samodzielna nauka

Francuski w Québecu – jak zrozumieć Kanadyjczyka?

„Voyage, voyage!” – kojarzycie tę piosenkę, prawda? Podejrzewam, że nie ma osoby, która nie znałaby tego francuskiego hitu. Nie mieliście wrażenia, że ten język tak ładnie brzmi? Że słowa idealnie układają się w jedną melodyjną frazę? Jeśli tak, to macie świetne ucho – subiektywna opinia 🙂 To prawda, francuski jest ogromnie melodyjnym językiem, więc wszelkie piosenki i wiersze brzmią niesamowicie.
Obecnie językiem francuskim posługuje się około 240 mln ludzi na pięciu kontynentach. W dwudziestu dwóch krajach jest jedynym urzędowym, natomiast w pozostałych powszechnie się go używa – te kraje to między innymi Tunezja, Maroko, Algieria, Liban, Mauretania czy Wietnam. Oprócz tego jest oczywiście oficjalnym językiem Unii Europejskiej. Poniżej znajduje się mapka obrazująca użycie języka francuskiego na świecie.
pays_fr

Język francuski ma oczywiście kilka odmian – wprawdzie głównie uczymy się akcentu paryskiego, ale istnieją także inne wariacje, na temat których pisał już Karol, w swojej serii artykułów o językach regionalnych Francji.

Postanowiłam zająć się krajem, z którego pochodzą między innymi Celine Dion, Garou i Nelly Furtado. Ten tekst będzie poświęcony Kanadzie, jej językom oficjalnym i regionowi Québec. Na początek proponuję troszkę historii. Skąd język francuski w  Kanadzie?  Europejska kolonizacja Kanady rozpoczęła się w XV wieku, kiedy to angielski żeglarz odkrył wschodnie wybrzeże. W 1497 John Cabot dopłynął do wybrzeży Ameryki Pòłnocnej  i odkrył Nową Fundlandię i Labrador. Z kolei w 1534 Francuz Jacques Cartier dotarł do wybrzeży Kanady. Francja założyła swoją prowincję o nazwie Nowa Francja, następnie Port Royal w 1605 i Québec w 1608. Około 30 lat później Kanada stała się oficjalną prowincją Francji, a pozostałe tereny obok Nowej Francji były zarządzane przez Anglię. W XVIII wieku rozpoczęła się walka o Kanadę pomiędzy Anglikami i Francuzami. Ostatecznie Francja zrzekła się swoich posiadłości na rzecz Anglii. W 1867 roku powstała konfederacja kanadyjska w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, która w 1931 ogłosiła niepodległość. Voilà, oto historia Kanady w ogromnym skrócie. Niestety, musiałam zagłębić się trochę w historię, żebyście mogli zobaczyć, skąd tak silny wpływ języka francuskiego w tym miejscu na świecie.

Jako była kolonia francuska Kanada ma dwa języki oficjalne – język angielski oraz  język

Flaga Quebecu

francuski.  Jednakże przeważają miejsca, gdzie używa się tylko angielskiego. Wyjątkiem jest Québec – tutaj status jedynego języka urzędowego ma francuski, a konkretniej jego kanadyjska odmiana. Natomiast jedyną prowincją, gdzie oficjalnie używa się zarówno angielskiego, jak i francuskiego, jest Nowy Brunszwik.  Oczywiście ludzie mieszkający w Kanadzie posługują się również innymi językami, wśród których jednym z najpopularniejszych jest chiński.  Aczkolwiek w innych prowincjach także są społeczności , które posługują się językiem francuskim – szczególnie w Ontario, prowincji Manitoba i Nowej Szkocji. Przyjrzyjmy się tabelce, która pokazuje dane z roku 2006 i 2011 na temat posługiwania się językiem francuskim przez mieszkańców Kanady :

Kryterium znajomości języka Canada
2006 2011
liczba procent liczba procent
Język ojczysty 6 970 405 22,3 7 298 180 22,0
Język używany w domu 7 463 665 23,9 7 892 195 23,8
Język używany najczęściej 6 777 665 21,7 7 115 100 21,5
Język używany regularnie 686 000 2,2 777 095 2,3
Pierwszy oficjalny mówiony język 7 370 350 23,6 7 691 705 23,2
Umiejętność podtrzymania konwersacji 9 590 700 30,7 9 960 590 30,1

źródło : Statistique Canada

 

Jak wynika z tabelki, co trzeci mieszkaniec Kanady deklaruje umiejętność przeprowadzenia rozmowy w miejscowej odmianie francuskiego. Jak się mówi po francusku w Kanadzie? Porównałabym to do odmian języka angielskiego – mamy British English vs. American English – gramatyka się nie zmienia, słownictwo może się różnić, ale najwięcej trudności przysparza kwestia wymowy. Podobnie jest z francuskim z Francji i tym z Kanady.

Nie jest tajemnicą, że Francuzi uważają się za naród wybrany, a swój język za najpiękniejszy. I może właśnie dlatego tak bardzo przeszkadza im kanadyjski akcent, z którego często się śmieją. Generalnie mieszkańcy Québecu są częstym tematem żartów – oto przykład :

Jak nazywa się inteligentny mieszkaniec Kanady? Turysta 😉

Taki stan rzeczy spowodowany jest troszkę złośliwością, a troszkę faktem, że stereotypy na temat Kanadyjczyków wciąż funkcjonują i mają się dobrze. Powszechnie Kanada kojarzy się z zimnym krajem, gdzie ludzie ubrani w koszulach w kratę rano idą rąbać drewno, a wieczorem grają w hokeja. Spójrzcie też na to, jak do swojego pochodzenia odnosi się Jim Carrey – jak widać, część stereotypów pokutuje też w Stanach : Jim Carrey o Kanadzie

Ale wracając do samego języka i jego wariacji, pozwolę sobie wyróżnić kilka głównych punktów:

– anglicyzmy – z pewnością powiązane z historią Kanady i jej geograficznym położeniem. Z jednej strony francuski w Québecu jest bogaty w słowa pochodzenia angielskiego, ale istnieje też przekonanie, że ludzie niechętnie używają słów typu ‘le weekend’ i zastępują je francuskim ‘le fin de la semaine’ (koniec tygodnia). Przykładem może być wyrażenie idiomatyczne ‘Moi pour un' wzorowane na angielskim ‘I for one' podczas gdy we Francji używa się zwrotu „Pour ma part”.

– żeńskie odpowiedniki zawodów – we Francji o pani doktor powiemy raczej w formie męskiej natomiast w Québecu często używa się form żeńskich ; ‘la docteure’ (pani doktor), ‘l’écrivaine’ (pisarka), ‘la première ministre’ (pani premier).

– słownictwo dotyczące informatyki – ciekawe jest to, że zupełnie inaczej nazywa się na przykład email czy spam. I wygląda to następująco : e-mail – ‘le courriel’, mail spam – ‘le pourriel’, chat – ‘le clavardage’.

kontrasty samogłoskowe – francuski kanadyjski zachował rozróżnienie pomiędzy samogłoską "a" tylnią i przednią. O ile we Francji zanika granica pomiędzy tylnym i przednim 'a', o tyle w Kanadzie wciąż można je usłyszeć. Przykładem słowa, które wymawiane było z tylnym "a" jest âne – osioł.

Na wielki finał zostawiłam sobie unikatowy akcent z Québecu – osobiście nie umiem naśladować Kanadyjczyków, dla Francuzów natomiast jest to nie lada gratka. Jednakże ktoś, kto zna francuski nawet na podstawowym poziomie i nie jest mu obca fonetyka, będzie miał naprawdę twardy orzech do zgryzienia, aby zrozumieć francuski z Kanady. Ten akcent jest bardzo specyficzny – nawet tłumacze przyznają, że dla niewprawionego ucha jest to naprawdę ciężkie zadanie. Oczywiście posłużę się tutaj filmem, żebyście mogli usłyszeć różnice w wymowie: na tym filmiku pani mówi z akcentem québecois  (są też angielskie napisy z tłumaczeniem) —>French vs. Quebecois
Ogólnie największe różnice fonetyczne polegają na przekształceniu głosek t i d na głoski ts i dz przed u,i ,ui – Cela veut dire (d przechodzi w wymowie w dz). Ponadto, inną kwestią jest wymowa t na końcu wyrazu, którego w standardowym francuskim nigdy się nie wymawia, i tak na przykład wyraz łóżko ‘le lit’ we Francji czytane jest jako ‘li’, natomiast w Québecu jako ‘le lit’, co może bardzo utrudniać odbiór języka.

I tutaj kolejny film o wymownym tytule "straszliwy akcent quebecois" – Canadian accent

 

Istnieje także odmiana języka francuskiego, który różni się od tego, jakim mówi się w Québecu. Język francuski akadiański jest używany w atlantyckich prowincjach Kanady – przede wszystkim w Nowym Brunszwiku, południu Nowej Szkocji, na Wyspach Księcia Edwarda i Wyspach Magdaleny. Język akadiański charakteryzuje się tym, że nie ma tam właściwego francuskiego "r". Słowa wymawiane są z takim samym dźwiękiem, jaki mamy w języku polskim. Ciąg w pisowni "re" zmienia się w wymowie w "er" – wyraz fredaine będzie więc czytany jako fɛrˈdɛn

Odmiana języka francuskiego z Québecu jest bardzo ciekawa i ubolewam nad faktem, że w Polsce nie jest w ogóle nauczana – podejrzewam, że trudno też znaleźć native’a, który by z nami poćwiczył ten akcent.

A co Wy myślicie na ten temat? Czy podoba Wam się akcent Kanadyjczyków? Czy uważacie, że warto się uczyć i warto znać różne odmiany jednego języka? Jestem ciekawa Waszych odczuć, więc śmiało komentujcie 😉

Już niebawem ukaże się kolejny artykuł, w którym dowiemy się, co znaczy kanadyjski „tabarnak”, kim są Metysi i jak wygląda język michif.

Szwedzkie plateau boli najbardziej

szwedzkie_plateau

Nie trać serca do języka!

Pamiętacie artykuły, w których przekonywałam, dlaczego nauka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek? Z bólem serca spieszę ze sprostowaniem – miałam na myśli głównie mocno początkowy etap nauki tego pięknego języka.

Szwedzki jest językiem o tyle niewdzięcznym do nauki, że trudniej z nim wytrwać, niźli w ogóle zacząć. Szkoły językowe, mające języki skandynawskie + fiński w swojej ofercie, przeżywają od paru lat prawdziwą klęskę urodzaju. Zysk zawsze będzie się zgadzał, bo początkujących co roku jest cała masa. Lektorów, którzy mają kwalifikacje do nauczania nowicjuszy także nie brakuje – nie ma więc potrzeby zatrudniania chociażby native'ów. Schody zaczynają się wtedy, gdy ktoś wytrwa w tym (powszechnie uznawanym za niszowy) języku dłużej niż rok czy dwa. (Osobny post można by poświęcić powodom tego stanu rzeczy – tj. czy szwedzki w ogóle się przydaje, czy rzeczywiście JA go potrzebuję etc. W dalszej części tekstu poświęcę tej kwestii kilka słów). W miastach nieposiadających zaplecza skandynawistycznego trudno więc znaleźć wystarczającą ilość chętnych do utworzenia grupy na poziomach B1/B2+.

Nie jest moją intencją narzekać jednak na politykę prywatnych szkół językowych, czy też poziom motywacji większości ich klientów. Postulując wyższość działań samodzielnych nad zorganizowanymi, skupię się więc na problemie szwedzkojęzycznej posuchy, widzianej z perspektywy także zaawansowanych i średnio zaawansowanych samouków (w tym mnie). Podpowiem również, jak odczarować ten stan rzeczy, nie wydając przy tym fortuny.

1. ZABAW SIĘ W MATURZYSTĘ

Czy wiecie, że wraz z wejściem w życie zasad nowej matury, przez jeden rok (2005) można ją było zdawać także z zakresu znajomości języka szwedzkiego? Jedyne dwa arkusze (poziom podstawowy i rozszerzony), dostępne cały czas na stronie CKE, mogą stanowić ciekawe sprawdzenie się*, oczywiście mocno osadzone w realiach tego kontrowersyjnego egzaminu.

Same statystyki dotyczące popularności tego egzaminu w roku 2005 nie pozostawiają wątpliwości co do powodu usunięcia szwedzkiego z listy przedmiotów maturalnych. Pełna treść raportu z jakichś powodów została usunięta z serwera, jednak pamiętam, że liczba zdających nie przekraczała dwóch setek (przy czym rozszerzenie pisała dosłownie garstka młodzieży).

*Poziom podstawowy nowej matury z języka nowożytnego oscyluje w granicach poziomów A2/B1, zaś rozszerzenie reprezentuje średnio mocne B2.

2. SPRÓBUJ DOTRZEĆ DO MATERIAŁÓW PRZYGOTOWUJĄCYCH DO TISUSA

TISUS to certyfikat języka szwedzkiego na poziomie zaawansowanym, uprawniający do podjęcia studiów na uczelniach wyższych w Szwecji. Jako rozgrzewkę proponowałabym trening (już nie elementarnego) czytania i pisania z pomocą książeczek Text i Fokus oraz Form i Fokus, zaś bardziej odważnym zawodnikom polecam Skrivtrappan, który rozwinie nas przede wszystkim leksykalnie. Każdy, kto ma ze szwedzkim do czynienia więcej niż kilka miesięcy zauważy zapewne, że konstrukcje gramatyczne stosowane w prasie codziennej nie różnią się wyrafinowaniem od tych, które ogarnąć można w naprawdę niedługim czasie – rzecz jasna chodzi o szkielet prawidłowości gramatycznych, które w dalszych etapach nauki można już tylko szlifować. Sen z powiek do samego końca spędzać może co najwyżej stale poszerzający sskrivtrappanię zasób słownictwa wraz z jego rodzajnikami i typem deklinacyjnym/koniugacyjnym, a także stosowanie form określonej i nieokreślonej (podobny czort jak w angielskim – wielu uważa, iż poprawne stosowanie tzw. articles pośrednio świadczy o mistrzowskim opanowaniu mowy Szekspira). O literaturze nie czuję się jeszcze gotowa wypowiadać, gdyż w oryginale interesuje mnie póki co wyłącznie ta dziecięca.

Tutaj jednak napotykamy kolejną przeszkodę – swoisty monopol na wydawanie tego typu zaawansowanych i pewnych jakościowo materiałów edukacyjnych mają wydawnictwa powiązane z Folkuniversitetet, Svenska Institutet, czy też Natur och Kultur. Cena takiego podręcznika (ceny skandynawskie – wiadomo, kosmos), wraz z zestawem płyt czy zeszytów ćwiczeń, plus sprowadzenie tego wszystkiego przez Bałtyk do Polski przekracza możliwości finansowe wielu naszych rodaków. Jeśli jednak pieniądze, ewentualnie nielegalny dostęp do książek nie są dla was problemem, to warto rzucić okiem na tytuły, które wymieniłam.

3. BĄDŹ JĘZYKOWYM MAC GYVEREM

Tak naprawdę źródła do nauki kryją się wszędzie wokół nas – wystarczy trochę kreatywności, szczypta krytycznego myślenia i może jeszcze dobry słownik – miłośnikom papieru polecam ten autorstwa J. Kubitsky'ego – można go zażądać chociażby na urodziny, bo przy pięcioosobowej zrzutce wychodzą grosze.

Czy do (biernej co prawda, ale zawsze) analizy budowy zdań, doboru słów, podpatrywania stylistyki etc. potrzebna jest opracowana przez kilkunastu metodyków książka? A może wystarczy trochę podstawowej wiedzy o danym języku (oraz o językach w ogóle), nieco zróżnicowanych źródeł pisanych (chociażby skrawek bulwarowej prasy) i trochę internetu? Ewentualnie sieć znajomości zbudowana z pasjonatów mających te same ambicje i cele, co my?

PS-år-av-rivalitet-och-vänskapZdarza się, że biorę po prostu do ręki szwedzką gazetę (została mi po niedawnej wycieczce, ale równie dobrze można wejść sobie na pierwsze z brzegu Dagens Nyheter) i sprawdzam, czy na pewno rozumiem i potrafię wskazać powód użycia chociażby formy określonej (odpowiednik angielskiego THE). Bywa też, że zgłębiając historię stosunków polsko-szwedzkich chwytam po dwujęzyczną pozycję "Szwecja-Polska – lata rywalizacji i przyjaźni", w której symultanicznie porównywać mogę tekst w dwóch językach w obrębie jednej kartki. Korzyści, które wynoszę z tego rodzaju "prowizorki" zależą tylko i wyłącznie ode mnie, mojej ostrożności i głodu wiedzy.

To oczywiście rozwiązanie tymczasowe bądź fakultatywne, bowiem wiadomo, że zróżnicowanie źródeł i metod nauki pozwala na jak największą optymalizację całego procesu (oraz jego ciągłe ulepszanie!).

4. DLACZEGO SZWEDZKI?

Lubicie się tłumaczyć z powodów, dla których uczycie się określonego języka? Oczywiście o ile nie jest nim angielski, niemiecki, francuski czy rosyjski. Różne słyszy się głosy – z jednej strony, że poznanie jak największej liczby języków rozwija, z drugiej, że powodzenie nauki języków wyznaczane jest bezpośrednio przez zapotrzebowanie na codzienne ich użycie. Ostatnio natknęłam się na tekst o utrapieniu rękodzielników, czyli zamaskowanym wyszydzaniu ich "nudnej i nikomu niepotrzebnej pasji". Nie wiem na ile zalicza się do tego sytuacja nauki języka relatywnie niszowego, którym (a) nie mówi nasza rodzina czy partner, (b) którego nie używamy w pracy ani szkole, (c) którego nie używa się w naszym kraju, (d) na którym nie zarabiamy, a jedynie od czasu do czasu korzystamy z wytworów kultury w oryginale.

Na koniec ciekawy artykuł, bliski mi o tyle, że wypowiadającym się w nim nauczycielem jest mój były lektor-skandynawista. Szwedzki ma dla Polaków wiele twarzy – mimo wszystko przoduje ta związana z emigracją…

 

Zobacz też:

Faza plateau – czyli co to jest i jak przez to przejść
SWEDEX: luźne przemyślenia

Po jakiemu uczyć się szwedzkiego?
Czy język szwedzki jest trudny

Podręcznik jak ze snu

podrecznikDobry podręcznik to skarb. Wiedzą to zarówno nauczyciele, jak i uczniowie. Jednak jego obiektywna jakość przydatność nie jest kwestią tak łatwo mierzalną, jak by się wydawało. Po raz kolejny będę więc stać na straży podejścia mocno indywidualistycznego, w którym wierzę (i widzę), że potrzeby i sposób uprawiania nauki różnią się od człowieka do człowieka. W rzeczywistości podręczniki gwałcą to założenie w miażdżącej właściwie większości – bowiem pod względem struktury są najczęściej identyczne, i na identycznych schematach redakcyjno-metodycznych się opierają.

To nie będzie poradnik nt. tego, jak rozpoznać czy wybrać podręcznik idealny. To będzie fantazja – fantazja o podręczniku, który nie istnieje, bo istnieć nie ma prawa.

(Zapewne podobnie jak wymarzony mąż czy żona, o których śniliście za młodu)

Śnię zatem o podręczniku, który…

greetings1. Nie będzie rozpoczynał się trzylekcjowym treningiem witania się w pięćdziesięciu wariantach.

Przepadam wręcz za książkami, które „wprowadzenie do języka” ujmują raczej w formie zapoznania się z alfabetem, bardzo ogólnymi regułami fonetycznymi i informacją chociażby nt. szyku zdania, który w tymże języku dominuje (SOV, SVO, czy też mniej popularne kombinacje typu VSO). Podana na wstępie informacja o tym, że w języku szwedzkim nie używa się (poza imionami, nazwiskami czy obcymi nazwami własnymi) litery „W” jest nie tylko interesująca, ale także eliminuje „na dzień dobry” sporą część potencjalnych błędów w pisowni, które na początku możemy popełniać.

 

2. Uwidoczni, które z nauczanych przezeń struktur mają nierozerwalny związek z kulturą rozpatrywanego obszaru językowo-kulturowego.

W toku mojej szkolnej nauki języka angielskiego zapadło mi w pamięć szczególnie jedno ćwiczenie z repetytorium maturalnego, które jest zresztą ostatnim z miejsc, w którym spodziewałabym się czegoś, co mnie zaskoczy czy zaintryguje. Zadanie polegało na przekształceniu zdań dosadnych w bardziej dyplomatyczne i eufemistyczne, w myśl zjawiska zwanego (chyba…) polite English (wg mojej ówczesnej nauczycielki – bardzo zakorzenionego zwłaszcza w środowiskach pedagogicznych Wielkiej Brytanii). „Patrick is rude” nie jest dla Wyspiarzy dobrą opcją zaraportowania rodzicom braku kultury osobistej ich syna. „Patrick isn’t very polite towards teachers” zdaje się być o wiele bardziej społecznie akceptowaną formą takiego komunikatu.

angielskigrzeczny

3. Pozwoli mi odnaleźć swój idiolekt w języku obcym

To właściwie główna kwestia, jaką chciałam dziś poruszyć. Ucząc się języków biorę także pod uwagę pewne zmienne psychologiczno-osobnicze, o których pisałam chociażby w tym artykule. Idiolekt, definiowany jako „…zespół właściwości języka danej osoby (np. fonetycznych, leksykalnych), wg niektórych dodatkowo określany w danym okresie rozwoju tej osoby” zdaje się być głównym wynikiem interakcji pomiędzy językiem jako takim, a jednostką. Jeśli nie potraficie za bardzo wyobrazić sobie idiolektu w praktyce, przypomnijcie sobie chociażby postać pana Zagłoby, która to postać jest zresztą jednym z najczęściej przytaczanych przykładów w tej kwestii. Przyjmując, za różnymi innymi definicjami idiolektu, że jest on wypadkową warunków rodzinnych, kulturowych, tradycyjnych i środowiskowych, to łatwo będzie poddać w wątpliwość stwierdzenie o „wypracowaniu” swojego własnego idiolektu w języku nieojczystym (tzw. „second language”; L2). Nawet jeśli przyjmiemy taką ewentualność, to trudno będzie „przełożyć” swój naszpikowany polskimi realiami idiolekt na język z zupełnie obcego kręgu kulturowego (chociażby szwedzkiego, skoro już idę tropem własnych doświadczeń). Osoby, które władają jakimkolwiek językiem w stopniu bardzo dobrym mogą same odpowiedzieć sobie na pytanie, czy czują odbicie swojej osobowości, doświadczeń życiowych czy humoru w tymże języku. Nietrudno się domyślić, że ja przychylam się raczej ku odpowiedzi twierdzącej, choć jestem świadoma ostrożności, jaką należy tutaj przyjąć. Pytania i wątpliwości można mnożyć w nieskończoność: czy myślenie o idiolekcie można rozpocząć już na początku nauki? Czy moment rozwojowy ma znaczenie? Czy małe dzieci też mają swój idiolekt, który zmienia się w biegu życia? Czy ucząc się nowego języka „rodzimy się na nowo”? etc.

Są jednak rzeczy, których nie może zabraknąć w moim podręczniku marzeń, a których nie uświadczę raczej w podręcznikach ze świata, który znam:

a) WULGARYZMY

Zgorszonych proszę o przejście do kolejnego punktu. No bo jak to, sprośne słówka i żarty, przekleństwa, bluźniercze wykrzyknienia to przecież nie jest sprawa dla poważnych wydawnictw językowych. O takich okropnościach to można sobie poczytać w książeczkach typu „Hiszpański na ostro” (nie googlujcie, nazwę wymyśliłam), kupić komuś w empiku pod choinkę, bo to takie śmieszne, rubaszne, nieprzyzwoite i z dreszczykiem, hihi, hoho, tej, Andrzej, tylko dzieciom nie pokazuj! Jak myślicie, dlaczego tak wiele ludzi tak wcześnie interesuje się najczęściej używanymi wulgaryzmami w języku, którego się uczą? Bo mają mentalnie 15 lat? Bo jadą na Erasmusa? A może adekwatne zareagowanie na uderzenie się w mały palec u stopy jest dla nich równie ważną kwestią, co nauka zwrotu „na zdrowie”? Kilka lat temu czytałam wiadomości na szwedzkim portalu informacyjnym w dniu, w którym szwedzka księżniczka Victoria ogłosiła swoją pierwszą ciążę. Przewinęłam do komentarzy – same gratulacje. Grattis, Grattis, Grattis… Tak, to słowo już znam. Lecz nagle – bratnia dusza i wyrażenie, które zapamiętałam w ułamek sekundy – „VEM FAN BRYR SIG?!”. W wolnym tłumaczeniu: „KOGO TO K*RWA OBCHODZI?!”. No właśnie.

b) HUMOR

Miło by było, gdyby opisywany przeze mnie podręcznik nauczył mnie także, jak być zabawną w danym języku. Powszechna opinia głosi jednak, że humor to nierzadko cecha narodowa, a nawet jeśli nie narodowa, to ludzie gigantycznie różnią się między sobą jeżeli chodzi o rodzaj poczucia humoru. A może ten podręcznik marzeń umiałby dopasować się automatycznie do mojego?… Kwestie humorystyczne podejmowane są nierzadko w podręcznikach „konwencjonalnych” – przykładem sztampowym może być chociażby humor angielski, będę jednak szczera – w większości takich przypadków trzeba zmusić się do śmiechu.

profanity-73809626759_xlargec) CHAMSTWO, IRONIA, KŁÓTNIE

Większość podręczników nauczy cię jak przestawić się na tryb języka formalnego, urzędniczego tudzież akademickiego. Tryb "normalny" nauczy cię za to, jak być miłym na co dzień. Potocznie. Kolokwialnie. Tylko spróbuj być niemiłym. Podręcznik nie może pomnażać zła i goryczy, której już jest na świecie tak wiele!

Chcesz wiedzieć, jak jest po angielsku "odwal się"? Chcesz komuś dogadać, obrazić, pokłócić się, rzucić ironiczną uwagę? Sprawdź sobie na googlach, albo włącz MTV. Pojedź do Paryża, zakochaj się w pięknym Francuzie patrząc jedynie w jego orzechowe oczy. Tylko jak potem wyrazisz swoje niezadowolenie, kiedy odkryjesz, że zdradził cię z twoją współlokatorką?


 

Jeśli nie interesuje cię pojęcie idiolektu, to jednym z twoich priorytetów może być chociażby zbliżenie się stylem mówienia do rodzimych użytkowników języka, którego się uczysz. Moje zalecenia treningowe mogą jednak wywołać irytację u ludzi, z którymi przebywasz. Bowiem radzę ci, abyś od czasu do czasu… po prostu zabawił się w pozera (ang. wannabe). Naśladuj, papuguj, udawaj dystyngowanego anglika tudzież kalifornijską nastolatkę. Chociaż – czy nie lepiej byłoby być po prostu sobą – nawet w języku X?

*Jeśli artykuł zdenerwował cię, rozbawił (w negatywnym sensie) lub zgorszył, spróbuj przeczytać go ponownie, tym razem z przymrużeniem oka.

Aczkolwiek pisałam całkiem serio.

Podobne posty:

Praca własna z tekstem oraz audio gdy brak podręcznika
Ile klasyki w postępie
Nauka języka bez podręcznika – część 2 – czytanie
Patrz z własnej perspektywy; szyj metodę na miarę własnych potrzeb i możliwości
Najpiękniejszy z językowych przełomów

Wyznania ANKIholika

Logo AnkiPrzed paroma dniami otrzymaliśmy na naszą skrzynkę redakcyjną wiadomość od czytelnika, który zapytał o to w jaki sposób efektywniej korzystać z elektronicznych fiszek, jakie oferuje nam wielokrotnie na Woofli wspominany program Anki. Pytanie brzmiało: Mam wątpliwość, czy korzystniejsze będą flashcardy 'angielskie słówko – definicja po angielsku' czy 'angielskie słówko – polskie słówko'? (…). Osobiście ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ z pierwszej opcji nie korzystałem nigdy, drugą natomiast wykorzystuję w pewnym stopniu do dziś, ale z użyciem osobnego zeszytu, w którym każdej fiszce przypisane jest przynajmniej jedno zdanie zawierające dane słowo (wycięte przeważnie podczas lektury ciekawej książki, artykułu). Zeszyty, a raczej zapisane w nich zdania pozwalające automatycznie przypomnieć dane słowa w odpowiednim kontekście czynią wielką różnicę – sama nauka bez kontekstu na zasadzie "słowo po angielsku – słowo po polsku/definicja po angielsku" zdaje się być natomiast, przynajmniej w moim odczuciu, stratą czasu. W najlepszym wypadku będziemy potrafili podać poprawną odpowiedź dla aktualnie wyświetlanej fiszki. Niestety żywy język to nie wyświetlane w regularnych odstępach karty z pojedynczymi wyrazami, więc bycie mistrzem w rozwiązywaniu swojej talii w Anki niekoniecznie musi być kluczem do władania językiem obcym. I o tym właśnie będzie dzisiejszy artykuł.

Mimo faktu, iż użytkowników Anki jest całe mnóstwo i ciężko mi o przypomnienie sobie jakiejkolwiek darmowej aplikacji, która w tak krótkim czasie zdobyła uznanie w językowej blogosferze to jeszcze nigdy nie spotkałem się z wpisem krytykującym zastosowanie tego programu, którego jednocześnie autorem byłaby osoba korzystająca z niego codziennie. Przeważają bardzo skrajne opinie – od ludzi czyniących z Anki swoje główne narzędzie nauki i traktujących opuszczenie wyznaczonej przez program powtórki jako grzech śmiertelny po osoby, które totalnie negują jego użycie, mimo iż tak naprawdę nigdy w życiu z niego nie korzystały. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku i mimo iż używam Anki niemal codziennie to zdaję sobie sprawę z wad, których aplikacja ta w żaden sposób nie przeskoczy. I to bez względu w jaki sposób będziemy tworzyć fiszki.

20150417_230904To co na fiszkach to niekoniecznie w głowie
Pierwsze wrażenie po instalacji aplikacji jest z reguły bardzo pozytywne – zapisywane na fiszkach zwroty rzeczywiście wchodzą do głowy niesłychanie szybko i po tygodniu wydaje się, że z Anki rzeczywiście można przez rok bez problemu utrzymać tempo 50 słówek dziennie osiągając w danym języku płynność. Znajomość słowa w Anki jest utożsamiana z jego znajomością w rzeczywistym świecie i naprawdę twierdzimy, że jeszcze tylko 10000 fiszek i będziemy asami konwersacji. Nic bardziej mylnego. Jak już napisałem we wstępie: żywy język to nie wyświetlane w regularnych odstępnych karty z pojedynczymi wyrazami. Okazuje się, że często spotkanie ze słowem w sztucznych warunkach (a mimo wszystkich ulepszeń tylko takie jest nam w stanie Anki zaproponować) ma się nijak do warunków naturalnych kiedy trzeba go użyć w niespotykanym dotychczas kontekście. Po roku używania Anki zauważyłem, iż nierzadko zdarza mi się dane słowo poprawnie przetłumaczyć z polskiego na język obcy na fiszkach, ale absolutnie nie ma to nic wspólnego z rzeczywistą umiejętnością jego użycia podczas konwersacji. Ta bowiem wymaga czegoś znacznie więcej niż udzielana od czasu do czasu bezkontekstowa odpowiedź na ekranie twojego komputera bądź smartfona. Przeważnie słowa nauczamy się dzięki temu, iż spotykamy się z nim odpowiednio często w różnych sytuacjach, a nie dzięki temu, iż zapamiętamy jego definicję bądź tłumaczenie – to też jest powodem, dla którego popularne w szkołach i na uczelniach kartkówki ze słówek są czymś szalenie nieefektywnym. Wrócmy jednak do tematu, bo nie o tendencjach panujących w polskim systemie edukacji ma być ten artykuł.

Anki - statystykiCzy nie żal Ci czasu?
Jedna sesja z Anki trwa u mnie przeważnie około 30 minut. Nie nazwałbym moich talii małymi , ale też do szczególnie rozrośniętych nie należą – na dzień dzisiejszy wszystkie mają łącznie 11581 wyrazów i na każdą z nich nie przeznaczam więcej czasu niż 10 minut, co przeważnie w zupełności mi starcza by wyrobić dzienny harmonogram. Jeśli przyjąć, iż robiłbym powtórki codziennie to z prostego rachunku wynika, iż użycie Anki pożera 183 godziny w ciągu roku. Liczba dość spora, zwłaszcza jeśli unaocznimy sobie fakt, iż taka liczba godzin spędzonych z językiem obcym w inny sposób mogłaby przynieść znacznie trwalsze efekty. Anki to mimo wszystko jedynie kontakt z białymi kartami, który nie nauczy nas nic więcej niż poprawnie rozpoznawać znaczenie zapisanej na tych kartach treści. Dużo więcej by nam oraz naszej znajomości języka dało gdybyśmy w tym czasie przeczytali jakąś ciekawą książkę, bądź odbyli interesującą rozmowę. Za jedną z lepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem użytkując Anki było ustawienie maksymalnej długości dziennej sesji (w moim wypadku jest to pół godziny z tendencją malejącą) – nawet jeśli nie uda mi się przerobić wszystkiego to uważam, iż dużo więcej zyskam biorąc się za coś innego, nawet chwytając jakiś artykuł bądź książkę, najlepiej w formie drukowanej, bo wtedy istnieje znacznie mniejsze ryzyko, że zaczniemy przeglądać nowe wiadomości na Facebooku czy zmieniać co 5 minut muzykę przez YouTube. Tego typu "złodzieje czasu" również potrafią odciągnąć naszą uwagę, kiedy korzystamy z jakiejkolwiek aplikacji komputerowej docelowo ułatwiającej naszą naukę – im bardziej powtórka jest monotonna (czytaj: suche listy na zasadzie "słowo w języku A" – "słowo w języku B") tym ryzyko utraty skupienia jest większe.

Anki to nie uniwersalna metoda nauki językaAnkiStat
Bardzo łatwo wpaść też w pułapkę wiary w to, że kontakt z Anki to kontakt z prawdziwym językiem i wykonawszy powtórkę stwierdzić, iż nic więcej dziś już robić nie trzeba. Podobnie jednak jak rozmaite suplementy diety nie powinny być stosowane jako jedyne źródło pożywienia tak programy SRS (ang. Spaced Repetition System) jak Anki, Mnemosyne czy Supermemo nie mogą być jedyną formą kontaktu z językiem, bo same w sobie mogą okazać się szkodliwe. Na dodatek uczą w pewien sposób lenistwa i zabijają kreatywność, w ogromnej mierze odpowiadającą za nasze sukcesy w nauce. Ma to miejsce zwłaszcza w przypadku gdy korzystamy z gotowych list, których importowanie nie wymaga od nas najmniejszego wysiłku. Zawsze byłem zwolennikiem nauki poprzez własne doświadczenie, które znacznie lepiej niż jakiekolwiek utworzone przez trzecie osoby listy jest w stanie wyodrębnić zestaw terminów rzeczywiście zbieżnych z naszymi własnymi potrzebami komunikacyjnymi. Ktoś mógłby powiedzieć: "A co z listami 1000 najpopularniejszych słów?". Nie uważam, że tego typu zestawy są jednoznacznie złe – sądzę jednak, iż mając wystarczająco dużo kontaktu z językiem obcym, nawet w postaci podręczników czy prostych artykułów, pierwszy tysiąc słów jesteśmy w stanie bez problemu opanować również bez pomocy Anki (będziemy się na nie natykać tak naprawdę co chwilę, bez względu na to jakiej maści materiałów użyjemy) i wyjdzie nam to tylko na dobre. Mimo to o ile jestem wrogiem wszelkiego rodzaju suplementów diety, o tyle SRSów jeszcze nie porzuciłem – dlaczego? Nie można im bowiem odmówić pewnych zalet.

Gdzie SRSy się naprawdę sprawdzają?
Po czterech latach doświadczeń z tym programem muszę powiedzieć, że sprawdza się on wyśmienicie przynajmniej w trzech aspektach:
1) Talie do pasywnego słownictwa tworzone na podstawie czytanych tekstów – to właśnie w nich wykorzystuję wspomniane już na samym początku artykułu zeszyty i obecnie do tego aspektu ograniczam tak naprawdę użycie programu. Służą one jednak raczej nie tyle do nauki, lecz do bardziej efektywnego utrzymywania rzadkiego inwentarza leksykalnego na przyzwoitym poziomie.
2) Aktywne talie "dynamiczne" – te wymagają znacznie więcej zachodu, ale też służą do czegoś zupełnie innego. Na pomysł ich tworzenia wpadłem już parę lat temu przy okazji studiowania serbskiego – podstawą są tłumaczenia całych zdań z języka polskiego na obcy. Najważniejszą cechą jest rozrastanie się talii na podstawie błędów jakie popełniamy. Przykładowo – jeśli popełnię błąd w tłumaczeniu danego zdania to tworzę dodatkowo nową kartę z bliźniaczym zdaniem dokładnie w taki sposób, aby nacisk przy jej sprawdzaniu był położony na aspekt, w którym dany błąd popełniłem. Tworzenie takiej talii było co prawda dość czasochłonne, ale rezultaty dawało całkiem niezłe i zmuszało mnie do czegoś więcej niż tłumaczeń "słowo w języku A = słowo w języku B", które w moim odczuciu, zwłaszcza jeśli chodzi o aktywne użycie języka mają się często nijak do rzeczywistości.
3) Dla osób lubujących się we wszelkiego rodzaju statystykach użytkowanie Anki może być silnym czynnikiem motywującym – sama aplikacja daje nam bowiem dostęp do sporej liczby danych obrazujących nasz postęp, co dla niektórych osób może być czynnikiem decydującym o utrzymaniu motywacji.

Na tym lista zastosowań naturalnie się nie kończy – ich liczba może być tak duża jak liczba użytkowników samej aplikacji i każdy z nich będzie mieć zapewne różne zdanie na temat preferowanych przez siebie technik . Osobiście zachęcam wszystkich, również osoby silnie uprzedzone oraz nigdy nie korzystające z tego rodzaju narzędzi do eksperymentów i odnalezienia jakiejś własnej wizji ich użytkowania. Przy odrobinie zdrowego rozsądku mogą się one okazać bardzo przydatne. Wystarczy jedynie pamiętać, że uczymy się języka, a nie naszej talii z Anki.

 

Oficjalne strony najpopularniejszych programów SRS:
Anki – http://ankisrs.net/
Mnemosyne – http://mnemosyne-proj.org/

Podobne artykuły:
Przewodnik po Anki
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Peterlin 3 – jak się uczyć
Ile klasyki w postępie?
Nauka języka bez podręcznika – część 2. Czytanie.

SWEDEX: luźne przemyślenia

swedex

Źródło: http://www.folkuniversitetet.se/Las-mer-om-sprak/Sprakexamina/Swedex/

Jestem przedstawicielką pokolenia urodzonego w połowie lat 90. Wychowujący się w moim otoczeniu szkolnym rówieśnicy zdradzali mniejsze lub większe predyspozycje językowe, głównie w kierunku języka angielskiego, choć zdarzali się też mali germaniści, nieco wyobcowani w swych preferencjach. Pierwsza z przyjaciółek zdała FCE (Cambridge’owski First Certificate in English, poziom około B2) jeszcze w połowie gimnazjum. Zaraz potem zrobiła to druga. W międzyczasie, 15-letnia koleżanka potwierdziła innym certyfikatem swoją średnio zaawansowaną znajomość ojczystej mowy Angeli Merkel. Rok przed maturą gratulowaliśmy klasowej prymusce zaliczonego CPE (Certificate of Proficiency in English). Nie patrzyłam nań z zazdrością, raczej żalem, że: „mnie się nie chce, a mogłabym”, bądź też klasycznie wzdychając: „szkoda pieniędzy”. Swoją znajomość angielskiego oceniałam i nadal oceniam dość wysoko, zaś poza osobistą satysfakcją nie byłam w stanie dostrzec żadnych wymiernych korzyści podjęcia tego typu wyzwań.

Pewna grupa moich znajomych wie, że już od ponad roku zapowiadam (hucznie, a jakżeby inaczej), iż zdołam przygotować się zupełnie sama (tj. bez kursu) do tzw. „profa” (o samym stopniu trudności czy strukturze tego egzaminu chętnie podyskutuję w komentarzach). Ku mojemu rozgoryczeniu, studia dały mi dobry dowód na to, że należało uczynić to już dawno temu, zdając chociażby o oczko niższe CAE – uniknęłabym trzech semestrów uczelnianego lektoratu, który raczej powoduje moje językowe zacofanie, niż faktyczny progres. Nie o tym jednak chciałabym pisać, zwłaszcza, że same zajęcia wspominać będę raczej miło.

Wstęp ten miał na celu ukazanie powszechności zjawiska, przynajmniej w moim pokoleniu: certyfikaty językowe nie tracą na popularności, a wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie przeciwne. Na początku przekażę myśl ogólną, która – teoretycznie – winna przyświecać czytelnikowi aż do końca lektury tego tekstu.

Jeśli ktoś robi coś wyłącznie dla własnej satysfakcji, to nie kwestionujmy utylitarności tego czegoś, bowiem sama ta satysfakcja nadaje danemu przedsięwzięciu wystarczająco głęboki sens.

Staram się wychodzić z tego założenia, nawet wbrew krytycznemu podejściu, które z pewnością zaobserwujecie poniżej.


SWEDEX – UDOWODNIJ, ŻE ZNALAZŁBYŚ SPOŻYWCZAK W SZTOKHOLMIE

Jako samouk języka szwedzkiego naturalną sprawą jest, że chciałabym móc monitorować własne postępy. Będąc samemu sobie "sterem, żeglarzem i okrętem" trudno jest o obiektywną informację zwrotną nt. prezentowanego przez siebie poziomu.

(No dobrze, nie jest aż tak źle – dziękuję dwóm skandynawistom, z którymi czasem koresponduję, a także moim internetowym "szwedoznajomym" oraz pani ekspedientce z księgarni w Karlskronie – jest mi bardzo miło, że się dogadałyśmy!)

Przechodząc do sedna: tak, do dziś przechodzi mi czasem przez głowę myśl, aby podejść do Swedexa – certyfikatu języka szwedzkiego, który możemy zdawać na jednym z trzech poziomów: A2, B1 lub B2. Moim potencjalnym celem byłby ten ostatni. Sam Swedex nie otwiera nam praktycznie żadnej furtki do Królestwa Szwecji – aby studiować na tamtejszych uczelniach, potrzebny jest papierek egzaminu TISUS (inna inszość, jak to mówią). Zatem po co miałabym inwestować czas i pieniądze w egzamin na poziomie B2? Po pierwsze, by się zwyczajnie sprawdzić. Po drugie, by ukierunkować jakoś swoją motywację – każdy z nas potrzebuje czasem celu. Jakiego typu wątpliwości mnie jednak powstrzymują?

1. KOSZT I MIEJSCE ZDAWANIA

Rok temu egzamin SWEDEX można było zdawać w kilku większych miastach Polski, w tym na poziomie B2 jedynie w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu. Właśnie odwiedziłam oficjalną stronę folkuniversitetet, głównego "wykonawcy" rzeczonego certyfikatu: w roku 2015 pozostały już tylko ośrodki warszawskie. Wygląda na to, że popularność, bądź też zasoby pieniężne na przeprowadzanie SWEDEXa w Polsce maleją – jeszcze kilka lat temu egzaminatorów nie brakowało nawet w mojej rodzinnej Łodzi.

Koszt egzaminu SWEDEX na poziomie B2 to ok. 750 PLN (informacja mailowa, datowana na marzec 2014), tak więc jest to cena porównywalna chociażby z certyfikatami angielskimi . Doliczyć do tego trzeba także cenę podróży do danego miasta, podręczników i kursu przygotowawczego, ponieważ…

2. SWEDEX NIE SPRZYJA SAMOUKOM

text-i-fokusPo pierwsze: nie uświadczymy tutaj konkretnego spisu publikacji zredagowanych specjalnie pod kątem zadań pojawiających się na egzaminie. Folkuniversitetet poleca co prawda na swojej stronie podręcznik På svenska, na temat którego ciężko mi się wypowiadać z racji mojego braku doświadczenia z nim. Sama sięgnęłabym pewnie po Text i Fokus albo Form i Fokus. Mimo to, odczuwalny jest brak odpowiedniej ilości zestawów przykładowych testów, tematów do części ustnej czy konkretnych repetytoriów gramatycznych, które mogłyby pokierować samoukiem.

Sprawa ma się ciekawie z tzw. Modelltestami, a więc egzaminami przykładowymi. Na każdym z poziomów możemy uzyskać dostęp tylko do jednego z nich. Powtarzam: słownie – jednego. Moje mailowe zapytanie o ewentualną możliwość uzyskania  czy wykupienia większej ilości egzaminów, np. tych z lat ubiegłych, zostało potraktowane jednoznaczną odpowiedzią ze strony miłego Szweda: "NIE".

Pewne źródła każą mi przypuszczać, że lektorzy wykwalifikowani w kierunku przygotowania kandydatów do SWEDEXa w istocie mają dostęp do tego typu materiałów. Czyżby zmuszano mnie więc do uczestnictwa w zorganizowanych kursach prywatnych szkół językowych? 😉

3. PIĘĆSET ZŁOTYCH ZA PISEMNE POTWIERDZENIE UMIEJĘTNOŚCI NAPISANIA CZTEROZDANIOWEGO MAILA

…bo właśnie do tego ogranicza się moim zdaniem sens (a raczej brak sensu) zdawania SWEDEXa na najniższym z poziomów. Niech mnie ktoś oświeci albo wyprowadzi z błędu, ale nie mam pojęcia, komu i gdzie miałaby zaimponować chęć udokumentowania (w dodatku za tak ciężkie pieniądze) umiejętności, które powinno się posiąść po miesiącu-dwóch średnio intensywnej nauki.

Jeśli mamy już ufać europejskiej klasyfikacji poziomów zaawansowania językowego, to godna "szpanu" komunikatywność zaczyna się raczej w granicach B2. Zaraz ktoś mi zarzuci, że deprecjonuję znaczenie elementarnej znajomości języka, chociażby takiej, jaka przydaje się w podróży. Ależ skąd. Nie potrafię tylko dostrzec sensu tworzenia (i zdawania!) wystandaryzowanego i pieczołowicie ułożonego egzaminu na rzeczonym, mocno podstawowym poziomie. (O ile w ogóle ktoś widzi sens w zdawaniu certyfikatów na jakimkolwiek z poziomów!!!)

4. DOŚĆ SUROWY SPOSÓB OCENIANIA

Porównując SWEDEXa do nieco szerzej znanych, cambridge'owskich egzaminów sprawdzających znajomość angielszczyzny, zmuszona jestem wysnuć nieco nieśmiały wniosek odnośnie surowości przebiegu egzaminu, zwłaszcza części poświęconej rozumieniu ze słuchu.

Zacznijmy jednak od spraw bardziej ogólnych: poszczególne części SWEDEXa (czytanie, pisanie, mówienie, słuchanie oraz słownictwo&gramatyka) mają swoje oddzielne progi zdawalności (60%), które nie sumują się do ogólnego wyniku całego egzaminu. Innymi słowy: niemożliwe jest (tak jak na FCE, CAE czy CPE) kompensowanie wyniku danej części inną częścią. Jeśli choć jeden moduł uzyska wynik poniżej 60%, cały nasz SWEDEX (i pieniądze!) idą do kosza.

W przypadku certyfikatów brytyjskich, nagranie na tzw. "listeningu" puszczane jest egzaminowanemu dwa razy. Z niewiadomych mi przyczyn, SWEDEXowe słuchanie na poziomie B2 zakłada jednokrotne odtworzenie danego dialogu czy historyjki. Być może jest to rozwiązanie bardziej realistyczne – zwracam jednak uwagę na różnice między SWEDEXem a egzaminami (także maturalnymi) z innych języków nowożytnych.


JASNA I CIEMNA STRONA CERTYFIKATÓW JAKO TAKICH:

poziomyWszelkim certyfikatom językowym, konstruowanym na zasadzie poziomowania wiedzy zdającego i stawiania mu wymagań w związku z tymi poziomami, towarzyszy ukryte przekonanie, które starałam się zilustrować obrazkiem widocznym z lewej strony tego akapitu. Jeśli wyobrazimy sobie poszczególne etapy zaawansowania językowego (umowne czy też ustalone odgórnie) jako swoistą "matrioszkę" złożoną z mniejszych słoików włożonych w większe, to za nasz "wkład mentalny i umiejętności" możemy uznać wodę wypełniającą te naczynia.

Na początku wodą napełniamy najmniejszy ze słoiczków (tu oznaczony symbolem A2). Jeśli woda się "przeleje", a więc spełnimy wszystkie wymagania poziomu A2 i będziemy w stanie iść dalej, zaczniemy wypełniać naszą cieczą poziom B1. Tu z kolei konieczne jest kolejne "przeciążenie" słoiczka wodą, aby mogła ona dostać się do największego z naczyń. Innymi słowy – kierujemy się pewną równomiernością, kolejnością i ciągłością nauki.

Wiemy jednak, że nauka języka nie przebiega zawsze jednolicie we wszystkich sferach sprawnościowych, tj. słuchaniu, mówieniu, pisaniu i czytaniu. Osobiście uważam, że szwedzkie rozumienie ze słuchu na poziomie B2 pokonałabym choćby jutro, jednak do mówienia musiałabym się nieco przygotować. SWEDEX wymagałby ode mnie jednakowego wyćwiczenia we wszystkich tych płaszczyznach.

I żeby nie było – uważam to raczej za jedną z niewielu zalet przygotowywania się do certyfikatów – starają się one bowiem dążyć do wyposażenia "ucznia" w pewne minimum w zakresie odgórnie ustalonych poziomów.

Nie da się jednak ukryć, że przygotowując się do tego typu egzaminów uczymy się po prostu "rzemieślniczo" samego wypełniania konkretnych testów i stajemy się podporządkowani pewnej "filozofii używania języka" wyznawanej przez ich autorów.

Znakomitą ilustracją powyższej kwestii będzie jeden z moich ulubionych komentarzy pozostawionych przez stałego czytelnika Woofli. Mam nadzieję, że nie obrazi się on za ten mały cytat.

komentarzypp

 

Czy da się dodać coś więcej?…

Bardzo chętnie poznam wasze doświadczenia ze SWEDEXem oraz pobudki, jakie kierowały wami jeśli chodzi o przystąpienie do tego właśnie egzaminu. Jeśli uda mi się kiedyś go zdać (bo z tego wyzwania póki co nie rezygnuję), to na pewno postaram się opisać wszystko "od kuchni".

Przeczytaj także…

Po jakiemu uczyć się szwedzkiego?
Czy język szwedzki jest trudny
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek?
Dlaczego nauka języka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek – część 2

 

75% samouctwa, czyli czarna owca na Woofli

75Ostatnio sporo myślałam na temat metod, dotychczasowych rezultatów i celów mojej nauki języka. Próbowałam też odpowiedzieć sobie szczerze na pytanie, ile miejsca widzę w tej nauce na zorganizowane jej formy w postaci zajęć w grupie z nauczycielem. Jedno miłe doświadczenie sprzed kilku dni sprawiło, że temat ten nie dawał mi spokoju i przyćmił wszelkie chęci poważniejszego zajęcia się pomysłami na kolejne artykuły. Aż w końcu sam stał się takim pomysłem.

Owym miłym doświadczeniem było uczestnictwo w konwersacjach z pewnym szalonym Kolumbijczykiem. (Zapisując się w zeszłym roku na kurs w szkole językowej, dostałam pakiet dodatkowych konwersacji. Do tej pory nie wykorzystałam ich wszystkich, bo rzadko trafia się coś, co mnie interesuje i ma miejsce w odpowiednich godzinach). Konwersacje te zapewniły mi taką dawkę nowej energii i motywacji do dalszej nauki, jakiej nie odczuwałam od czasu… poprzednich konwersacji, z innym Kolumbijczykiem (a może te ostatnie były z Polakiem? nie pamiętam, to było dość dawno). Gdyby popatrzeć na te 1,5 godziny zegarowej okiem kogoś o ortodoksyjnym podejściu do samodzielnej nauki języków, można by dojść do wniosku, że w zasadzie straciłam tam czas. Bo co robiliśmy? Rozmawialiśmy trochę o kulturze latynoamerykańskiej, o zwierzętach i roślinach czczonych przez Indian, po czym wymyślaliśmy, każdy dla siebie, jakieś indiańskie imię. Jeśli chodzi o same umiejętności, które mogłabym zaklasyfikować jako kolejne "punkty" na drodze do przyswojenia języka, odhaczyłabym zaledwie trzy nowo poznane słowa i ćwiczenie rozumienia ze słuchu – bo musiałam się koncentrować, żeby nadążyć za prowadzącym. Jednak ogromnie przyjemne i pobudzające, zarówno intelektualnie jak i emocjonalnie, było dla mnie przebywanie w grupie osób o podobnych zainteresowaniach, pracujących wspólnie nad jednym zadaniem, nawet jeśli to zadanie było z lekka absurdalne. (Ostatecznie wymyśliłam, że będę nazywać się Luna Quieta. Pod koniec zajęć prowadzący przez pomyłkę powiedział do mnie Ramo Azul. To była bardzo miła dla mnie pomyłka, być skojarzoną z tytułem znakomitego opowiadania).

Mam nadzieję, że ten przydługi wstęp posłuży za wystarczające uzasadnienie następującego wyznania: olśniło mnie w dwóch sprawach. I jak to zwykle z olśnieniami bywa, okazały się to sprawy proste i w zasadzie dość oczywiste: 1) zorganizowane formy nauki mają przede wszystkim znaczenie psychologiczne i 2) podobnie jak zdecydowana większość ludzi, mam silną potrzebę, aby jakaś część mojej nauki opierała się na zajęciach z nauczycielem. Wiem, że moje wyznanie jest dość nietypowe na tle pozostałych autorów Woofli, jak i niektórych komentatorów – bezwzględnych zwolenników nauki samodzielnej w 100%. Nie oznacza to jednak, że przeszłam do "przeciwnego obozu" osób, które nie widzą możliwości nauczenia się języka bez nauczyciela – tego typu przekonania uważam za równie błędne, a pewnie i nieco bardziej szkodliwe niż lekceważenie czysto psychicznej potrzeby interakcji z nauczycielem i/lub grupą w procesie nauki.

Nie da się zanegować faktu, że najważniejszą składową w uczeniu się języka obcego – czy jakiejkolwiek innej nowej rzeczy – zawsze będzie nauka samodzielna, czyli podejmowana z własnej inicjatywy, podążająca za własnymi poszukiwaniami. Idealny dla mnie stosunek czasu poświęcanego na tak rozumianą naukę własną do czasu spędzonego na nauce zorganizowanej (zajęcia i prace domowe), szacuję jako 75%  – 25%. Stąd też ten nieco żartobliwy i nieco prowokacyjny tytuł artykułu. Oczywistością jest, że dla każdego te idealne proporcje będą się rozkładały nieco inaczej. Dla kogoś będzie to 65 – 35, dla kogoś innego 80 – 20, a dla niektórych, z różnych powodów (brak finansów na naukę płatną, brak możliwości pozwolenia sobie na kolejne studia, czy też absolutny brak potrzeby interakcji z nauczycielem) będzie to 100 – 0.

No dobrze, wyznałam już, że wymarzonym dla mnie obrazem nauki języka jest 75% samouctwa i 25% nauki zorganizowanej. Co z takiego wyznania wynika dla Czytelników? Dla większości nic. Bo nie przekonam (i nie zamierzam tego robić) żadnej ze stron mających ugruntowany pogląd w temacie pożytku z zajęć prowadzonych przez nauczyciela. Mam jednak szczerą nadzieję przekonać osoby, które korzystały z takich form nauki, ale pod wpływem skrajnie negatywnych opinii zaczęły się wstydzić, że uległy własnej "słabości" lub "głupocie". Sprawa jest prosta: jeśli chodziłeś/-aś na zajęcia, czy to w szkole językowej, czy w ramach lektoratu na studiach i czujesz, że te zajęcia bardzo Ci pomogły i bez nich byś dużo stracił/-a, to najprawdopodobniej właśnie tak jest. Pomogły Ci i kropka. Nie dajmy się zwariować, wierzmy własnym odczuciom, nie lekceważmy własnych potrzeb. Bezwzględne potępianie zorganizowanych zajęć to symetryczne odbicie głoszenia, że "tylko z nauczycielem naprawdę się nauczysz, sam/-a nigdy nie dasz rady". Ani jedno ani drugie nie prowadzi do niczego dobrego.

A skoro już zachęcam do odrzucenia niepotrzebnego wstydu z powodu bycia zbyt mało heroicznym i zawziętym na naukę w 100% samodzielną, postaram się uczciwie wypunktować potencjalne plusy i minusy wiążące się z poświęceniem części własnego czasu (a nierzadko i sporych pieniędzy) na naukę  z nauczycielem, w grupie bądź indywidualną.

PLUSY

1. Relacja nauczyciel – uczniowie/uczeń to naprawdę fajna rzecz i mocne wsparcie dla naszej motywacji. To nie przypadek, że wątek ten tak często pojawia się w (pop)kulturze. Przypomnijcie sobie różne baśnie, Star Wars, cykl o Harrym Potterze,…

2. Możliwość uzyskania wyjaśnień naszych wątpliwości. Tu i teraz, wprost. Bez zastanawiania się, jak sformułować pytanie i na ile możemy sobie pozwolić, żeby nie zamęczyć rozmówcy, co ma miejsce w kontaktach z native speakerami z portali wymiany językowej. Native speaker z internetu nie jest od uczenia nas. Nauczyciel – jak najbardziej.

3. Istnienie formalnych wymogów: przyjść na zajęcia, przygotować się, odrobić pracę domową. O ile bez motywacji wewnętrznej nauka nigdy nie będzie skuteczna, tak lekki przymus zewnętrzny potrafi być rewelacyjnym zapalnikiem dla tego rodzaju motywacji. Ileż to razy, za czasów kursu w szkole językowej, nie chciało mi się zabrać do nauki (bo zmęczenie, bo alternatywne atrakcje w zasięgu), ale zmuszałam się, bo po prostu głupio mi było przyjść na zajęcia nieprzygotowaną. Niemal za każdym razem efekt był taki, że nie kończyło się na odrobieniu pracy domowej, bo nauka po prostu mnie wciągała na długie godziny.

4. Relacja uczeń-uczeń (jeśli mówimy o nauce w grupie), czyli źródło współpracy i rywalizacji, też potrafi przynosić dobre owoce. Jeśli chodzi o moje prywatne doświadczenia, akurat rywalizacja mi nie służy, być może dlatego że zawsze we wszelkich porównaniach i wyścigach byłam daleko w tyle za grupą odniesienia (przeważnie) bądź mocno ją wyprzedzałam (rzadziej). Potrafię natomiast sobie wyobrazić, że zdrowa rywalizacja w sympatycznej atmosferze może sprzyjać kreatywnej pracy. Co do wartości współpracy, tego akurat nie muszę sobie wyobrażać, bo doświadczyłam.

MINUSY

1. Niestety, zdarzają się kiepscy nauczyciele (i nie ma to nic wspólnego z ich poziomem znajomości języka). Pół biedy, jeśli można zrezygnować z nauczyciela bądź zmienić grupę w ramach lektoratu na studiach czy kursu w szkole językowej. Czasem nie można nic zrobić. A nauka w niesprzyjających warunkach potrafi zniechęcić nawet najtwardszych.

2. Nauka z nauczycielem, szczególnie jeśli dodatkowo jest nauką w grupie, zmusza do cenzurowania myśli. Na zajęciach językowych niemal nieuniknione są rozmowy na tematy "życiowe", gdzie od każdego oczekuje się, iż będzie opowiadał o swoim udanym życiu, ciekawych wyjazdach wakacyjnych, fajnej pracy, licznej i kochanej rodzinie, a to wszystko w sosie akceptowalnych społecznie i poprawnych politycznie poglądów. Kto nie wpasowuje się w powyższy model, a nie lubi robić wokół siebie zamieszania, powinien mieć na podorędziu parę ładnych kłamstw. Ewentualnie nauczyć się udzielać asertywnych, wymijających odpowiedzi pozwalających ukazać w pełnej krasie aktualny poziom znajomości języka.

3. O ile nie jest się uczniem w szkole ani studentem, zorganizowane formy nauki wymagają sporych nakładów finansowych. Nie ukrywam, że to główny powód, dla którego przynajmniej przez najbliższe miesiące będę kontynuować naukę w 100% samodzielną.

 

 

Zobacz także:

Będąc niemłodą już iberystką: pierwsze wrażenia ze studiów
Co Polak może zaoferować światu? Wymiana nie tylko językowa
O szkołach językowych
Czy Polak może (na)uczyć się hiszpańskiego meksykańskiego?
Meksykanie i ich język: prawdy, półprawdy, ćwierćprawdy i słówka-jokery
Hiszpański na marginesach

 

Po jakiemu uczyć się szwedzkiego?

szwedzki_polski_angielski

No, jak to po jakiemu, po …

Jaka była twoja pierwsza myśl, drogi czytelniku? Czy język obcy jest w twoim umyśle bytem na tyle specyficznym i osobno pojmowanym, że w trakcie jego nauki wolisz ograniczyć udział języka pomocniczego (ojczystego) do minimum? Może nie potrafisz całkowicie zrezygnować ze wspomagania się polskim na żadnym z etapów kursu lub samodzielnej nauki? A może lubisz uczyć się dwóch języków jednocześnie, przy czym ten, który znasz dużo lepiej niż drugi staje się twoim językiem pomocniczym? W poniższym artykule postaram się nakreślić różne podejścia do opisanej powyżej sprawy, zarówno wyznawane przez samouków jak i zawodowych lektorów. Zaprezentuję także krótkie recenzje kilku pomocy naukowych (w większości podręczników) do języka szwedzkiego, zarówno tych wyprodukowanych przez wydawnictwa polskie, jak i publikacji monojęzycznych (szwedzkich), a także wspomnę o źródłach przydatnych tym, którzy władają i lubią władać angielskim.

PO POLSKU

Ci z was, którzy uczestniczyli w jakikolwiek kursie dla początkujących w jakiekolwiek ze szkół językowych, zetknęli się prawdopodobnie ze specyficzną metodologią stosowaną przez lektorów tam nauczających. Dostępne w ofercie kursy są (zazwyczaj w dość sztuczny sposób) podzielone na etapy, z czego kilka pierwszych posiada w nazwie wyróżnione określenie „dla początkujących”. Dopóki testy poziomujące nie wykażą zadowalającego wyniku, kursant pozostaje w bezpiecznej dla siebie loży laików, dla których jeszcze za wcześnie na konwersacje/zrezygnowanie z języka pomocniczego/zabranianie im mówienia po polsku. Użycie języka ojczystego zaczyna być mocno ograniczane przez lektora w momencie przekroczenia magicznej granicy poziomu B1 lub B2.

Czym to grozi?
Wśród skutków ubocznych powyższej metodologii (które – identycznie jak w przypadku farmakoterapii – mogą, lecz NIE MUSZĄ się pojawić) wyróżnić można m. in.:

  • Przymus formułowania każdej wypowiedzi (ustnej lub pisemnej) najpierw w języku polskim, co przynajmniej dwukrotnie wydłuża czas operacji umysłowej;
  • Paniczny lęk przed samodzielnym formułowaniem wypowiedzi w języku obcym;
  • Nieumiejętność wytworzenia w sobie nawyku myślenia w języku obcym;
  • Tworzenie bezsensownych kalek z języka polskiego na obcy (i odwrotnie);
  • Upośledzenie metod przyswajania materiału (największy koszmar to wkuwanie listy słówek ze sztywno przyjętymi tłumaczeniami polskimi – dotyczy to również wszelkich publikacji typu „Norweski w 3 miesiące”, „Niemiecki nie gryzie” czy też „Język bułgarski w podróży”).
  • Wytworzenie u kursanta poczucia bezradności językowej;

Czy to znaczy, że powinniśmy wyrzucić wszystkie polskojęzyczne książki, pomoce naukowe, kserówki, a lektora publicznie wyszydzić?

Ależ skąd.

Jedyny wydźwięk wszystkiego, co powyżej napisałam, zamyka się w tych dwóch prostych radach:

  1. Stawiaj sobie wyzwania
  2. Unikaj braku stawiania sobie wyzwań

Lecz o tym nieco później.

W swojej szwedzkojęzycznej podróży chętnie sięgam do wydawnictw polskich/przełożonych na język polski, głównie w celu nieco głębszego i czysto teoretycznego zapoznania się z teorią gramatyki tego pięknego języka. W tej kategorii znajdują się dwa tytuły, z którymi nigdy nie zamierzam się rozstawać.

  1. Dymel-Trzebiatowska H., Mrozek-Sadowska E. (2011) Troll 1 & 2 – Język szwedzki. Teoria i praktyka. Poziom podstawowy i średnio zaawansowany. Gdańsk: Wydawnictwo Słowo obraz/terytoria.

troll-2-jezyk-szwedzki-teoria-i-praktyka-poziom-srednio-zaawansowany

Kompleksowe, przekrojowe kompendium wiedzy gramatycznej i leksykalnej, obejmującej poziomy podstawowy i średnio zaawansowany. Surowa (lecz bardzo wysmakowana) szata graficzna książki pozwala na całkowite oddanie się szaleństwu wykonywania różnorodnych, pisemnych ćwiczeń językowych, podczas którego nie rozproszą nas zbędne ilustracje. Mimo tej minimalistycznej i czysto praktycznej formy, książka doskonale nadaje się do samodzielnej pracy. Połowę zawartości Trolla stanowi skondensowana wiedza teoretyczna (która w zupełności wystarczy, by wypełnić wszystkie ułożone pod nią ćwiczenia),zaś na ostatnich kartach podręcznika znajduje się kompletny klucz odpowiedzi. Relatywnie niska (jak na podręcznik językowy na dobrym poziomie) cena oraz szeroka dostępność to kolejne argumenty przemawiające za tym, by nabyć Trolla 1&2. Przebrnięcie przez wszystkie rozdziały obu części może okazać się fantastyczną formą powtórki i utrwalenia zatartego już w pamięci materiału.

Seria Troll dostępna jest także w wersji dla miłośników języka norweskiego i duńskiego.

  1. Viber Å., Ballardini K., Stjärnlöf S., Kubitsky J. (1992) Mål. Gramatyka szwedzka po polsku. Svensk grammatik på polska. Sztokholm: Natur och Kultur.

gramatyka_szwedzka_kubitsky

Svensk grammatik på polska to zaadaptowana do potrzeb polskiego czytelnika pomoc naukowa, stanowiąca niejako uzupełnienie do szwedzkojęzycznego podręcznika Mål. Podobnie jak Troll, idealnie sprawdza się jako pierwszy „przewodnik gramatyczny” po języku szwedzkim, przydatny zarówno kompletnemu żółtodziobowi, jak i „staremu wyjadaczowi. Problemem może okazać się słaba dostępność książki, jednak warto o nią zawalczyć dla samego komfortu przyswajania bardzo lekkiego pióra pana Jacka Kubitsky’ego.

PO SZWEDZKU

Słyszeliście kiedyś o blogu All Japanese All The Time? A o artykule Karola na jego temat? Swego czasu był to mój ulubiony tekst na poprzedniku Woofli – blogu Świat Języków Obcych. Opisana w nim metoda, jeśli przypadnie któremuś z moich czytelników do gustu, z powodzeniem może być realizowana poprzez korzystanie z podręczników, w których nie znajdziemy ani jednego słowa w innym narzeczu, niż tym, który jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jednym słowem – uczymy się szwedzkiego po szwedzku, angielskiego po angielsku, włoskiego po włosku, zaś japońskiego – po japońsku.

Czy jest to rada użyteczna, patrząc z punktu widzenia ucznia całkowicie początkującego? I tak i nie. Tak, jeżeli będziemy potrafili uciec się do języka pomocniczego tylko w sytuacjach awaryjnych, nadal czerpiąc przyjemność z tego zanurzenia się w obcej rzeczywistości językowej. Wola jak zwykle stanowi tu element kluczowy. Jeżeli jednak taki sposób nauki jest dla nas zbyt stresogenny, ograniczmy się do zanurzenia kulturowego tylko w przypadku zagranicznej podróży, lub w formie opisanej powyżej, lecz raczej epizodycznej, niźli ciągłej.

Korzyści, jakie wyciągnęłam dla samej siebie ucząc się języka szwedzkiego „po szwedzku” praktycznie od początku mojej nauki, to m. in.:

  • wytworzenie osobnej „tożsamości językowej” (bo na naturalną dwujęzyczność jest już dla mnie o jakieś 20 lat za późno – nad czym szczerze ubolewam);
  • umiejętność nabywania nowego słownictwa oparta na bazowaniu na synonimach;
  • ograniczenie do minimum zjawiska negatywnego transferu językowego;
  • satysfakcja i językowa „pewność siebie”;

Obranie przeze mnie takiej, a nie innej formy początkowej nauki to bardziej dzieło przypadku, niż celowe i zaplanowane działanie. Szwedzkim zainteresowałam się poważniej mając lat 16, a w takim wieku trudno mówić o szerszym rozeznaniu w rynku wydawniczym. Najczęściej polecanym (choć nie wiem, z czego to dokładnie wynika) podręcznikiem szwedzkojęzycznym do języka szwedzkiego jest znane i lubiane Svenska Utifrån.

utifran

Choć książka ta to tylko (lub aż) zbiór czytanek zilustrowanych czarno-białymi obrazkami/fotografiami ze zdawkowym tylko komentarzem gramatycznym, to cenna jest głównie ze względu na dwa jej zastosowania:

  1. ćwiczenie głośnego czytania (każda czytanka zapisana jest w formie dźwiękowej na płytach dołączonych do SU)
  2. trening translatorski (poziom trudności tekstów rośnie wraz z numeracją stron)

Minusem może okazać się cena i dostępność SU, bowiem jeśli nie uda nam się przechwycić używanej Svenska Utifrån, to sprowadzenie jej zza Bałtyku może okazać się całkiem kosztowne.

PO ANGIELSKU

Czas na tło teoretyczne, czyli częściej lub rzadziej doświadczane przez miłośników języków obcych zjawisko transferu językowego.

Transfer językowy, nazywany także interferencją (pojęcie znane także z lekcji fizyki z liceum) to nic innego jak wpływ języka pierwszego (L1 – np. ojczystego, pomocniczego lub jednego z obcych) na produkcję lub odbiór języka drugiego (L2).

Nie jest to jednak zjawisko jednoznacznie szkodliwe i niepożądane. Transfer pozytywny występuje np. u dzieci dwujęzycznych, które potrafią formułować poprawne wypowiedzi w jednym języku i przenosić je na język drugi. Transfer negatywny zachodzi wtedy, gdy błędnie przenosi się struktury językowych z L1 na L2 lub odwrotnie.

Jeżeli to właśnie język angielski (użyty tu tylko jako przykład; może to być każdy inny język – najlepiej germański – który opanowaliśmy w stopniu bardzo dobrym lub biegłym) stanie się naszym językiem pomocniczym, to czy powinniśmy obawiać się transferu negatywnego między tymi dwoma językami?

Moim zdaniem (co wynika z mojego bezpośredniego doświadczenia) mamy szansę nie tylko uniknąć szkodliwej interferencji językowej, ale wręcz zwiększyć częstotliwość występowania transferu pozytywnego. Osłabiamy także prawdopodobieństwo interferowania któregokolwiek z tych języków z językiem polskim.

Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, iż zdecydowanie więcej materiałów, książek i interesujących nas publikacji i pomocy (zwłaszcza internetowych) uda nam się znaleźć w rzeczywistości anglojęzycznej, niźli polskiej.

TO W KOŃCU JAK?

 W moim przypadku, nauka języka szwedzkiego przy udziale ojczystego języka pomocniczego nadal stanowi chyba najmniejszy ogólny procent wszystkich wyróżnionych przeze mnie propozycji. Lecz jak to zwykle bywa w kwestiach metodyki: każdemu według uznania.

Może dobrym pomysłem na nowy rok będzie podjęcie nauki norweskiego lub duńskiego… po szwedzku?

Zobacz także…

Chcesz opanować podstawy języka obcego? Wypróbuj metody Assimil.

O szkołach językowych.

Ilu języków tak naprawdę potrzebujesz?

Najpiękniejszy z językowych przełomów.

A nie mylą ci się te języki?

Dlaczego nauka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek? (Część II)

ilustracja_wikland

(ilustracja autorstwa Ilon Wikland)

Zgodnie z przewidywaną kolejnością, w dzisiejszym artykule nastąpi kontynuacja mojej myśli z części pierwszej, dostępnej tutaj.  Po raz kolejny dołożę starań, aby pokazać wam, że nauka języka szwedzkiego jest w dużej mierze ułatwiona za sprawą wielu czynników, wśród których wyróżniłam dotychczas przede wszystkim najwybitniejsze narzędzie współczesnej komunikacji i edukacji, tj. Internet.
Niejednokrotnie spotykam się ze skrótem myślowym u wielu ludzi, którzy określają m.in. język szwedzki mianem „egzotycznego”, czy „niszowego”. O ile drugie z określeń jest póki co całkiem uzasadnione statystycznie, to pierwsze nosi wg mnie znamiona mitu, utrudniającego popularyzację nauki tego przepięknego języka. Cóż wszak egzotycznego może być w języku  (1) indoeuropejskim, (2) germańskim (dokładniej mówiąc: północnogermańskim) , a nade wszystko (3) natywnym dla naszych najbliższych, zamorskich sąsiadów? Przyjrzyjmy się wspólnie, co jeszcze może pomóc nam oswoić się z mową współczesnych wikingów, niezależnie od powodów, dla których się jej uczymy.

2. Wysoka jakość wielu wytwórów kultury, które zbiorczo pragnę nazwać adresowanymi do dzieci i młodzieży

Począwszy od dzieł najbardziej znanej szwedzkiej autorki książek dla dzieci, poprzez retro kreskówki i programy dla najmłodszych, skończywszy na przyjemnym programie młodzieżowym (co prawda nieco moralizatorskim, ale relatywnie łatwym do zrozumienia na pewnym etapie nauki). Pozwolę sobie pogrupować wyżej wymienione źródła w trzy segmenty, zgodnie z kryterium zaawansowania naszej znajomości szwedzkiego.

2.1 Fonetyka i słownictwo podstawowe – audycje dla najmłodszych

Chyba każdy kraj pochwalić się może swoimi „firmowymi”, specyficznymi jeśli chodzi o przekaz, klimat i kreskę filmami animowanymi, zazwyczaj o niezbyt skomplikowanych dialogach czy fabule, za to urastających w świadomości dumnych obywateli do legend, znaków rozpoznawczych oraz reliktów ich własnego dzieciństwa. Nikt nie kwestionuje sławy radzieckich Wilka i Zająca,  czechosłowackiego Krecika, czy polskiego Reksia. Ale czy równie łatwo wymienicie jakikolwiek tytuł produkcji szwedzkiej?

Sama zachwycona byłam specyficznym stylem, klimatem i humorem dwóch tamtejszych, krótkich form animowanych.

Kalles klätterträd to kreskówka z roku 1975, której piosenkę openingową skomponował nieco podstarzały już Jojje Wadenius. Przygody przekomicznie wykreowanych postaci – Kallego, który całymi dniami fantazjuje na drzewie (tak, na drzewie – nie gałęzi, lecz całej koronie) o nieistniejącej Emmie oraz jego dziadka, który, zgodnie ze słowami piosenki ”siedzi pod drzewem i czyta gazetę” potrafią wciągnąć lepiej, niż niejeden szwedzki kryminał. Narrator odzywa się rzadko, a nawet jeśli, to przekazuje treść bajki prostymi, krótkimi zdaniami, które nie powinny stanowić dla początkujących większego wyzwania. Autorstwa tych samych producentów jest także inne dzieło identycznego niemal typu – Farbrorn som inte vill va’ stor (1979). Tytuł ten tłumaczymy dosłownie jako ”Stryjek, który nie chce być duży”, co z perspektywy osoby dorosłej wygląda ni mniej, ni więcej jak opowieść o trzydziestoletnim facecie, który mimo ustabilizowanej pozycji społecznej pracownika biurowego, nieustannie snuje dość niepokojące fantazje o tym, co by było, gdyby nadal był beztroskim dziesięciolatkiem. Pojedyncze odcinki obydwu filmów dostępne ą na YouTube, pełne odcinki Kallego widziałam w ubiegłym roku także w wolnym dostępie na stronie szwedzkiej telewizji (www.svtplay.se). Uwaga, zarówno jedna, jak i druga piosenka tytułowa niesamowicie ”osiadają” na umyśle i trudno jest powstrzymać się od ich nucenia w ciągu dnia.

Podobnie jak z kreskówkami, pokolenia wielu nacji wychowują się na (zazwyczaj porannych) audycjach telewizyjnych, w których nacisk kładziony jest na naukę poprawnego rozpoznawania liter (a także wymawiania głosek!), cyferek, zwierzątek, podstawowych pojęć i przedmiotów dnia codziennego, pór roku, etc. Kto z nas nie wzrusza się na wspomnienie Domowego Przedszkola, czy zachodniej Ulicy Sezamkowej? Poznajcie wariant szwedzki – Fem myror är fler än fyra elefanter („Pięć mrówek to więcej niż cztery słonie” – niezbity fakt, prawda?), nadawany pierwotnie w latach 1973-1974.

Fem-myror-fyra-elefanter-ab-480

Trzej aktorzy – dwóch mężczyzn i kobieta – w sposób cudownie bezpretensjonalny grają krótkie scenki pełne nienachalnego humoru, przeplatane bardzo dobrymi od strony muzycznej (!) piosenkami, na których praktycznie zbudowałam swoją umiejętność rozróżniania szwedzkich samogłosek – a wierzcie mi, że nie jest to rzecz najłatwiejsza. Porównajcie chociażby piosenki o głoskach U, Y oraz I. Fragmenty FMÄFAFE znaleźć możecie na YouTube, gdzie z rozkoszą odsyłam wszystkich zainteresowanych.

2.2 Cudowna Astrid

…którą jako maniak sztuki dla dzieci doceniam na nowo, czytając ją w szwedzkim oryginale. Choć tłumaczenia polskie uważam za doskonałe i w sposób zawodowy oddające prostotę języków skandynawskich (którą myślowo przeciwstawiam tutaj kwiecistości polskiego czy rosyjskiego), to niezwykle cieszy mnie ponowna (acz zupełnie nowa) możliwość przeżycia literackich uniesień z dzieciństwa.

Czytanie jej opowiadań i powieści możliwe jest już na przełomie poziomu początkującego i średniozaawansowanego, choć dużą przeszkodą może okazać się sama dostępność książek. Zakupy w sklepie internetowym (chociażby księgarni bokus.com, wysyłającej do Polski) odroczyłam na rzecz nabycia Mio, min Mio w samej Szwecji (co i tak kosztowało mnie około 70 PLN).

2.3 Problemy szwedzkiej młodzieży jako preludium do rozumienia ze słuchu nieco dłuższych wypowiedzi

Wiadomo, jak to bywa z tymi wszystkimi audycjami o trudnościach życiowych nastolatków. Drewniana gra aktorska, krzywdzące spłycenia, niekoniecznie autentyczny obraz rzeczywistości, a to wszystko zwieńczone nader oczywistym komentarzem psychologa.

Z tym ostatnim wiąże się bardzo ważny obszar słownictwa, związany z opisywaniem emocji. I chociażby dlatego warto obrać taką metodę zapoznawania się z nim, teoretycznie łączącą przyjemne z pożytecznym.
Za telewizyjną produkcję tego typu, spełniającą moje pewne minimum estetyczne i intelektualne (co nie zdarza się często) jest seria, krótkich, zazwyczaj maksymalnie dziesięciominutowych scenek pod zbiorczą nazwą 15 – Det är mitt liv.  ("15 – To moje życie"). Piętnastka – gdyż w takim mniej więcej wieku (plus minus odchylenie standardowe, rzecz jasna) są bohaterowie serii. Odprężające i w miarę różnorodne treści, podsumowane nie-aż-tak-głupim komentarzem eksperta. Przemoc, miłość (także homoseksualna), narkotyki, czyli wszystko, co media lubią nagłaśniać najbardziej w kontekście ludzi niepełnoletnich. „15” obejrzeć można  używając platformy szwedzkiej telewizji, o której wspominałam już wcześniej.
Polecane na poziomie średnio zaawansowanym i zaawansowanym.

3. "Anglicyzacja i germanizacja" polskiej szkoły

Tytuł nadany pół żartem, pół serio, przy czym część "na serio" okaże się błogosławieństwem w naszej skandynawskiej podróży. Mój jedyny (jak dotąd) opiekun językowy w zakresie tego języka (pozdrawiam!) dość poważnie przeciwstawia się wymuszonej często na uczniach preferencji nauczania języka niemieckiego jako drugiego języka obcego. Zgodzę się, że bardzo często ma to miejsce kosztem popularyzacji języków chociażby romańskich (nie wspominając o rosyjskim, czy też językach azjatyckich, które traktowane są jako osobna fanaberia). Trudno jednak jest mi zanegować wpływ znajomości angielskiego i niemieckiego na łatwość w uczeniu się szwedzkiego. Zapewniam, że ten ostatni bije melodyjnością na głowę dwa pozostałe!

4. Na koniec – kontrowersyjne stwierdzenie o rosnącym zapotrzebowaniu (modzie?) na naukę języków skandynawskich

Powyższą tezę z wielką chęcią udowodniłabym danymi empirycznymi, gdybym tylko miała do takowych dostęp. Intuicyjnie jednak rzecz biorąc, rosnąca popularność (1) studiów skandynawistycznych (2) szkół językowych mających języki skandynawskie w ofercie, a także (3) rzeczy bardziej powszechnych, takich jak coroczne oblężenie promów Stena Line dają niewielkie podstawy do tego, by prognozować dalszy rozkwit zainteresowania Polaków w tym względzie.

Pułapkami mogą okazać się niewystarczająca liczba wykwalifikowanych skandynawistów w niektórych regionach Polski, a także nierównomierność rozłożenia ośrodków dających możliwość uzyskania certyfikatu z tego języka na poziomie wyższym, niż A2/B1. Wydanie takiego dokumentu osobie znającej szwedzki na poziomie angielskiego FCE (B2) możliwe jest obecnie (o ile mnie pamięć nie myli) tylko w Gdańsku i Poznaniu.

Na tym pragnę zakończyć moją dwuczęściową refleksję na temat mnogości szans, jakie leżą w naszym zasięgu, jeśli tylko zapragniemy przyswoić svenskę. Bądźmy jedynie przygotowani na niezliczoną ilość uwag, spośród których najczęstszą jest przyrównanie brzmienia szwedzkiego do choroby gardła. Ja słyszę przepiękną melodię, co może znaczyć, że czas na wizytę u wiadomego specjalisty.

 

Zobacz także…
Dlaczego nauka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek? (Część I)
Jak znaleźć czas do nauki?
Rewelacyjny program do nauki słówek – Anki
Nie samymi podręcznikami… – czyli internetowe pomoce naukowe
Jak efektywnie uczyć się słówek?

Dlaczego nauka szwedzkiego jest teraz łatwiejsza niż kiedykolwiek? (Część I)

nauka_szwedzkiegoW celu sformułowania wyczerpującej odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule dzisiejszego wpisu, przedstawię w nim kilka pomysłów na samodzielne zebranie materiałów do nauki języka szwedzkiego, bądź też dowodów na to, że jest to przysłowiowa bułka z masłem. Co więcej, jedynym źródłem wyżej wymienionych będą darmowe zasoby sieci, których bogactwa nie zawsze jesteśmy świadomi. Choć moje doświadczenie nie wykracza poza styczność z ojczystą mową członków ABBY, jestem pewna, że analogiczne rozwiązania przydadzą się także wytrwałym odkrywcom innych języków, zwłaszcza skandynawskich.

1. Szwedzka polityka imigracyjna

A więc szeroko ostatnimi czasy komentowana kwestia stosunku państw skandynawskich do imigrantów, najczęściej reprezentantów odmiennych kultur, ras i religii. Teoretyczna asymilacja przybyszów osiągana ma być głównie poprzez zapoznanie ich ze szwedzką kulturą i językiem, co pociąga za sobą zaangażowanie różnorakich instytucji. Niezależnie od wyznawanego poglądu na ten stan rzeczy, warto korzystać z dostępności materiałów edukacyjnych, chociażby tych dostarczanych niepostrzeżenie przez szwedzkie media, nawet jeśli robimy to z poziomu zafascynowanego Skandynawią obywatela Polski.

Ułatwią nam to chociażby:

1.1 Zjawisko lättläst svenska

Lättläst svenska, co dosłownie przetłumaczyć można jako ”szwedzki lekki do czytania”, to nic innego jak uproszczona wersja językowa artykułów i/lub audycji radiowych oraz telewizyjnych, adresowanych do osób posługujących się svenską w stopniu bardzo podstawowym. Przywodzi na myśl ”Simple English” z Wikipedii, z tym że na nieco szerszą skalę i pod kątem nieco innych zastosowań, bowiem ma za zadanie pomóc ”świeżo przechrzczonym” Szwedom odnaleźć się w realiach obcego kraju i zapewnić im dostęp do informacji, nowinek politycznych, kulturalnych i sportowych.

Lättläst svenska dla osób uczących się szwedzkiego hobbystycznie jest wspaniałym, pierwszym krokiem ku samodzielnemu czytaniu, bez odczuwania presji natychmiastowej znajomości słownictwa fachowego, hermetycznego, slangowego etc. Ze swojej strony mogę polecić dwie śledzone przeze mnie witryny informacyjne :

8 SIDOR (dosł. ”Osiem stron”) Nyheter, wydawana także w wersji papierowej, ale z rozbudowanym, bezpłatnym serwisem internetowym (www.8sidor.se). Na stronie wbudowano także wtyczkę syntezatora mowy, dzięki czemu możemy usłyszeć czytany tekst.

Klartext Nyheter – cykliczna audycja o charakterze informacyjnym, nadawana w paśmie programu 4. szwedzkiego radia. Jest to uproszczona wersja serwisu informacyjnego, którego możemy posłuchać za pomocą internetowego odtwarzacza (http://sverigesradio.se/sida/default.aspx?programid=493). Czeka na nas także szeroki wybór najświeższych wieści z całego świata w formie tekstowej. Klartext prowadzi także swój fanpage na facebooku, gdzie najłatwiej o regularne notyfikacje.

Zjawisko uproszczonych językowo serwisów internetowych istnieje także poza Szwecją. Serwis 8sidor.se w jednej z zakładek wskazuje na podobnego typu wydawnictwa norweskie, duńskie, francuskie czy włoskie. Pozwolę sobie przekopiować je poniżej:

http://www.klartale.no/ (Norwegia)

http://www.dr.dk/Nyheder/Ligetil/ (Dania)

http://papunet.net/ (Finlandia)

http://www.dueparole.it/default_.asp (Włochy)

http://www.jde.fr/ (Francja)

[źródło: http://8sidor.se/start/om-8-sidor]

1.2 Internetowe wersje kursów SFI (Svenska För Invandrare)

Mianem SFI (Svenska För Invandrare – Język szwedzki dla imigrantów) określa się zbiór wielu kursów adresowanych do cudzoziemców zasiedlających państwo szwedzkie. Każdemu z przyjezdnych przysługuje odpowiednie przygotowanie językowe, opłacane przez lokalne władze regionu, w jakim przyszło osiąść danej osobie czy rodzinie.

SAFIR – ”Svenska och arbetsliv för invandrare” to przykład kursu dostępnego nieodpłatnie z poziomu przeglądarki. Zawiera bogaty wybór obszarów tematycznych, zarówno z zakresu języka codziennego, jak i specjalistycznego, potrzebnego w konkretnych branżach. Zawiera ćwiczenia interaktywne i fonetyczne, które zadowolą nawet najbardziej wymagającego ucznia. Dostępny pod linkiem: http://sfi.halmstad.se/

1.3 Sprzyjająca telewizja

Zarówno publiczne jak i prywatne stacje telewizyjne w Polsce zaczęły udostępniać internautom za darmo w całości treść swoich audycji. Choć stało się to stosunkowo niedawno, raczej nikogo już nie powinien fascynować fakt, iż media zachodnie i skandynawskie czynią podobnie. Różnica polega na tym, że w państwach północy standardem jest także umieszczanie pod znakomitą większością programów, seriali i serwisów informacyjnych (w tym głównego wydania ichniego „dziennika wieczornego”) napisów po… szwedzku. Takie rozwiązanie bardzo przyda się tym pasjonatom nauki szwedzkiego, którzy nie czują się zbyt pewnie jeśli chodzi o umiejętność rozumienia ze słuchu.

CDN.

II część