetrwał tam na tyle długo, że zdążyli się nim zainteresować niemieccy uczeni z Wilhelmem Gottfriedem Leibnizem na czele. Ważną rolę w dokumentacji języka połabskiego odegrał też sołtys wsi Süthen, Jan Parum Schultze (1677-1740), który zdając sobie sprawę, iż jest jedną z ostatnich osób władających tym odizolowanym od reszty Słowiańszczyzny dialektem, postanowił zachować informacje o nim dla potomnych, dzięki czemu przynajmniej w szczątkowej formie możemy się dziś dowiedzieć, jak połabski mógł brzmieć. Prace Paruma Schultzego są bezcenne, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, iż ostatnia użytkowniczka języka połabskiego zmarła w roku 1756. Słownik połabsko-polsko-czesko-niemiecki oraz wiele innych opracowań na podstawie materiałów Schultzego można znaleźć na stronie internetowej http://tyras.sweb.cz/polabane/pravo.html (swoją drogą jeśli ktoś jest zainteresowany słowiańskim językoznawstwem, warto przejrzeć wszystkie strony pana Vladislava Knolla, który jest ich autorem). Gramatyka języka połabskiego w języku polskim jest natomiast dostępna na stronie Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, gdzie odsyłam wszystkich szerzej zainteresowanych omawianą tu tematyką.

Tym, którzy chcą pozostać na Woofli, przytoczę tekst Ojcze nasz po połabsku. Został on zapisany w XVIII wieku przy użyciu zasad pisowni niemieckiej, więc na pierwszy rzut oka wygląda dość pokracznie, jednakże gdy już się przyzwyczaimy, można bez problemu odróżnić pojedyncze słowa i zauważyć stosunkowo liczne germanizmy (wordoj, rik, komaj, bringoj) :

Aita nos, tâ toi jis wâ nebesai, sjętü wordoj tüji jaimą; tüji rik komaj; tüja wüľa mo są ťüńot kok wâ nebesai tok no zemi; nosę wisedanesnę sťaibę doj nam dâns; a wütâdoj nam nose greche, kok moi wütâdojeme nosim gresnarem; ni bringoj nos wâ warsükongę; toi losoj nos wüt wisokag chaudag. Pritü tüje ją tü ťenądztwü un müc un câst, warchni Büzac, nekąda in nekędisa. Amen.

Więcej połabskich tekstów znajdziecie na podlinkowanych wyżej stronach. O samych językach wymarłych oraz wadach/korzyściach wynikających z ich studiowania będę miał okazję jeszcze kiedyś zapewne napisać. O pozostałych językach słowiańskich również – docelowo zresztą artykuł ten miał opowiadać o kilku z nich, ale z racji ilości wiedzy, jaką chciałem przekazać (a jest to zaledwie jej niezbędna cząstka) zrobiła się z tego trochę dłuższa opowieść o zaledwie jednym z nich. Mam nadzieję jednak, że wyszło to tylko zarówno Czytelnikom, jak i Woofli tylko na dobre.

Cykl "5 języków słowiańskich, o których nie słyszeliście":

2/5 – język kajkawski

Podobne artykuły:
Język kaszubski – nowe źródła
Lwowiaki nie mówią ino bałakają – o języku polskim na Ukrainie
Język rosyjski na Ukrainie
Po naszemu, czyli kilka słów o gwarach wielkopolskich
Języki regionalne Francji – oksytański

Języki regionalne Francji – oksytański. Część 3.

160px-Flag_of_Occitania.svg_Po serii wpisów dotyczących rozmaitych metod nauki (o tym jak pracować z plikami audio, jak czytać oraz kiedy używać Wikipedii) powracam do cyklu języków regionalnych Francji by znów przybliżyć polskiemu Czytelnikowi tematykę języka oksytańskiego, o którym już dwukrotnie była mowa na Woofli. Za pierwszym razem mieliśmy okazję krótko omówić sytuację językową w regionie do wybuchu rewolucji francuskiej. Dwa miesiące temu natomiast wyjaśniłem natomiast pojęcia vergonha oraz patois, które odgrywają niebagatelną rolę w kształtowaniu się oksytańskiej świadomości i są bezpośrednio związane z agresywną polityką państwa względem dialektów południowej Francji. Dziś przyjrzymy się oksytańskiej literaturze, standardowym normom zapisu oraz postaramy się odpowiedzieć na pytanie – czy istnieje jeden język oksytański czy też mamy raczej do czynienia z grupą dialektów?

8 września 1830 roku w prowansalskim Maillane na świat przyszedł Frédéric Mistral, postać dla języka oksytańskiego wręcz legendarna, autor dwóch najistotniejszych dzieł współczesnej literatury, bez której ciężko sobie wyobrazić tematykę jaką dziś się zajmujemy. Studiując prawo w Aix-en-Provence Mistral żywo zainteresował się historią południowej Francji, jej odrębnością i postanowił swoje życie poświęcić działaniu na rzecz lokalnej tradycji oraz języka dokonując przy tym rzeczy bezprecedensowych w historii europejskiej literatury, których skala do dziś budzi ogromne uznanie.

220px-Portrait_frederic_mistral

Frédéric Mistral – zdobywca literackiej nagrody Nobla w 1904 roku, prekursor współczesnej oksytańskiej literatury

W 1854 roku Mistral wraz z grupą kilku poetów tworzących w dialektach prowansalskich założyli stowarzyszenie Felibrów (oks. lou Felibrige), które stało się kolebką wszystkich innych organizacji zorientowanych na promocję oksytańskiego języka oraz kultury. Stowarzyszenie początkowo ograniczało swoją działalność do Prowansji, ale bardzo szybko stało się organizacją zrzeszającą twórców z innych regionów Południa. Ogromny wpływ na to miały dwa największe dzieła Mistrala: Mirèio oraz Lou Tresor dóu Felibrige.

Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że literatura oksytańska była jedną z pierwszych uhonorowanych nagrodą Nobla. Tą bowiem Mistral otrzymał w 1904 roku (dopiero rok później jej laureatem został Polak Henryk Sienkiewicz) za opublikowane 45 lat wcześniej Mirèio, poemat opowiadający historię nieszczęśliwej miłości tytułowej bohaterki osadzony w tak dobrze znanej autorowi sielankowej prowansalskiej scenerii. Osoby znające francuski i mające zacięcie lingwistyczne z radością informuję, iż tekst Mirèio jest opublikowany w całości z równoczesnym tłumaczeniem na język francuski na stronie Biblithèque National de France. Warto przejść choćby przez fragmenty, żeby zobaczyć jak wygląda sam język oksytański (dla osób znających włoski, kataloński czy hiszpański będzie on zapewne w dużej mierze zrozumiały) oraz zwrócić uwagę na to jak wiele mimo wszystko utwór traci na swoim tłumaczeniu, które, mimo że dokonane przez samego autora, traci melodię oraz rymy nadane mu oryginalnie w dialekcie prowansalskim. Wyróżnienie dzieła napisanego w języku nie uznanym za oficjalny przez komitet noblowski jest do dziś ewenementem i oprócz Mistrala udało się to jedynie Rabindranathowi Tagore w 1913 roku (bengali) oraz urodzonemu w Polsce Izaakowi Singerowi, który w 1978 roku został nagrodzony za twórczość w języku jidysz. Nagroda stała się bezsprzecznym dowodem żywotności języka oraz możliwości jakie niosło z sobą jego używanie – była faktem jaki stał w opozycji do rozpowszechnianej przez władze francuskie opinii o rzekomej zaściankowości patois.

Drugim dziełem Mistrala, na które warto zwrócić uwagę jest Lou Tresor dóu Felibrige będący obszernym słownikiem oksytańsko-francuskim (którego zarówno pierwszy jak i drugi tom są dostępne na stronie BNF). O ile Mirèio zostało napisane w rodzimym dla autora dialekcie prowansalskim, o tyle drugie, znacznie obszerniejsze dzieło jest owocem długoletnich badań Mistrala na polu oksytańskiego językoznawstwa i zawiera szczegółowo objaśnione słownictwo pochodzące ze wszystkich największych dialektów południowej Francji – od Gaskonii przez Langwedocję, Limousin, Owernię po Prowansję podkreślając wspólne korzenie tychże oraz ich równy status. Niewątpliwie wpłynęło to na rozpowszechnienie idei jednego języka oksytańskiego i wkrótce w szeregi felibrów zaczęli wstępować również twórcy z pozostałych regionów. Jednak twórczość Mistrala mimo swojego już wtedy kultowego statusu wzbudzała wśród niektórych pewne kontrowersje.

101_1019

Wejście do portu w Marsylii, która według normy klasycznej nazywa się Marselha, według normy Mistrala – Marseio.

Śledząc proces powstawania narodów i języków narodowych w XIX wieku bez trudu możemy dostrzec pewne analogie, bez względu na miejsce, w jakich sam proces ma miejsce. Standardyzacja języka w chwili gdy jest on rozbity dialektalnie nie jest zadaniem łatwym, ktoś mógłby wręcz zaryzykować stwierdzenie, że niemożliwym jest przeprowadzenie sprawiedliwej standardyzacji – zawsze jeden wariant języka musi zostać uprzywilejowany, jeśli chcemy zachować pewną naturalność użycia. Gdy kilka dialektów pretenduje do bycia tym najważniejszym zaczynamy natomiast mieć do czynienia z poważnymi tarciami na tym tle. Z oksytańskim było/jest podobnie. Najstarsze zabytki piśmiennictwa w langue d'oc pochodzą z czasów średniowiecza i to właśnie ortografia w nich zawarta była wzorem dla pierwszych nowożytnych twórców w tym języku. Problem polegał jednak na tym, że często stary system zapisu miał się nijak do rzeczywistej mowy używanej w południowej Francji po kilkuset latach. W celu ożywienia języka Mistral postanowił więc opracować osobne zasady ortografii oparte na współczesnym brzmieniu jego rodzimego dialektu prowansalskiego. Ortografia Mistrala (oks. la nòrma mistralenca) mimo iż dominująca w jego dziełach literackich i początkowo promowana przez felibrów miała jednak obok swojej popularności również znaczne wady, wśród których najczęściej wymieniano zerwanie z korzeniami (twórca zerwał chociażby z charakterystycznymi dla oksytańskiego "lh" oraz "nh" – te oksytanizmy można znaleźć dziś w języku portugalskim, brak też niemych spółgłosek na końcu wyrazów tak dobrze znanym wszystkim znającym francuski) oraz skupienie się na wymowie wariantu prowansalskiego, co znacznie wzmagało sprzeciw wśród twórców zamieszkujących inne regiony.

Prace opozycyjnych w stosunku do Mistrala oksytańskich językoznawców zaowocowały publikacją w 1935 roku gramatyki języka oksytańskiego (oks. Gramatica occitana segon los parlars lengadocians), której autorem był władający dialektem langwedockim Louis Alibert (lub oks. Loís Alibèrt). W książce tej, będącej kolejnym kamieniem milowym na drodze rozwoju jednego języka, zastosowano tzw. ortografię klasyczną (oks. la nòrma classica) opartą z jednej strony na wymowie langwedockiej łatwiejszej powszechnie do zaakceptowania ze względu na mniejszą ilość cech peryferyjnych niż to miało miejsce w wariancie prowansalskim, z drugiej natomiast nawiązującą znacznie bardziej niż system Mistrala do średniowiecznej twórczości trubadurów i zachowującą tradycyjną pisownię. Ortografia klasyczna bardzo szybko zdobyła dominującą rolę w środowiskach językowych i obecnie jest używana przez większość oksytańskich instytucji, z Institut d'Estudis Occitans na czele. Ortografia Mistrala nadal ma swoich zwolenników przede wszystkim w Prowansji na co niemały wpływ ma fakt, że wyrosła na bazie tamtejszego dialektu.

Dialekty oksytański

DIalekty oksytańskie. Źródło: www.locirdoc.fr

Czy jednak zwycięstwo normy klasycznej oznacza wytworzenie się jednego standardowego języka? Ciężko powiedzieć. Z jednej strony podejmowane są rzeczywiście próby ujednolicenia i stworzenia tzw. occitan larg, który mógłby funkcjonować jako język oficjalny, z drugiej natomiast ze względu na brak wyraźnego centrum oraz skalę różnic pomiędzy wymową w poszczególnych regionach można w najlepszym wypadku mówić o powstaniu języka policentrycznego z różnymi oficjalnymi wariantami. Różnorodność dialektów oksytańskich najlepiej jest w stanie zaprezentować zresztą zapis dwóch norm skrajnych – w tym wypadku weźmiemy wariant prowansalski zapisany systemem Mistrala oraz wariant gaskoński zapisany systemem klasycznym:

(Prowansja/Mistral)Tóuti li persouno naisson libro e egalo en dignita e en dre. Soun doutado de resoun e de counsciènci e li fau agi entre éli em' un esperit de fraternita.

(Gaskonia/klasyczny)Totas las personas que vaden libras e egaus en dignitat e en dret. Que son dotadas de rason e de consciéncia e que'us cau agir enter eras dab un esperit de fraternitat.

Nie dziwi chyba nikogo fakt, że wariant pierwszy jest zbliżony bardziej do języka włoskiego, natomiast ten drugi do katalońskiego. Langue d'oc pełni bowiem funkcję takiego pomostu pomiędzy tymi językami – pomostu, który obecnie niestety jest mało widoczny. Patrzeć jednak na podobieństwo oksytańskiego do pozostałych przedstawicieli języków romańskich oraz rozbierać go na czynniki pierwsze będziemy następnym razem. Z pomocą podręcznika, którego naturalnie całego tutaj nie przepiszę, ale na pewno podzielę się informacjami wartymi szczególnej uwagi.


Podobne artykuły z serii "Języki regionalne Francji":

Język oksytański – część 2
Język oksytański – część 1
Język baskijski
Język bretoński
Język alzacki