nauka języków obcych

Polski – najtrudniejszy język świata?

trudnypolskiPolski? Rzekłabym język jak każdy inny, choć nie raz ani nie dwa Polacy i Polki oraz cudzoziemcy i cudzoziemki, twierdzą, że polski jest najtrudniejszym językiem świata.

Trudny czy łatwy? Odpowiedź na to pytanie jest niejednoznaczna, a zależna od tego, kto i w jaki sposób zaczyna poznawać jakikolwiek język. Ważne są różne czynniki – czy odbywa się to w ramach kursu czy od tak „mimochodem”, w kraju języka docelowego czy zagranicą etc. Nie bez znaczenia jest to, który język jest językiem ojczystym a także znajomość innych języków i kultur.

Użytkownicy i użytkowniczki języków słowiańskich inaczej będą uczyć się polskiego niż np. Niemiec znający doskonale język rosyjski czy Chinka, która dotąd nie uczyła się żadnego języka obcego. Jeszcze czegoś innego będzie doświadczała osoba zakochana w tym jedynym Polaku lub wyjątkowej Polce. Inne zaś priorytety ma osoba wspinająca się po szczeblach kariery w międzynarodowej korporacji z przedstawicielstwem w Polsce czy szukający azylu analfabeta, nieważne gdzie byle z dala od prześladowań…

Nierzadko powtarzamy, że polski jest pełen wyjątków. Czasem nawet jako specjaliści i specjalistki posuwamy się do stwierdzenia nie wiem/nie pamiętam dlaczego, ale tak jest. Motywacje różnych form bywają na tyle niejasne, że nie kochając nade wszystko gramatyki historycznej, nie jesteśmy w stanie od razu wytłumaczyć jakiegoś frapującego zagadnienia dociekliwej osobie.

Poniżej odwołuję do kilku informacji o języku polskim, które miałyby świadczyć o jego wyjątkowej trudności. Przedtem jednak przywołam niejakiego pana Jourdain, który przez czterdzieści lat nie wiedział, że posługuje się prozą. Powołując się na jego autorytet, pragnę zasugerować, że nieumiejętność wytłumaczenia i uzasadnienia jakiejś formy gramatycznej czy popełnianie błędów nie oznacza braku wysokiej kompetencji językowej i komunikacyjnej.

Mimo że – ktoś mógłby powiedzieć „dlatego że” – profesjonalnie zajmuję się tzw. językiem polskim jako obcym i jestem jego rodzimą użytkowniczką (native'em/ native speakerem/native speakerką) co i rusz sięgam do różnych pomocy – do słowników m. in. poprawnej polszczyzny, poradników i internetowych poradni językowych. Dzięki spotkaniom z osobami, dla których polski nie jest językiem ojczystym, dostrzegam nowe perspektywy i jednocześnie zauważam więcej interesujących a nieoczywistych zjawisk. Jedno wiem na pewno: demonizowaniu polszczyzny mówię stanowczo „nie”!

Zatem w polskim jest 7 przypadków. Język polski nie jest rekordzistą pod tym względem – baskijski na przykład ma ich 16. Dobra wiadomość jest taka, że przypadek rozumiany sensu largo obserwowalny jest w wielu językach. Co istotne przypadki mogą mieć tak jak w języku polskim wykładniki morfologiczne, ale nie muszą. I co ważniejsze nie jest to wymysł czy marzenie sfrustrowanych wielbicieli i wielbicielek języka polskiego, ale wynik międzynarodowych badań lingwistycznych.

Warto wiedzieć, że już małe dzieci są w stanie posługiwać się wszystkimi przypadkami gramatycznymi, oczywiście funkcjonalnie, w ograniczonym i zróżnicowanym frekwencyjnie zakresie – nierzadko z żelazną logiką „jest pies” i „nie ma piesa”. Oczywiście czym innym jest tzw. nabywanie języka przez dzieci czy nauka przez zabawę, a czymś innym uczenie się/nauczanie nastolatków i nastolatek, dorosłych czy seniorów i seniorek. Są to jakościowo różne zjawiska.

Ponadto w polszczyźnie królują rodzaje gramatyczne. Gramatyki podają różne opisy: wersja minimum obejmuje 3, w wersji dla ambitnych możemy doliczyć się siedmiu – męskoosobowy (chłopak), męskonieżywotny (młotek), męskonieosobowy (pies), żeński (architektka), nijaki (dziecko), męskoosobowy (chłopcy), niemęskoosbowy – (dzieci, kobiety, psy i książki).

Posługujemy się alfabetem łacińskim a reguły ortograficzne, opierające się przede wszystkim na zasadach morfologicznych i fonologicznych, są dość konsekwentne. Cechy polskiego, które mogą odstręczać i na początku stanowić trudność – na szczęście do pokonania, to spółgłoski jak np. ś, ć, ź czy zapisywane dwuznakami cz, sz, dż, dź (przypomnijmy sobie Grzegorza Brzęczyszczykiewicza).

Z drugiej strony w polskim jest stały akcent, prosty system samogłoskowy (z wyjątkiem „y” niewystępującego w wielu językach), dość regularny system czasów i – moim zdaniem – całkiem przyjazna składnia. Z czasem dostrzegamy istnienie aspektu (uczyłam się, ale czy się nauczyłam?) oraz wołające o pomstę do nieba i nastręczające wielu trudności samym Polakom i Polkom formy liczebników. Na pocieszenie można stwierdzić, że nie samymi liczebnikami polski żyje.

Cały obraz „bycia w języku” i uczenia się języków komplikuje się jeszcze bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że języki a może raczej ich użytkownicy i użytkowniczki na własne sposoby motywowane – i kulturowo, i indywidualnie – używają języka/języków. Istotnym wydaje się również fakt, że niejednokrotnie napotykamy słowa, których odpowiedników nie można odnaleźć w innym/naszym języku. Jednak nie oznacza to, że nie zachodzi rozumienie i nie następuje komunikacja.

Język się zmienia a my konfrontujemy się z normą wzorcową i użytkową. Posługujemy się idiolektami i na nie się natykamy, do tego zachodzą interferencje. Poza tym – dość przyziemnie – ważna są motywacja i osoby, które wspierają nas w nauce języków: nudna pani od francuskiego czy nieżyczliwy pan od niemieckiego, nie raz stanęli na drodze ku językowemu sukcesowi…

Jestem przekonana, że każdy język można opanować (proszę zwrócić uwagę na znaczenie słówka opanować i przypomnieć sobie swoje językowe doświadczenia). Każdy z nich ma swoje tajemnice, których z początku może nie zauważamy. Zaczynamy je dostrzegać, gdy zaznajamiamy się z językiem, odczuwając potrzebę coraz precyzyjniejszego wyrażenia siebie.

Każdy z uczących się ma swoje własne tempo uczenia się oraz potrzeby, które powinny być respektowane, by osiągnąć cel, jakim może być jak najlepsza i jak najbardziej odpowiadająca potrzebom znajomość języka obcego. Moim zdaniem nie ma łatwiejszych czy trudniejszych języków. Moim zdaniem możemy uczyć się ich mniej lub bardziej skutecznie, posługiwać się nimi lepiej lub gorzej oraz bardziej lub mniej świadomie.

Zaryzykuję stwierdzenie, że język, kultura oraz myślenie są nierozerwalnie połączone ze sobą a wręcz determinują całe doświadczenie – postrzeganie świata, sny nawet.

Doskonale opisał ten fenomen Michał Głowiński. Otóż przyśniło mu się spotkanie z farmaceutką, podczas którego zapytał „czy jest Cortazar?”. W odpowiedzi padło: „Cortazaru nie ma”. I w całej przywołanej historii nie chodzi o błąd i wątpliwość – Cortazara (pisarza) czy Cortazaru (leku na przykład), ale o pytanie, czy taki sen mógłby śnić ktoś, kto posługuje się językiem, w którym nie funkcjonuje kategoria żywotności? Ja pozwolę sobie zapytać, czy ten sen jest przetłumaczalny na język, w którym nie ma deklinacji?

Reasumując, podtrzymuję, że polski jest logiczny i co więcej można się go nauczyć. Na sam koniec dodam, że mam niewątpliwą przyjemność znać osoby, które uczyły się go jako dorośli i swoją znajomością polszczyzny mogłyby zawstydzić niejednego z native speakerów i niejedną z native speakerek. Sorry, rodzimych użytkowników i użytkowniczek języka polskiego.

Źródła:

Michał Głowiński, Przywidzenia i figury, Kraków 1998.

Edward Łuczyński, Kategoria przypadka w ontogenezie języka polskiego czyli o wchodzeniu dziecka w rzeczywistość gramatyczną, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2004.

Jolanta Machowska, Nabywanie kategorii przypadka. Wiek wczesnoszkolny, Kraków 2006.

Przemysław Turek, Czy polski należy do najtrudniejszych języków świata? Polszczyzna w statystykach trudności przyswajania języków i w perspektywie porównawczej, w: Polonistyka bez granic, t. 2. Glottodydaktyka polonistyczna – współczesny język polski -językowy obraz świata, red. R. Nycz, W. Miodunka, T. Kunz, Kraków 2011.

O autorce:
Monika Nawracka

Antropolożka kultury. Absolwentka m.in. polonistyki i iranistyki.

Uczyła się angielskiego, niemieckiego, rosyjskiego, arabskiego, tureckiego i łaciny.

Uczy języka polskiego oraz perskiego.

Poniższy artykuł jest zmienioną wersją tekstu, który ukazał się na http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9553 24.stycznia 2014.

Kontakt: m.nawracka@gmail.com

Portugalski i hiszpański naraz, czyli o transferze językowym słów kilka

„Portugalski jest bardzo podobny do hiszpańskiego, prawda?” – to pytanie, które słyszę dość często. Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Hiszpański i portugalski należą do tej samej grupy językowej (języki romańskie), wywodzącej się z łaciny ludowej (latin vulgar), istnieje więc między nimi wiele niezaprzeczalnych podobieństw np. w słownictwie czy gramatyce. Nie należy jednak zapominać, że to osobne języki, które w swojej ewolucji podążyły nieco inną drogą i czerpały z różnych źródeł, a jako że język jest tworem żywym, nadal się rozwijają. Zanim jednak przejdę do konkretnych przykładów, należałoby wyjaśnić zasadniczą kwestię:

Czym jest transfer językowy?
Według definicji zawartej w „Encyklopedii językoznawstwa ogólnego”, transfer językowy to „przenoszenie wzorów z języka ojczystego na język obcy w procesie jego opanowywania. Zjawisko to występuje zarówno fonetyce, jak i gramatyce i słownictwie (…). Niektórzy rozróżniają t. pozytywny i t. negatywny. Pierwszy ma miejsce wtedy, kiedy w wyniku przeniesienia wzoru z jęz. ojczystego na obcy powstaje w tym jęz. struktura poprawna. Zachodzi to wtedy, gdy obydwa jęz. wykazują w danym zakresie podobieństwo strukturalne. (…) T. negatywny bywa też nazywany interferencją językową.”1 Jak widać w powyższej definicji, o transferze językowym najczęściej mówi się w kontekście wpływu języka ojczystego (L1) na język drugi (L2). Nie jest to jednak jedyna możliwość: coraz częściej zainteresowanie budzą związki między językiem ojczystym (L1) oraz językami obcymi. Na rzecz tego wpisu pozwoliłam sobie więc użyć tego terminu w kontekście uczenia się dwóch języków obcych, z których jeden (hiszpański) jest moim językiem wiodącym. Podczas zajęć z języka portugalskiego na uniwersytecie bazujemy na podręczniku „Entre Nós – Método de Português para Hispanofalantes” który, jak wskazuje tytuł, skierowany jest do osób hiszpańskojęzycznych. Książka ta kładzie nacisk właśnie na różnice między tymi dwoma językami, by uczulić na nie uczącego się i pomóc mu uniknąć błędów. Niestety, czasami nie jest prosto „przełączyć się” z jednego języka na drugi. Jednym z najczęściej występujących (i tępionych przez nasze nauczycielki) przejawów mieszania hiszpańskiego i portugalskiego było używanie jako „ale” hiszpańskiego „pero” zamiast portugalskiego „mas”. Co w tym problematycznego? Otóż, „pero”, wymawiane z „u” na końcu, staje się… indykiem (peru), co może znacznie zaburzyć przekaz 😉

Strzeż się fałszywych przyjaciół!
Hiszpan zaczynający się uczyć portugalskiego dostaje na starcie ogromną bazę słownictwa, które np. jedynie nieznacznie różni się zapisem. Należy jednak zwrócić uwagę na litery przestawione (np. dzielnica: hiszp. barrio, port. bairro, pytać: hiszp. preguntar, port. perguntar) bądź „nadprogramowe” (np. ustanawiać: hiszp. establecer, port. estabelecer). Kolejną kwestią są tzw. fałszywi przyjaciele (ang. false friends, franc. faux amis), czyli pary słów lub wyrażeń brzmiących w dwóch językach tak samo lub podobnie, ale mających inne znaczenia. Warto być świadomym tych różnic, gdyż mogą one prowadzić do niezrozumień. Na przykład:

hiszp. polvo – kurz, port. polvo – ośmiornica, podczas gdy

port. pó – kurz

A co z gramatyką?
Gdy uczymy się portugalskiego, znając już dość dobrze hiszpański, możemy odetchnąć z ulgą, gdyż jesteśmy przyzwyczajeni do mnogości czasów i trybu Subjuntivo. Język portugalski kryje jednak w sobie więcej niespodzianek. Jedną z nich jest Infinitvo Pessoal, czyli bezokolicznik osobowy. Tak, dobrze przeczytaliście. W portugalskim poza „zwyczajnym” bezokolicznikiem używany jest także inny, który ma przypisaną kategorię osoby. Jak to wygląda?

Os alunos estudam para obterem boas notas. – Uczniowie uczą się, by uzyskać (oni) dobre oceny. Dzięki użyciu bezokolicznika osobowego („obterem” zamiast „obter”), wiemy, kto otrzyma dobre oceny.

Kolejnym odkryciem jest Futuro do Conjuntivo (Subjuntivo), czas, który w hiszpańskim niemalże wyszedł z użycia: można się z nim zetknąć głównie w tekstach prawniczych, literaturze czy powiedzeniach. W portugalskim czas przyszły trybu łączącego jest używany na co dzień. Różnic jest oczywiście więcej, między innymi łączenie przyimka z rodzajnikiem w portugalskim, co w hiszpańskim nie ma miejsca (np. „w miastach” = hiszp. „en las ciudades”, port. „nas cidades”, gdzie „nas” powstaje z połączenia przedimka „em” i rodzajnika „as”).

O wymowie słów kilka
Zanim przejdę do kwestii teoretycznych, chciałabym powiedzieć jedno: portugalski brzmi zupełnie inaczej, niż hiszpański. Posłuchajcie sami! Sam hiszpański, niezwykle bogaty w dialekty, czasem niełatwo jest zrozumieć (zwłaszcza podczas pierwszych dni w Andaluzji – sprawdzone empirycznie ;)). Trudno jednoznacznie określić liczbę fonemów w hiszpańskim właśnie ze względu na jego ogromne zróżnicowanie. W portugalskim sytuacja jest podobna, poszczególne dialekty i warianty różnią się pod względem wymowy. W hiszpańskim pewno możemy wyróżnić 5 samogłosek i minimum 18 spółgłosek, których możemy posłuchać sobie tutaj. Portugalski z kolei może się poszczycić jedną z najbogatszych fonologii samogłoskowych wśród języków romańskich: posiada samogłoski ustne i nosowe, dyftongi i tryftongi. Tutaj dobra wiadomość dla Polaków uczących się portugalskiego (i vice versa): nasz język ojczysty może nam pomóc (pozytywny transfer językowy). Tym sposobem niestraszne nam będzie dźwięk charakterystyczny dla europejskiego wariantu portugalskiego, odpowiadający naszemu swojskiemu „sz”. Oczywiście, poza samym zasobem spółgłosek i samogłosek, pozostają istotne kwestie takie jak akcent czy intonacja.

Podsumowanie, czyli: uczyć się naraz, czy nie?
Oczywiście, że się uczyć! Znajomość jednego języka z danej grupy językowej może być bardzo pomocna podczas nauki kolejnego. Nie wystarczy jednak zmienić trochę akcentu na bardziej wschodni, żeby polski stał się rosyjskim, i dodać kilku „sz” by z hiszpańskiego zrobić portugalski. Myślę jednak, że tego wszyscy jesteśmy świadomi, i mając to na uwadze możemy odkrywać unikalne piękno różnych języków, które są tak jak hiszpański i portugalski „próximos, mas diferentes” („zbliżone, ale odmienne”).

Przytoczone przykłady oczywiście nie wyczerpują szerokiego tematu, jakim jest porównanie hiszpańskiego i portugalskiego. Również wewnętrzne zróżnicowanie tych języków to temat-rzeka, który jeszcze kiedyś chciałabym poruszyć.

PS. Ważna kwestia, która została poruszona w komentarzach, a którą przeoczyłam: najlepiej nie zaczynać jednocześnie nauki tych dwóch języków od podstaw jednocześnie.

Może cię zainteresować również:

Mój zestaw samouka

O "łatwości" języka hiszpańskiego

Ile klasyki w postępie?

Nie tyrolska i nie turystyczna. Nudna i zacofana konserwa językowa – to ja.

Nie tyrolska i nie turystyczna. Nudna i zacofana konserwa językowa – to ja.

***Uwaga: wpis mocno subiektywny i oparty na moich własnych perypetiach związanych z nauką języków obcych. Przyda się osobom, które zauważają u siebie predyspozycje i preferencje zbliżone do moich.


Zauważyliście, że spora część postów na WOOFLi (no dobrze, powiedzmy, że połowa) zawiera w sobie dużo stwierdzeń opartych na przeczeniach, a więc lubimy mówić o tym jak NIE uczyć się języków, zamiast po prostu dzielić się z czytelnikami tym, jak MY „to” robimy? Oczywiście byłoby niesprawiedliwością generalizować tę myśl na całokształt naszych artykułów. Ale myślę, że osoba zainteresowana nauką języków większą radość, motywację i nadzieję wyniesie z tekstów będących drogowskazem i źródłem porad.

Problem w tym, że czytelnik oczekuje zwykle porad:
a)    uniwersalnych
b)    możliwie rewolucyjnych

Myślę, że nie muszę udowadniać, że bardzo o takie trudno.

Zwróćmy jednak uwagę na pewnego rodzaju trend we współczesnym myśleniu o metodologii nauczania i uczenia się języków. Mieliście kiedyś w ręku jakiś (nawet współczesny) podręcznik do wykładania łaciny i kultury antycznej w szkołach średnich? Chociażby Porta Latina, z której sama korzystałam w liceum. Praca z taką książką stawia sobie za cel przede wszystkim wpajanie struktury języka łacińskiego (nieużywanego przecież w codziennych sytuacjach komunikacyjnych) poprzez schemat: przedstawienie teorii gramatycznej – komentarz gramatyczno-leksykalny – rozdanie słowników – trening translatorski. Tylko i wyłącznie, powtarzam: tylko i wyłącznie tłumaczenie pełnych zdań, które wymaga takiego natężenia uwagi i łączenia wielu obszarów ledwo co nabytej wiedzy w jedno, że ma się ochotę jedynie splunąć i trzasnąć drzwiami.

Zdaje się, że szeroko pojęta praca z tekstem należy już do bardzo niepożądanych, wręcz archaicznych i znienawidzonych metod, szczególnie uznawanych za nieprzystające do realiów nauczania i uczenia się języków nowożytnych. Praca ze źródłem pisanym, skupiona na pewnego rodzaju analizie i zagłębianiu się w niuanse językoznawcze, jawi się wielu osobom jako żmudna, totalnie niepraktyczna, nierozwijająca, krzywdząca i zniechęcająca. Wszak każdy chciałby przede wszystkim „nauczyć się mówić”.

źródło: http://www.michelthomas.com/assets/downloads/INTRODUCTORY%20POLISH.pdf

źródło: http://www.michelthomas.com/assets/downloads/INTRODUCTORY%20POLISH.pdf

 

Powyższy zrzut ekranu, będący fragmentem opisu metody niejakiego Michela Thomasa (co ciekawe, natrafiłam nań  przeglądając oparty na niej kurs języka polskiego dla obcokrajowców), ma jednoznaczny wydźwięk: ludzie mają trudności z nauką języków, ponieważ nie pozwala im się wyjść ze szkolnych schematów. Ten pan utrzymuje chyba, że już sam kontakt z ołówkiem i kartką papieru, albo (Boże uchowaj) słownikiem, grozi histeryczną katatonią, afazją, otępieniem i zespołem stresu pourazowego.

A ja, psiakrew, lubię pracę z tekstem i cenię ją sobie jak nic innego, podobnie chyba jak Karol i Michał. Prawda jest taka, że lubię obcować z wieloma tekstami, najlepiej o dużym przekroju różnorodności i stopnia trudności. Lubię „wymiętosić” jedną frazę na wszystkie strony, rozumieć budowę zdania w każdym jego szczególe, tworzyć w głowie poznawczą reprezentację gramatycznego „szkieletu”, na który potem samodzielnie jestem w stanie układać „tkanki mięśniowe, kostne, narządy i układy narządów” złożone ze słów i interpunkcji.

To trochę jak z małymi chłopcami, którzy widząc zegarek od razu chcieliby go rozkręcić i poznać wszystkie jego mechanizmy, części, śrubki i zębatki. Inni zaś wolą po prostu mieć cały, gotowy, dobrze działający gadżet, z którego będą w stanie zwyczajnie odczytać godzinę, jeśli będzie im potrzebna. I nic w tym złego.
Kiedy zaczynałam samodzielną naukę języka obcego, zależało mi nieco na obcięciu kosztów źródeł potrzebnych mi do nauki. Uważałam wtedy, że najlepiej będzie zacząć od opracowywania prostych tekstów porównując je w miarę symultanicznie z ich głosowymi nagraniami. Chciałam ominąć konieczność nabywania książek z dołączoną płytą CD.

Zdecydowałam się więc napisać do szwedzkiego radia (moje pierwsze, samodzielne i nieco łamane szwedzkojęzyczne maile, przy których dzielnie się upierałam, choć przecież mogłabym napisać do nich po angielsku) z prośbą o udostępnienie mi transkrypcji krótkich opowiadań dla dzieci, czytanych w ramach cyklicznej audycji dla najmłodszych. Były to dzieła fińskich autorów, chyba dość niszowe, ponieważ nie potrafiłam znaleźć w Internecie nawet oryginałów, nie mówiąc już o przekładach na szwedzki. Ogromnie miło wspominam korespondencję z redaktorkami i realizatorkami tamtej audycji. „Na cito” otrzymałam plik .doc z kilkunastoma tekstami bajek, które mogłam jednocześnie śledzić zarówno wzrokowo, jak i słuchowo.

Na kanwie tych możliwości opracowałam bardzo lubiany przeze mnie do dziś trening fonetyczno-ortograficzno-polisensoryczny, który pewnie części czytelników przypominać będzie zwykłe dyktando, jednak nie do końca polega na tym samym.
Znając ogólne brzmienie głosek, prawidłowość ich zmienności w zależności od ułożenia, położenia akcentu etc. (ktoś pomyśli – co to w ogóle za kolejność uczenia się? Studiowanie alfabetu fonetycznego i podręczników dla filologów, podczas gdy mogłabyś przyswoić te zasady nieświadomie i naturalnie?), postanawiam wyłowić z nagrania dźwiękowego NIEZNANE MI wcześniej słowo, po czym (wsłuchując się uważnie, bez sprawdzania) usiłuję napisać je tak, jak je sobie „wyobraziłam” w formie tekstowej. Przy odrobinie wiedzy i szczęścia, uda mi się osiągnąć 100% ortograficznej poprawności, a ponadto ustalić długość poszczególnych samogłosek, rodzaj akcentu, postać i wzajemną relację dyftongów itd. itp.

Uwierzcie mi, że szwedzki potrafi płatać czasem różne figle na linii zapis – wymowa. Dlatego samodzielnie oceniam, że właśnie taka umiejętność jest bardzo dla mnie cenna i warta ćwiczeń. Ach, dodam jeszcze, że niesamowicie przydaje się to jeżeli chcemy (np. podczas oglądania obcojęzycznej telewizji) sprawdzić szybko w Internecie jakieś nurtujące nas słowo. Jednym słowem – uczymy radzić sobie bez transkrypcji słownej. Chyba też właśnie dlatego bardzo cenię sobie moją powierzchowną znajomość alfabetu fonetycznego. Podręcznik, który przy wprowadzaniu suchej leksyki uwzględnia ten uniwersalny zapis fonetyczny, jest w mojej opinii naprawdę cenny.

Nie oznacza to jednak, że pracuję wyłącznie na suchych tekstach, nagraniach, gotowych źródłach wspomagających rozumienie bierne (deprecjonując umiejętności czynnego posługiwania się językiem w mowie i w piśmie), albo siadam ze słownikiem polsko-szwedzkim i uczę się każdego słowa po kolei.

Tak naprawdę metoda, którą obierzesz, ma najmniejsze znaczenie. To nie metody zrewolucjonizują twoje postępy, mentalność, sposób patrzenia na to, co do tej pory robiłeś źle. Pozwólcie, że podzielę się na koniec moją myślą, którą dość dobrze zilustruje poniższy cytat:

„Languages cannot be taught, they can only be learnt. The best way is to tell students right away that they are responsible for their own learning process, and the teacher is just a guide who has to motivate them.”

Nie chodzi więc o konflikty między nauczaniem indywidualnym a grupowym; metodami wyniesionymi z przedwojennego szkolnictwa a tymi „nowoczesnymi”; sporem między „naciskiem na komunikatywność” a „puryzmem językowym”. Chodzi o przejęcie inicjatywy i odpowiedzialności za swoją własną naukę. Pełnej, kompletnej i globalnej – stąd też nie zgadzam się z ostatnią częścią cytatu – to nie „teacher” ma być źródłem motywacji, tylko nasze własne dążenia i potrzeby intelektualne.

Nikt ich za nas ani dla nas nie stworzy.

 

Zobacz też…

Kiedy i jak korzystać z Wikipedii przy nauce języka obcego?

Nie samymi podręcznikami… – czyli internetowe pomoce naukowe

7 grzechów głównych nauki języków obcych

7 grzechów głównych nauki języków obcych

siedem

"Stają się zaczątkiem innych grzechów, są świetnym podłożem, na którym może powstać i rozwinąć się cała paleta występków, nieprawości, zaniedbań."

– niedziela.pl – Tygodnik Katolicki NIEDZIELA

Ponieważ tytuł wpisu, główna grafika i powyższy cytat mogą wywołać lekki niepokój, to pragnę zdementować potencjalne plotki – nie zmieniliśmy profilu tematycznego strony na wyznaniowy. Niemniej jednak, każdy przeciętnie zorientowany w wytworach kultury człowiek wie, że motyw siedmiu grzechów głównych był, jest i pozostanie motywem niezwykle nośnym.

Okazuje się, że metodą luźnych (a czasem wręcz bardzo luźnych) skojarzeń i analogii, da się zinterpretować poszczególne peccata capitalia w kontekście metodyki uczenia i nauczania języków obcych. Postaram się uczynić to poniżej, wszystko w oparciu o moje subiektywne przemyślenia, z czego większość poparta jest osobistymi doświadczeniami z mojego życia.


LENISTWO

Choć, o ile mi wiadomo, Katechizm Kościoła Katolickiego nie wyszczególnia najbardziej parszywego spośród siedmiu grzechów głównych, to w świecie językowym to właśnie lenistwu przyznałabym ten "zaszczytny" tytuł.

Nauka języka obcego to ciężka praca. Codzienna i dożywotnia, choć w pewnym momencie przypomina raczej doskonalenie warsztatu, niż dochodzenie do poziomu komunikatywności. Kiedyś jeden z komentujących poddał w wątpliwość moje stwierdzenie, jakoby celem nauki języka miałaby (czy powinna) być tzw. płynność. Skłoniło mnie to do głębszej refleksji. Prawdę mówiąc, bardziej nienaturalne wydaje mi się nakładanie na siebie ograniczeń, tj. nauka sprowadzona tylko do kilku miesięcy czy lat kursu, bądź też utrzymywanie języka na jednym poziomie, mimo jego używania (choć faza plateau działa trochę w ten sposób, czy tego chcemy, czy nie). Tak czy siak, jeżeli używamy języka w sposób w miarę wszechstronny i regularny, to raczej nie ma szans nie posuwać się naprzód, ku płynności właśnie (która, przyznajmy sobie szczerze, jest jak worek bez dna).

Dygresja ta, pozornie odbiegająca od głównego tematu akapitu, wiążę się dość ściśle z tym, co może być bezpośrednim następstwem językowego lenistwa. Choć może lepszym określeniem byłby korelat – bowiem o współwystępowaniu lenistwa z pewnym rodzajem naiwności chciałabym zakończyć tę część rozmyślańHiszpański w miesiąc, duński w pół roku, czy japoński bez bólu (nie ma, że boli!) to pułapki, których nie trzeba przedstawiać stałym czytelnikom naszych artykułów na WOOFLA.pl. Swoją drogą, jest to naprawdę genialny chwyt, który, w zasadzie, jest pod względem logicznym niemal nienaganny. "Hiszpański w miesiąc". Hiszpański. Czymże jest ten mityczny, niedookreślony hiszpański? 30-letnim doświadczeniem zdolnego iberysty? Czy kilkoma dialogami przydatnymi w podróży? A może wiedzą dwujęzycznego dziecka? Skąd w ludziach wiara w to, że język faktycznie stanowi jakiś policzalny byt, który dzięki "cudownym metodom" zdoła być przyswojony "w całości" w odgórnie przyjętych jednostkach czasu? Wydaje się, że lepszym tytułem byłby "Hiszpański przez miesiąc" – wówczas zwracam honor. Ważne jednak, by na miesiącu się nie skończyło.


NIECZYSTOŚĆ

Spokojnie – efektywna nauka języków nie wymaga na szczęście wstrzemięźliwości seksualnej. "Nieczystość" w kontekście lingwistycznym rozumiem raczej w kategoriach wszelakiej niedbałości – ortograficznej, stylistycznej czy gramatycznej, z czego pierwsza i ostatnia jest najczęstszym przedmiotem laickich dyskusji.

Zetknęliście się kiedykolwiek z opinią postulującą zniesienie zasad ortograficznych (np. w języku polskim), motywowaną przekonaniem o zupełnej nieprzydatności wyżej wymienionych? Podobną chęć, choć umotywowaną raczej zamiłowaniem do skandalu, wykazywali na początku XX wieku futuryści. Poniżej próbka ich możliwości.

futurysci

(W sumie, gdyby w innej publikacji napisali 'Kraków', to ich niekonsekwencja mogłaby być podwójnie awangardowa)

 

Duch Futuryzmu zdaje się odradzać od czasu do czasu, między innymi w postaci zapytań kierowanych do Poradni Językowej PWN. Gorzej, jeśli postępowemu czytelnikowi odpowiedzi udzieli profesor Mirosław Bańko, znany ze swoich ciętych i trafiających w sedno ripost.

profesor_banko(prof. Bańko w swoim żywiole)

W geście solidarności z zacytowanym wyżej uczonym dodam jeszcze, że dużo wody w Wiśle może jeszcze upłynąć, zanim ludzie pojmą, iż:

a) pewne znaki odpowiadają pewnym realnie artykułowanym dźwiękom, stąd konieczne jest regulowanie zasad języka pisanego;

b) oraz, co wynika bezpośrednio z powyższego punktu, ortografia to nie tylko zasady dotyczące "ż" i "rz" (i innych identycznie wymawianych głosek).

Co zaś tyczy się gramatyki…  Jako przedstawicielka pokolenia lat 90., posłużę się interesującym (zwłaszcza dla przedstawicieli starszych roczników) przykładem kryteriów oceniania tzw. nowej matury z obcego języka nowożytnego (w tym przypadku angielskiego), które zilustruje problem w sposób perfekcyjny.

Pisana przeze mnie w 2013 roku podstawowa matura z języka angielskiego składała się w większości zadań jednokrotnego wyboru na słuchanie i czytanie, oraz dwóch wypowiedzi pisemnych (krótszej i dłuższej) o charakterze mocno użytkowym (zaproszenie, list, czy notatka). Poniżej przedstawiam kryteria oceniania jednego z zadań pisemnych. (źródło: cke.edu.pl). Czy widzicie, które z kryteriów przeważa w owej ubogiej, bo tylko pięciostopniowej punktacji?…matura_angielski

Współczesna matura z języka obcego kładzie nacisk przede wszystkim na KOMUNIKATYWNOŚĆ przekazu, przy ogromnym uszczupleniu znaczenia zasad ortograficznych i gramatycznych. Zero punktów za poprawność językową przyznaje się wówczas, gdy błędy stanowią powyżej 25% całkowitej liczby wyrazów wypowiedzi. Dodam, że w przypadku tego zadania, zazwyczaj pisze się wypowiedź około 40-wyrazową. Nietrudno policzyć, że aby nie stracić punktu w kryterium poprawności, uczeń może popełnić zbrodnię na języku aż do 10 razy. Co więcej, nawet jeśli przekroczy magiczne 25%, wciąż ma szansę na nagrodę w postaci czterech z pięciu możliwych do uzyskania punktów za całość zadania.

Brzmi jak szaleństwo, czy raczej wyrównywanie szans? Wszak rzeczą ludzką jest popełniać błędy, zwłaszcza w tak młodym wieku, prawda? Współczucie znika, kiedy posłucha się zgwałconych językowo, przykładowych odpowiedzi ocenionych na 4 lub 5 punktów. Sądzę, że czytelnicy posługujący się angielskim w stopniu co najmniej dobrym są w stanie wyobrazić sobie tego typu prace. Pomysłodawca klucza dodaje mimochodem, iż "…nie przyznaje się punktów za przekazanie informacji, jeżeli błędy językowe zaburzają jej zrozumienie". Pomylenie czasu teraźniejszego ciągłego z przeszłym prostym niesie, moim skromnym zdaniem, ryzyko takiego zaburzenia. A waszym, czytelnicy?


 

CHCIWOŚĆ I NIEUMIARKOWANIE

Ten grzech popełniają zazwyczaj tak zwani poligloci, o których też była mowa już niejednokrotnie. Istnieje też inna odmiana de facto podobnego w skutkach zachowania. Mowa o tych, którzy ciągnąc zbyt dużo srok za ogon nie byli w stanie dobrze przyswoić żadnego z 5-10-15 języków, za które się brali.

Przyczyną takiego stanu rzeczy zazwyczaj jest jedna z dwóch rzeczy:

a) brak wytrwałości tj. tendencja do szybkiego zniechęcania się niepowodzeniami;

b) poczucie obowiązku opanowania jak największej liczby języków w ciągu życia, najlepiej przed rozpoczęciem zawodowej kariery.

Eksperymentuj, poznawaj i poszerzaj horyzonty – lecz nie oczekuj od siebie zbyt wiele – to jedyna, patetyczno-matczyna rada, którą jestem w stanie z siebie wykrzesać.


PYCHA

Pycha, której bezpośrednim wyrazem jest przypisywanie sobie (świadome lub nie) wyższych kompetencji językowych, niż to jest w rzeczywistości. Sądzę, że osoby zajmujące się rekrutacją w swoich firmach mogłyby napisać na ten temat całkiem niezłą książkę.


ZAZDROŚĆ

Porównywanie się z innymi w kwestiach językowych – współuczestnikami kursu, czy też samym nauczycielem – to najgorsze, co można zrobić własnej psychice. Czym innym wydawać się może sytuacja wzorowania na kimś w rodzaju mistrza, który nam imponuje, lecz warto podkreślić tu samo pojęcie wzorowania się, a więc czegoś zupełnie innego niż bolesne i napięte, niemal sportowe współzawodnictwo, którym nauka języków z pewnością nie jest. Być lepszym od innych jest stosunkowo i względnie łatwo – zależy od grupy, w której zdecydujemy się na takie porównanie. Stawać się lepszym od samego siebie – to dopiero sztuka.


 

GNIEW

Gniew, jako składnik lub wynik frustracji, definiowanej jako "stan rozdrażnienia i rozgoryczenia występujący u kogoś na skutek niemożności zaspokojenia jakiejś potrzeby lub osiągnięcia celu, często połączony z poczuciem bezsilności". W zależności od rodzaju stosowanej atrybucji, a więc sposobu wyjaśniania życiowych zdarzeń, winą za swoje niepowodzenia językowe obarczyć można albo samego siebie, albo tych, którzy czasem szkodzą najbardziej – czyli nauczycieli. Psychologia dawno odkryła, że w przypadku porażek, zdecydowana większość ludzi będzie stosować atrybucje zewnętrzne (a więc przypisywanie sprawstwa czynnikom zewnętrznym, np. specyficznym właściwościom danej sytuacji), zaś sukcesy interpretować będzie używając atrybucji wewnętrznych (przypisując zasługi samemu sobie).

Uczucie porażki, niezależnie od rodzaju stosowanych atrybucji, niemal zawsze sieje spustoszenie w sferze motywacyjnej człowieka. Poznawcza reinterpretacja przykrego zdarzenia, a więc np. przekształcenie jej w czynnik mobilizujący, nie zawsze leży w zasięgu ludzkich możliwości. Należałoby się jednak zastanowić, czy w świecie nauki języków obcych w ogóle istnieje coś takiego jak porażka. Oblany egzamin, niezaliczony certyfikat czy nieudana rozmowa z obcokrajowcem to pewne nieprzyjemne sytuacje, polegające na nieosiągnięciu jakiegoś cząstkowego celu; w żadnym wypadku nie świadczą jednak o całości gigantycznego procesu, jakim jest przyswajanie obcej mowy.


Czy popełniającym wyżej wymienione "grzechy" grozi coś w rodzaju wiecznego potępienia? (np. mojego – znajomi twierdzą, że mam skłonności do osądzania) W żadnym wypadku. Tego rodzaju "grzeszników" spotkać może coś o wiele gorszego – UTRATA PRZYJEMNOŚCI OBCOWANIA Z JĘZYKAMI OBCYMI.

To dopiero piekło.

 

 Zobacz też…

Demony głupoty – część 1

Ilu języków tak naprawdę potrzebujesz?

Mój zestaw samouka

Patrz z własnej perspektywy; szyj metodę na miarę własnych potrzeb i możliwości

Jak szybko można zapomnieć? Historia oparta na faktach!

Od czego zacząć naukę języka obcego?

Do napisania tego „Od czego zacząć naukę języka obcegoartykułu” zainspirował mnie wpis jednej z autorek Woofli – Karoliny pod tytułem „Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek?”. Czytając ten artykuł w głowie zaświeciła mi się czerwona lampka, „A co z angielskim?”. Większość może stwierdzić, że nie ma nic prostszego, przecież w internecie jest mnóstwo materiałów jak kursy, książki czy też blogi. Moim zdaniem jednak ostrożności nigdy za wiele. Ilość bowiem nie oznacza dobrej jakości. Jako, że internet jest pełen materiałów do nauki tego języka, połowa, a nawet ich większość pozostawia wiele do życzenia. Mylenie pojęć, zła jakość tekstów czy błędnie wytłumaczone zasady gramatyczne mogą zwrócić uwagę osób, które posiadają „background” związany z angielskim. Co jednak z osobami nie znającymi żadnego języka, a chcącymi rozpocząć jego samodzielną naukę używając źródeł lub porad z internetu?

Continue reading

O szkołach językowych

leccion1Nie jestem orędowniczką szkół językowych. Nie jestem też ich wojującą przeciwniczką. Tak się złożyło, że mój pierwszy regularny kontakt z językiem hiszpańskim miał miejsce w jednej z takich szkół. Mam za sobą cztery i pół miesiąca kontaktu ze szkołą językową (półtora *) intensywnego kursu) i kilka przemyśleń, którymi chcę się podzielić.

Zacznijmy od kwestii zasadniczej: czy zapisanie się do szkoły językowej jest niezbędne, kiedy chcemy nauczyć się języka? Jeśli macie pomysł na własną naukę, wiecie jak i gdzie szukać właściwych na danym etapie materiałów, a przy tym jesteście odpowiednio zmotywowani, ale nie macie dużo pieniędzy – nie martwcie się. Poradzicie sobie i bez szkoły językowej, wbrew temu, co nieraz usłyszycie / przeczytacie w różnych mniej czy bardziej nachalnych reklamach. Internet naprawdę sprzyja samoukom językowym na wszelkie możliwe sposoby (przykłady w linkach pod artykułem). Jeśli natomiast absolutnie nie macie czasu, ale chodzi Wam po głowie, że fajnie byłoby przeznaczyć te dwie – trzy godzinki tygodniowo na zajęcia z jakiegoś popularnego / egzotycznego / arycpotrzebnego języka, to… możecie się zapisać, w końcu to Wasze pieniądze. Ale osobiście radziłabym wtedy przeznaczyć te pieniądze na coś, co przyniesie Wam większy pożytek – bo nikt jeszcze nie nauczył się języka przez sam fakt, że pojawiał się od czasu do czasu na zajęciach, czy to w szkole językowej, czy na lektoracie na studiach. Owszem, wiedza ma to do siebie, że nieraz potrafi sprawić wrażenie, że sama wpada do głowy – ale dziwnym trafem dzieje się to tylko wtedy, kiedy jesteśmy naprawdę mocno zaangażowani w jej zdobywanie.

Zdarza się jednak, że zapisanie się na kurs językowy to naprawdę dobra decyzja. Nie będę tu wnikać we wszystkie możliwe kombinacje sytuacji, w których ma to miejsce. Napiszę za to, jak było ze mną. Decyzję o zapisaniu się na intensywny kurs hiszpańskiego dla początkujących podjęłam po przeszukaniu internetu pod kątem materiałów do nauki tego języka, dostępnych po polsku. Nie znalazłam NIC sensownego, co mogłoby przysłużyć mi się na dłuższą metę. Nie bez znaczenia był też fakt, że w tamtym momencie takie doświadczenie zorganizowanej, grupowej nauki było mi bardzo potrzebne.

Jakie korzyści może przynieść nauka w szkole językowej? Przede wszystkim, od samego początku, od pierwszych zajęć na poziomie A1, wyrabia nawyk mówienia, wprawiania w ruch choćby minimalnego zasobu słownictwa. No i oczywiście jest nauczyciel, który poprawia nam błędy i wyjaśnia wątpliwości. W dodatku dobry nauczyciel wykorzystuje materiały z najprzeróżniejszych źródeł, co później może ułatwić nam poszukiwania własne. Brzmi super, prawda? Problem w tym, że nie zawsze tak to wygląda. Jeśli dobrze trafimy, kurs językowy będzie nieocenioną pomocą w nauce. Źle trafiony kurs – to wyłącznie strata czasu, pieniędzy i nerwów. Otóż to. "Trafienie" to tutaj słowo-klucz.

kot-w-worku-andrzej-czyczyloBo prawda jest taka, że zapisy na kurs w szkole językowej to jedna wielka loteria. W dodatku, ciągnąc to borgesowskie porównanie, duża część z puli losów to losy przegrane, co jeśli weźmiemy pod uwagę iż nie są darmowe, rysuje mało optymistyczny obraz. Konkretniej rzecz ujmując, wygląda to tak, że lektorzy są przydzielani do grup niemal w ostatniej chwili, jak już zbierze się komplet, nigdy odwrotnie (już wiecie, skąd ten rysunek z kotem w worku?). Ja za pierwszym razem miałam sporo szczęścia. Trafiłam nieźle (biorąc pod uwagę, że była to nauka samych podstaw). A pod względem umiejętności organizacyjnych prowadzącego i atmosfery w grupie – trafiłam bardzo dobrze. Spodobało mi się na tyle, że jakiś czort podkusił mnie do kontynuowania nauki na kolejnym kursie, dzięki któremu dla odmiany na zawsze wybiłam sobie z głowy wszelkie formy uczenia się grupowego i stałam się zdeklarowanym samoukiem…

Czy można jakoś dopomóc swojemu szczęściu w takiej loterii? Owszem, można. Czasami. Szkoły językowe dają np. możliwość zmiany grupy, jeśli coś nam nie pasuje… Już wiecie, gdzie jest haczyk? Otóż musi istnieć grupa równoważna z naszą (ten sam język, poziom, semestr). W praktyce taką możliwość mają wyłącznie osoby zapisane na angielski bądź niemiecki. Wybrałeś/aś nieco mniej popularny język? Przykro mi, musisz cierpieć, bo grupy alternatywnej raczej nie znajdziesz. Czy można zatem zrezygnować? Tak, teoretycznie można, ale warunki rezygnacji są skrajnie niekorzystne finansowo dla rezygnującego – żeby zobaczyć, jak szkoły językowe zabezpieczają się na taką okoliczność, przeczytajcie sobie regulamin dowolnej z nich. Jest jednak pewne wyjście, może nie idealne, ale całkiem niezłe: zapłata za kurs w ratach. Całość wychodzi wprawdzie nieznacznie drożej niż zapłata z góry, ale w razie ewentualnej rezygnacji traci się dokładnie tyle, ile wynosiła pierwsza rata. Bo kolejnej się już nie płaci.

Jeśli loteria Wam nie straszna, jeśli macie trochę oszczędności finansowych i chcecie przeznaczyć je na kurs językowy, być może zastanawiacie się, jaką szkołę językową wybrać. Moja podpowiedź brzmi: jakąkolwiek. Najlepiej niedrogą. Bo tak naprawdę wszystko zależy nie od szkoły, a od osoby prowadzącej i od grupy, na jaką się trafi. Nawet w drogich i prestiżowych szkołach, gdzie nauczają sami rodzimi użytkownicy, zdarzają się fatalni nauczyciele, których typowe zajęcia można streścić zdaniem: "macie, poczytajcie sobie teksty i zróbcie do nich ćwiczenia, a ja przez ten czas popiszę sms-y". Rzeczą kluczową jest umiejętność organizacji czasu i aktywizacji uczestników zajęć. Dobrze poprowadzone zajęcia to takie, po których poczujecie się jak po treningu sportowym: przyjemnie zmęczeni. Oczywiście fajnie jest też mieć absolutną pewność, że przyswojony na zajęciach materiał nie zawiera poważniejszych błędów, ale w końcu od czego są słowniki… (W ten pokrętny sposób próbuję powiedzieć, że wysoki poziom znajomości języka u nauczyciela jest bardzo potrzebny, ale na nic się nie zda, jeśli osoba ta nie będzie umiała sensownie swojej wiedzy przekazać. Czasem, zwłaszcza kiedy zaczynamy naukę od zera, lepiej sprawdzi się nauczyciel o średniej znajomości języka, ale wysokich umiejętnościach dydaktycznych).

Jak widzicie, ani nie zachęcam, ani specjalnie nie zniechęcam nikogo do nauki w szkole językowej. Mam nadzieję, że główny wiosek, jaki płynie z mojej pisaniny jest taki, aby co najmniej trzy razy zastanowić się przed podjęciem decyzji o zapisie na kurs. Dodam jeszcze na koniec, że zgodnie z moim doświadczeniem, nauka na kursie językowym ma sens tylko wtedy, kiedy:

1. Zaczyna się naukę języka od zera – bo już od poziomu A2 (czyli odkąd jest się w stanie zrozumieć polecenia z podręczników) zdecydowanie lepiej uczyć się samodzielnie.

2. Wybiera się kurs intensywny – bo to jedyne w miarę sensowne tempo, jeśli ktoś faktycznie zamierza się języka uczyć.  A i tak należy być przygotowanym na coraz więcej frustracji w miarę trwania kursu. Pamiętajcie, że będziecie w grupie. I będziecie się uczyć razem z osobami o mocno zróżnicowanym poziomie motywacji i zaangażowania, włączając w to typy, które postanowią sobie, że będą przychodzić na co trzecie zajęcia. Zawsze mocno spóźnieni. I przeważnie bez notatek. (Tak, tempo zajęć będzie dostosowywane właśnie do nich. I nie, nie możecie ich zabić). Więc wiecie… Tak, czy inaczej – OSTRZEGAŁAM.

Autorem ilustracji przedstawiającej kota w worku jest Andrzej Czyczyło.

*) półtora kursu wzięło się stąd, że z drugiego zrezygnowałam w połowie trwania, a miałam taką możliwość, bo nastąpiły niespodziewane zmiany, za które odpowiedzialność leżała po stronie szkoły językowej (oczywiście w tej nietypowej sytuacji otrzymałam zwrot za niewykorzystaną połowę, cóż to był za piękny dzień!)

 

Zobacz także:

75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli
O "łatwości" języka hiszpańskiego
Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery

 

 

Najpiękniejszy z językowych przełomów

blekinge

(owca z Blekinge – fot. własna)

Nauka języków obcych bez wątpienia jest procesem, ukierunkowanym na pewien cel, bądź cele. Jeśli zwizualizujemy sobie ten proces w najprostszy z możliwych sposobów, ujrzymy prostą oś posiadającą jakiś punkt startowy i końcowy, podzieloną na umowne segmenty będące reprezentacją poziomów naszego zaawansowania. Zgodnie z oczekiwaniami, będziemy (w różnym tempie i za pomocą niezliczonych metod) przesuwać się po tym linearnym obszarze, aż znajdziemy się w punkcie dla nas satysfakcjonującym.

Nie jest to oczywiście schemat bliski rzeczywistości wszystkich uczących się. Droga, którą starają się podążać niektórzy, przypomina raczej pewne koło, ślepo zapętlające się i zjadające własny ogon. Jest to oczywiście metafora szczególnego rodzaju procesu, w którym przyswajanie języka obcego idzie raczej opornie, bądź też w sposób przerywany i niesystematyczny – wówczas cały cykl rozpoczyna się na nowo, co przypomina raczej powtarzanie po wielokroć tego samego, niż faktyczny progres. Naturalnie nie twierdzę, że powtórki nie są rzeczą istotną w procesie zapamiętywania – studia wyposażyły mnie w wiedzę teoretyczną z tej dziedziny, którą, o dziwo, dość dobrze weryfikuje życie codzienne. Myślę jednak, że czytelnicy doskonale wiedzą, co mam na myśli.

Niezależnie od tego, które z powyższych wyobrażeń znalazłoby się w naszym własnym samoopisie, każdy z nas jest w stanie orientacyjnie stwierdzić, na jakim poziomie znajomości danego języka mniej więcej się znajduje, oraz jaki leży w obrębie jego możliwości czy też skrytych marzeń. Pewne instytucje wyposażyły nas nawet w symbole, pozwalające na definiowanie i porównywanie między sobą różnych poziomów, oraz wyznaczanie ich umownych granic. Mam tu oczywiście na myśli Europejski System Opisu Kształcenia Językowego, którym zwyczajowo posługujemy się w codziennych rozmowach na temat naszych lingwistycznych umiejętności. Sama marzę o posiadaniu certyfikatów na poziomie C2 z angielskiego i B2 ze szwedzkiego (w przeciągu najbliższego roku, mam nadzieję), co tak naprawdę tylko podbuduje moje językowe ego – wszyscy przecież lubimy operowanie literkami i cyferkami i czujemy się dobrze mając złudzenie, że wszystko na świecie jest precyzyjnie mierzalne.

Dosyć jednak refleksji nad formalizmem. Podsumowaniem tej części artykułu (a zarazem wstępem do dalszych rozważań) niech będzie ten przyjemny i wywołujący uśmiech komiks z popularnej serii itchyfeet. Kto jeszcze o niej nie słyszał, tego gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości. Twórcy komiksu widzą takie oto główne kroki milowe na drodze każdego językowego „podróżnika”:

itchyfeet(http://www.itchyfeetcomic.com/)

Jakie to prawdziwe – jako przerywnik proponuję zbiorowe ech. Ale dziś nie mowa o dążeniu do płynności (na początek musielibyśmy podjąć ogromny wysiłek na rzecz jej zdefiniowania). O ile zgadzam się z koncepcją rysownika z itchyfeet, to w moim prywatnym systemie filozofii uczenia się języków wyróżniam jeszcze jeden, bardzo dla mnie znaczący przełom w tym całym procesie.

Granicą, z której przekroczenia zawsze jestem bardzo dumna, jest moment, w którym w sposób pełny i zintegrowany potrafię w obcym narzeczu wyrazić moje stany emocjonalne i uczucia, czyniąc to z łatwością, w sposób naturalny i otwierający mi drogę do nawiązania emocjonalnej więzi z drugim człowiekiem (użytkownikiem danego języka).

Innymi słowy, zawsze lubię postawić sobie następujące pytania:

  1. Czy jestem w stanie realnie i głęboko zaprzyjaźnić się z kimś w języku X?
  2. Czy jestem zdolna do swobodnego wyrażania w języku X moich stanów psychicznych?

Sprostuję od razu: przyjaźń definiuję tu jako pewne połączenie na poziomie duchowym (każdy niech nazwie to jak chce) i raczej jest to połączenie nawiązane w sposób wyłącznie werbalny (Internet). Bo, rzecz jasna, możliwe jest poczuć z kimś więź nie potrafiąc zamienić z tym kimś ani jednego słowa i bazować wyłącznie na komunikacji pozawerbalnej, zwanej przez niektórych „tym nieokreślonym czymś”.

Wyrażanie stanów psychicznych tyczy się zaś w mojej koncepcji wyłącznie wypowiedzi silnie zinternalizowanych, „pełnych”, zgodnych w stu procentach z tym, jak dana jednostka chciałaby coś wyrazić. Przykładowo: potrafię powiedzieć po rosyjsku, że „jestem smutna”, ale to proste zdanie nie odda raczej wszystkich meandrów opisu mojej zaostrzonej depresji.

Z tym, co napisałam (mam nadzieję, że w miarę jasno) powyżej, wiąże się inna, równie ciekawa kwestia. Kiedy już uznamy, że wyrażanie bardziej złożonych stanów emocjonalnych w danym języku istotnie leży w zasięgu naszych możliwości, zaczynamy w tymże języku wyrażać siebie.

Bywa, że nachodzą nas następujące refleksje:

Jaką osobą jesteś w języku X? Weselszą niż po polsku? Bardziej rozmowną, z innym poczuciem humoru? Czy twój temperament jest inny w języku Y?

Nie są to wyłącznie moje przemyślenia, bowiem na zbliżony temat powstało wiele publikacji badawczych, z których jedną omówię krótko poniżej.

Ciekawe i dość zaskakujące wnioski przedstawia badanie "What Has Personality and Emotional Intelligence to Do with "Feeling Different" while Using a Foreign Language?", które przeprowadziła Polka, dr K. Ożańska-Ponikwia. Pełna wersja publikacji nie jest niestety dostępna on-line.

Wyżej wymienione badanie polegało na znalezieniu związku pomiędzy:

  • cechami osobowości (badanymi za pomocą narzędzia NEOAC, opartego na koncepcji Wielkiej Piątki autorstwa Costy i McCrae – (warto wiedzieć, że jest to najpopularniejszy obecnie sposób badania tego obszaru psychiki ludzkiej), a także wskaźnikami inteligencji emocjonalnej
  • a subiektywnym poczuciem bycia "inną osobą" w warunkach posługiwania się kilkoma różnymi językami.

Grupą poddaną analizie były zarówno osoby dwujęzyczne od urodzenia (polski-angielski), jak i Polacy na emigracji, funkcjonujący w anglojęzycznej kulturze.

Kwestionariusze i testy użyte w tym przedsięwzięciu służą do szacowania nasilenia bardzo konkretnych czynników osobowości/inteligencji emocjonalnej, tj.:

  • dla TEIQue (z uwagi na moją słabą znajomość tego kwestionariusza odwołam się tylko do nazw angielskich): emotion expression, empathy, social awareness, emotion perception, emotion management, emotionality, sociability;
  • oraz dla NEOAC: ekstrawersja (extraversion, E), neurotyczność (neuroticism, N), sumienność (conscientiousness, C), ugodowość (agreeableness, A) oraz otwartość na doświadczenie (openness, O).

Szczegółowe rozpatrywanie i definiowanie wyżej wymienionych elementów nie jest w tej chwili konieczne.

Badaczy interesowało przede wszystkim, dlaczego niektóre jednostki obserwują u siebie (w zależności od używanego języka) niewielkie zmiany osobowościowe i behawioralne, zaś inni nie dostrzegają tych zmian. Wynik obalił stwierdzenie, jakoby różnice te dotykały losowo wybranych ludzi. Badanie wykazało jedynie związek inteligencji emocjonalnej oraz cech osobowościowych E, A i O z samym faktem wyczulenia na samodzielnie obserwowane, subtelne zmiany we własnym zachowaniu i mowie ciała. Innymi słowy – bardziej prawdopodobne jest, że osoby o większych zdolnościach społecznych i inteligentniejsze emocjonalnie są bardziej zdolne do zauważenia u siebie tych zmian (które mogą przecież wynikać jedynie z faktu znalezienia się w innej rzeczywistości norm kulturowych, środowisku o specyficznych wymaganiach etc).

Zainteresowanych tematem odsyłam także do ciekawego (dwuczęściowego) artykułu z Psychology Today, w którym zacytowano powyższe badanie.

Zjawisko, które poddałam powyżej dość solidnej refleksji, bardzo wyraźnie obserwuję w momencie mojego własnego posługiwania się językiem angielskim – w którym, jak sądzę – potrafię już zintegrować język z samą sobą. Mimo to, cały czas towarzyszy mi wrażenie, że posługując się mową Brytyjczyków i Amerykanów jawię się jako osoba bardziej beztroska i (co oczywiste) nieco mniej elokwentna i być może także mniej wyniosła niż w języku polskim.

Dlaczego? Co za to odpowiada? Brzmienie, specyfika leksykalno-gramatyczna? Nie wiem. Spotkałam się niejednokrotnie z intuicyjnymi stwierdzeniami nt. różnych języków (pierwszy z brzegu przykład koleżanki bardzo dobrze znającej francuski – "ten język jest ohydnie oficjalny, zimny, zawiły – zupełnie jak niemiecki; a włoskiego nie cierpię, jest infantylny". Ludzie mają po prostu tendencję do przypisywania językom obcym pewnego rodzaju cech, duszy, co w pewien sposób może wpływać na odbiór ich osoby w zależności od tego, po jakiemu w danym momencie mówią.

Wróćmy do mojego angielskiego. Co dalej? Tego nie wie nikt. W miarę mojego dalszego postępu w dążeniu do płynności, cechy ujawniające się przy użyciu obu tych języków (ojczystego i obcego) mogą w ogóle nie ulec ujednoliceniu. Czy to oznacza, że do końca życia będę nosić w sobie lekko zmienioną, anglojęzyczną wersję siebie?

Gorąco zachęcam do dyskusji, ponieważ artykuł ten jest raczej wyrazem moich własnych refleksji, bardzo delikatnie doprawioną jakimikolwiek danymi empirycznymi.

Zatem – jakie językowe kamienie milowe macie już za sobą?

Jacy jesteście w językach, które dobrze opanowaliście?

Zobacz też…

Nie masz siły, zrób coś małego

Jak słuchać, żeby usłyszeć

Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych

Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?

 

Najlepsza rada dotycząca nauki języków obcych

Niemal codziennie zdarza mi się otrzymywać maile od czytelników. Nie było nigdy dwóch listów identycznych, bo każda osoba jest kimś wyjątkowym, mającym swoje własne problemy i posiadającym rozmaite wady i zalety. Ktoś chce się uczyć angielskiego czy niemieckiego, a ktoś inny z wielką chęcią spróbowałby sił w którymś z języków słowiańskich. Niektórzy dopiero zaczynają naukę języka obcego, inni natomiast  od dawna tkwią w fazie plateau. Jest mimo to jedna rzecz, która się powtarza niemal w 90 procentach otrzymywanych maili. Przeważnie dotyczą one tego, w jaki sposób należy uczyć się języka, by się go nauczyć. Dlatego postanowiłem napisać coś prostego, niemal banalnego, co może zmieni podejście do nauki niektórych z Was.

Często odnoszę wrażenie, że ludzie uczący się języków obcych szukają jakiejś niesamowitej metody, która nagle drastycznie zmieni ich proces nauki. Przeglądają internet, różnego rodzaju poradniki, oglądają filmy, na których mniej lub bardziej znani poligloci wygłaszają różne teorie na temat nauki języków obcych. Odkrywają np., że profesor Arguelles stosuje shadowing, David James wymyślił system goldlist, Benny z Irlandii rzekomo uczy się każdego języka w 3 miesiące, Steve Kaufmann powtarza jak mantrę, że najważniejsze jest to, ile materiału przeczytamy i przesłuchamy (co w języku angielskim można określić jednym wyrazem jako input, w odróżnieniu od wytwarzanego przez nas samych outputu) przy okazji promując swój portal językowy Lingq, a niejaki Mike Campbell uprawia tzw. sentence mining. Następnie czytają historie o takich niesamowitych poliglotach jak kardynał Mezzofanti, Emil Krebs czy Ziad Fazah, którzy rzekomo nauczyli się kilkudziesięciu języków płynnie i stwierdzają, że najlepiej będzie, jeśli po prostu skopiują metody któregokolwiek ze swoich nowo poznanych autorytetów. Tymczasem nauka języka niekoniecznie na tym polega. Dużo więcej niż kopiowanie tego, co robią nasi bohaterowie, da nam odrobina zdrowego rozsądku przy spojrzeniu na kilka kwestii.

Zadaj sobie pytanie "Po co się uczę języka?"
Niby pytanie z gatunku prostych, ale wiele osób zdaje się być tego nieświadomych. Jeśli ktoś stwierdza, że fajnie byłoby się nauczyć hiszpańskiego, ale nie bardzo wie dlaczego, to moim zdaniem powinien sobie odpuścić, bo nauka będzie niczym innym jak stratą czasu. Jeśli ktoś uczy się danego języka tylko dlatego że "jest piękny", albo że ma taki kaprys, to się go zapewne po prostu nie nauczy, pomijając kilkanaście zwrotów, których absolutnie nie należy mylić ze znajomością języka.
Żadnego z moich języków nie uczę się, bo muszę albo chcę. Są raczej naturalną częścią mojego życia i utrata choćby jednego z nich w dużym stopniu wpłynęłaby na to, co robię w wolnych chwilach.

Ostatnio postanowiłem opanować przynajmniej pasywne podstawy albańskiego. Powodem tego jednak nie było moje widzimisię, ale faktyczne zainteresowanie narodem albańskim, jego historią i kulturą. Mając zerową znajomość tego języka (ciekawskich odsyłam na stronę główną albańskiej wikipedii – rozumiałem z tego dokładnie tyle samo ile każdy przeciętny Polak) zacząłem, obok przerabiania podręcznika, czytać albańską Wikipedię, a konkretnie artykuł o Kosowie. Wiem, że później będę w stanie przejść do gazet, które oprócz rozwinięcia mojego języka pozwolą mi lepiej zrozumieć sytuację polityczno-społeczną w Albanii oraz Kosowie. Języka natomiast w dużej mierze uczę się po to, by mieć to ułatwione. Nauka dla samego języka byłaby jałowa i pozbawiona jakiegokolwiek sensu prócz zaspokojenia mojej ciekawości językoznawczej.
Tak więc zanim ktoś postanowi zostać poliglotą, niech najpierw się zastanowi, dlaczego chce nim zostać. Bo z językami jest trochę jak z pieniędzmi – jeśli same w sobie są celem, to są nic nie warte. Na dodatek jeśli niosą ze sobą inne możliwości związane z naszymi zainteresowaniami, to stają się znacznie łatwiejsze do nauki i często nawet nie zauważamy, w jak szybkim czasie robimy postępy.
Wniosek z tego taki, że w większej mierze styl życia i zainteresowania wpływają na bycie poliglotą niż na odwrót.
I jeszcze tylko na moment powrócę do albańskiej Wikipedii. Było i nadal jest bardzo trudno ją czytać, ale tak naprawdę im szybciej się weźmiemy za prawdziwy język, tym lepiej. Niewiele rzeczy tak opóźnia naukę języka, jak właśnie stwierdzenia, że "dla mnie jeszcze jest za wcześnie, żeby obejrzeć film bez napisów, przeczytać książkę, porozmawiać z obcokrajowcem". Z takim podejściem nigdy nie będziemy gotowi tego zrobić.

Czas, czas i jeszcze więcej czasu
Nie ma jednej uniwersalnej metody nauki języków obcych, która z każdego zrobi poliglotę. Są porady lepsze (dużo czytać, słuchać, rozmawiać, pisać) i gorsze (wkuwanie listy słówek na jutrzejszą kartkówkę), ale mają one jedną wspólną cechę, mianowicie czas, jaki koniecznie trzeba przeznaczyć na język. Zamiast narzekać, że z języka angielskiego nie robimy wystarczająco szybkich postępów, powinniśmy po prostu nad nim przysiąść. Niekoniecznie jednak musi to być kontakt z czytanką w podręczniku, ale chociażby film bez napisów, gazeta czy książka. Cokolwiek. Powinniśmy też pamiętać, że szybki postęp niekoniecznie oznacza postęp trwały – lepiej regularnie czynić małe kroki, niż w ciągu trzech miesięcy nauczyć się podstaw komunikacji i następnie wrzucić język gdzieś do szafy (patrz Benny The Irish Polyglot). Nauka języka to zajęcie na lata i powie to każdy, kto nauczył się przynajmniej jednego.

Najlepsza metoda to przeważnie Twoja własna
Paradoksalnie jest to prawda. Nie znaczy to oczywiście, że nie należy ulepszać tego, co samemu się stosuje, wręcz przeciwnie, trzeba eksperymentować z różnego rodzaju ćwiczeniami, programami i różnorakimi metodami. Ale należy przede wszystkim myśleć o sobie, a nie o tym, że "X" nauczył się języka "Y" metodą "Z" w "V" czasu i dlatego ja powinienem zrobić tak samo. To do niczego dobrego nikogo jeszcze nie doprowadziło. Poświęć jeden dzień na zapoznanie się z różnymi metodami, a następnie je wypróbuj, żeby wiedzieć, które Ci pasują bardziej, a które mniej. I stwórz coś własnego, unikalnego. Jeśli zauważysz w metodzie jakieś wady, to postaraj się je wyeliminować. Samodzielna nauka ma to do siebie,  że należy ją codziennie udoskonalać.

Nie przejmuj się poliglotami, którzy znali 80 języków…
…bo prawdopodobnie wcale ich nie znali. W Księdze Rekordów Guinnessa widnieje niejaki Ziad Fazah, który rzekomo opanował do perfekcji 58 języków obcych. Na jakim poziomie rzeczywiście umie się nimi posługiwać, zademonstrował tu: http://www.youtube.com/watch?v=_XA1Ifi-ntE
Tymczasem w kwestii Mezzofantiego, który rzekomo nauczył się ponad 100 języków, spowiadając umierających żołnierzy czy Krebsa, władającego podobną liczbą, należy być dość ostrożnym i zastanowić się, czy rzeczywiście było to możliwe w świecie, w którym codzienny dostęp do języka obcego (co jest jednym z warunków porządnej nauki) był znacznie utrudniony, a same języki bardzo często pozostawały nieskodyfikowane (do dziś zastanawia mnie, jakim cudem opanował on język Ajnów).

Nie czytaj tego bloga…
…ani wielu innych dłużej w ciągu dnia, niż utrzymujesz kontakt z językiem. Porada z punktu widzenia blogera niemal samobójcza, ale chcę traktować każdego czytelnika jak osobę inteligentną, a nie dziecko, które trzeba prowadzić za rękę. A inteligentnej osobie mogę tylko powiedzieć, że nie ma lepszego sposobu na nauczenie się języka niż po prostu przeznaczenie do tego celu ogromnej ilości czasu. Jakkolwiek mądre byłyby porady zamieszczane tu i gdzie indziej, same w sobie w niczym nie pomogą, jeśli nie zostaną odpowiednio zastosowane.

Mimo wszystko jednak zawsze będę wdzięczny za komentarze i każda osoba, która spędzi tu chociażby 5 minut, może mieć pewność, że jest dla mnie ważna;) Tak więc komentujmy i zabierajmy się za to, co jest naprawdę ważne!

Podobne posty:
Demony głupoty – część 1
Jakiego języka warto się uczyć?
Jak ja to robię, czyli podręcznik po podręczniku
Płynny w 3 miesiące… Czy aby na pewno?
Czy 1000 słów i 70% rozumienia to dużo?